Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura duńska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura duńska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Załoga. Protokół z przyszłości” Olga Ravn

"Załoga. Protokół z przeszłości" Olgi Ravn to wyśmienita książka traktująca o przyszłości Ziemi
Wydawca: Driada

Liczba stron: 135


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Bogusława Sochańska

Premiera: styczeń 2023 rok

W 2021 roku nagrodę Man Booker International Prize otrzymał David Diop za „Bratnią duszę”. Nie jest to jedyna książka ze ścisłego finału, którą możemy już czytać w Polsce. Monumentalna historia rodziny zatytułowana „Pamięci pamięci” Marii Stiepanowej była szeroko komentowana w prasie. „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku” to jeden z lepszych zbiorów opowiadań, wydanych w ostatnich latach. „Straszliwa zieleń” oraz „Wojna biedaków” to nowości Wydawnictwa Czarne i Wydawnictwa Literackiego, które dopiero zaczynają zjednywać sobie sympatyków. Finałową shortlistę uzupełnia prawdopodobnie najbardziej niezwykły z tych utworów.

Książka „Załoga. Protokół z przyszłości” Olgi Ravn była nominowana do Bookera

„Załoga. Protokół z przyszłości” w oryginale nosi tytuł „De ansatte”, zaś w tłumaczeniu na angielski „The Employees”. Oba zagraniczne wydania już na tym poziomie podkreślają istotną rolę pracy w interpretacji dzieła. Bogusława Sochańska, tłumaczka dzieła Olgi Ravn, zrezygnowała z prostego i dosłownego przekładu. Prawdopodobnie chciała tym zabiegiem dać nam do zrozumienia, że pod fasadą kultury organizacyjnej, kryje się dużo głębsza opowieść o współpracy, istocie człowieczeństwa, sile relacji czy tęsknocie za bliskością.

W „Załoga. Protokół z przyszłości” Olga Ravn stworzyła unikatową, polifoniczną narrację o przyszłości

W niewielkiej książce duńskiej pisarki głos dostaje szereg epizodycznych postaci, które nie są identyfikowane przez żadne imię, rolę czy pozycję w organizacji. Czasami mówi się o którymś jako kadecie z przypisanym numerem. Nie opowiadają oni swoich życiorysów, nie mówią skąd pochodzą ani jak znaleźli się na statku kosmicznym. Ich relacje spisane są w formie protokołu pracowników z życia na sześciotysięczniku. To zresztą nie tylko suche wpisy o podejmowanych działaniach, bowiem miejsce, w którym się znajdują, jest dla nich czymś więcej niż przestrzenią realizowania ambicji zawodowych. Statek stanowi odrębny ekosystem, świat, w którym łączność z Ziemią czy rodzicielskimi instynktami odbywa się albo przez wspomnienia, albo wyświetlane hologramy.

Statek numer 6000 eksploruje miejsce odległe od Ziemi, nazwane planetą Nowoodkrytą. Dokładny rys krajobrazu i charakter pracy jest niejasny. Z grubsza można powiedzieć, że polega na zbieraniu obiektów, które następnie są przechowywane na statku, w specjalnie do tego celu utworzonych pomieszczeniach. Bohaterowie w swoich wypowiedziach charakteryzują stosunek do obiektów, zazwyczaj postrzegając je nie tylko jako przedmioty, ale definiując specjalną nić przywiązania do nich. Z jednej strony uwypukla to deficyt bliskości w odizolowanym miejscu, z drugiej pokazuje, że pracownicy nie są w stanie zachowywać się jak trybiki maszyny i wykonywać czynności bez emocjonalnego zaangażowania w swoją pracę.

„Załoga. Protokół z przyszłości” Olgi Ravn to książka wielu pytań i odczytań

Zbierane przez 18 miesięcy wywiady, pozbawione są jakichkolwiek opisów lub innych adnotacji. Nie widzimy zadawanego pytania, pejzażu reakcji wykwitających na twarzy, nie ma też przypisanych konkretnych dat, które mogłyby pomóc połączyć treść w związki przyczynowo-skutkowe. To co zwraca uwagę, to numeracja wypowiedzi. Brak w niej dobrze nam znanego porządku, co ujawnia, że ​​nie wszystkie stwierdzenia zostały uwzględnione w raporcie końcowym. Dlaczego? Czy i w naszych pracach nie jest tak, że niektórzy są pozbawieni prawa głosu?

Wspomniałem, że „Załoga. Protokół z przyszłości” mocno stawia na ukazanie pojęcia człowieczeństwa. Autorka czyni to poprzez wprowadzenie na statek humanoidów. Roboty są podobne do ludzi (chociaż jak dowiadujemy się, nie mają narządów rozrodczych ani płciowych). Zgodność jest tak duża, że część załogi ma problem z identyfikowaniem różnic między członkami ludzkimi i zbudowanymi. Zewnętrzna zbieżność idzie w parze z ludzkimi odruchami. Humanoidy odczuwają emocje, budują więzi, analizują postępowania. W pewnym momencie czytamy „Dlaczego mam takie myśli, skoro jestem tu przede wszystkim po to, by zwiększyć produkcję?”. Granica między ludźmi i nie-ludźmi coraz bardziej zaciera się, każąc stawiać kolejne pytania o istotę człowieczeństwa. 

„Załoga. Protokół z przyszłości” Olgi Ravn to rzadki przykład fikcji mówiącej o pracy

Finał tej historii wprowadza jedną znaczącą różnicę między oboma grupami pracowników. Olga Ravn pokazuje, że pracujący ludzie często mają trudności z tym, co zostawili na Ziemi. Brakuje im rodzin, zapachów, pójścia na zakupy. Humanoidy to mroczna wizja przyszłości naszej planety. Destynacja, która bardzo łatwo może wyrwać się spod kontroli. Autorka stworzyła ekstremalne warunki bytowania, by poprzez izolację i anonimowość, pokazać nam jak funkcjonuje zakład pracy. W jej wizji zastępowanie człowieka maszynami wcale nie idzie tak łatwo. Pojawiają się nowe problemy, wydajność w dłuższej perspektywie nie rośnie geometrycznie.

„Załoga. Protokół z przyszłości” to książka wielu pytań i odczytań. Trudna lektura, która poprzez swoją fragmentaryczną narrację domaga się uwagi i powracania do niektórych wypowiedzi. Jej obecność na liście Bookera z pewnością nie jest przypadkowa, choć mimo wszystko odnoszę wrażenie, że z tak doskonałego pomysłu na konstrukcję, można było jeszcze więcej wyciągnąć. 

Recenzja "Moja żona nie tańszy" Tove Ditlevsen

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 248


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
 
Premiera: 21 września 2022 rok

Tove Ditlevsen szturmem wdarła się do serc polskich czytelników w zeszłym roku. „Trylogia kopenhaska” była czytana i opiniowana przez różne środowiska, a ślady jej obecności w życiu literackim są widoczne po dziś dzień. Nieco gorzej wygląda popularność „Ulicy dzieciństwa”, ale tu już w grę wchodzą kwestie pozajakościowe (wydawnictwo, promocja, seria itd.). Już w 2022 roku w ramach tomu „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato” mogliśmy także poznać autorkę z innej strony – jako wierną twórczynię krótkich form. Zamieszczone we wspomnianym zbiorze „Dwie dziewczyny” były tylko wycinkiem możliwości duńskiej pisarki, reprezentacją, która nie do końca oddaje wszechstronność i misyjność prozy Ditlevsen. Tę możemy w pełni docenić po lekturze „Moja żona nie tańczy”. Lekturze co by tu nie mówić dość trudnej i wymagającej, bo i tematy w niej poruszane do łatwych nie należą.

„Moja żona nie tańczy” to tak naprawdę kilka zbiorów opowiadań (a właściwie ich części), które Tove Ditlevsen pisała na przestrzeni prawie dwudziestu lat. Jak zwykle w tego typu wyborach natykamy się i na pułapkę i na korzyść. Pierwsza polega na tym, że nie wszystkie treści będą na równym poziomie. Zaletą tego rozwiązania jest z kolei możliwość śledzenia rozwoju umiejętności twórczych autorki. Jednym ta forma odpowiada, inni z kolei woleliby czytać tylko to co najlepsze. Jeśli zatem należycie do tej drugiej grupy, zalecam pominięcie pierwszego rozdziału omawianej książki. Zamieszczone w nim teksty są raczej przeciętne, mało odkrywcze, często nie różniące się od opowiadań nadsyłanych na konkursy. Pełnię swoich umiejętności Ditlevsen pokazuje dopiero w latach pięćdziesiątych.

Autorka „Trylogii kopenhaskiej” wykorzystuje swoją spostrzegawczość i wrażliwość w analizie banalnych, codziennych sytuacji skrywających to, co trudne, niepokojące lub wyparte w relacjach międzyludzkich. Bohaterami jej tekstów są żony, mężowie, córki, synowie, kochankowie uwikłani w różne związki. Zazwyczaj należą do grona osób ledwie spinający koniec z końcem. To ludzie zatrudnieni w fabryce sody, browarach, handlarze owocami, palacze, urzędnicy. Z uwagi na swoją pozycję materialną, na wiążące się z tym ograniczenia, bywają zlęknieni, samotni, niezrozumiani. Często nie są w stanie wyjść z impasu, nawet jeśli ten jest na wyciągnięcie ręki. W opowiadaniu „Kot” protagonistka przygarnia tytułowego futrzaka z ulicy. Ten staje się dla niej bardzo ważnym elementem otoczenia, jednak jej mąż widzi w nim tylko brudasa. On rozmyśla o szansach na potomka, ona o odrzuconym kotku. W ich przypadku nić porozumienia została zerwana i niewiele wskazuje na to, że kiedykolwiek powróci do swoich pierwotnych kształtów. Podobny los spotyka inną parę, być może żyjącą kilka ulic dalej („Parasolka”). Tym razem bohaterką jest kobieta lubująca się w przesiadywaniu przed oknem. Ta jej pasywność z każdym dniem potęguje w mężu poczucie bezsensu. Pewnego razu wraca pijany do domu, krzyczy na nią, wyznaje jej, że wieczór spędził z inną kobietą. Czy jego żona go porzuci? Czy trzepnie go w twarz? Nic z tego. Ona kupi parasolkę, która stanie się symbolem przywiązania dalekiego od prawdziwej, płomiennej miłości.

Liczba przypadków, życiorysów i zdarzeń mnoży się. Każdy z bohaterów czuje się obcy w swoim życiu. Jedni nie mogą swobodnie poruszać się po własnym domu, bo mąż odsypia nocną zmianę („Lęk”). Inni rozmyślają w pracy o tym, jaką awanturę zrobią po powrocie do domu za zgubienie prezentu („Finka”). Jeszcze następni zrobią wszystko, aby okazać swoją wdzięczność, której inni tak naprawdę nie potrzebują („Dobry chłopiec”). Czasami to wyobcowanie prowadzi do wykreowania podwójnego życia. Nie chodzi tu bynajmniej o zdrady (choć i te się zdarzają), ale o odchodzenie od stereotypowej bierności. Dobrym przykładem jest tu opowiadanie „Fortepian”, w którym uboga para odkrywa talent muzykalny córki i za wszelką cenę chce zakupić jej tytułowy instrument. W tym celu udaje im się zerwać ze swoimi przyzwyczajeniami i stopniowo odkładać środki na spełnienie marzenia.

Ditlevsen wydobywa ze swoich bohaterów reakcje osobliwe, uderzające, świadczące o prawdziwości emocjonalnego wizerunku. Nie przez przypadek akcję opowieści zamyka głównie w czterech ścianach, czasami w jednej ulicy, na prowincji. Wydobywa z nich dwa krajobrazy: ten realistyczny, pełen opisów i ten gotycyzujący, gdzie umieszcza mokradło kipiące od nieprzepracowanych traum i trudnych emocji. To właśnie na nie duńska pisarka rzuca własne światło. Widok kwestii pozornie drugorzędnych, nabiera w tym blasku nowej głębi, z której bardzo trudno wyjść na powierzchnię. Być może dlatego pisarstwo Ditlevsen jest tak porywające i aktualne.

Recenzja "Trylogia kopenhaska" Tove Dietlevsen

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 368


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka

Premiera: 25 sierpnia 2021

„Trylogii kopenhaskiej” Tove Dietlevsen nie sposób przeczytać w jeden wieczór, choć fizycznie da się to niewątpliwie osiągnąć. Słowa, które w niej są, ich ułożenia, formy i zestawienia zatrzymują na sobie uwagę. Każą skupić się nad właśnie zapoznaną myślą, nie pozwalają spieszyć się lekturze. To właśnie bezkompromisowy i szczery język jest ramą książki, która utrzymuje napięcie na stałym poziomie, jednocześnie nie pozwalając mu ani na chwilę wybuchnąć. A miejsc, gdzie do takiej łzawej eksplozji emocji mogłoby dojść, jest tu co najmniej kilka. 

Zacznijmy jednak od początku. Tove Dietlevsen jest duńską poetką i prozaiczką. Właściwym byłoby użycie czasu przeszłego, bowiem autorka „Twarzy” zmarła w 1976 roku. Jest jednak pewna grupa artystów, których obecność w życiu kulturalnym i społecznym jest ponadczasowa. Kimś takim jest Dostojewski, Mann czy Joyce. Tove Dietlevsen, choć może pisała inaczej, miała nieco skromniejsze ambicje, dotarła do skromniejszego grona odbiorców, także pozostanie na zawsze w świadomości ambitnych czytelników. Tym bardziej, że jej proza bardzo silnie dotyka jej życia prywatnego, wypływa z jej osobistych doświadczeń, jest opowieścią o dobrze znanym i nieoswojonym bólu.

Właśnie ból jest słowem, które z „Trylogią kopenhaską” kojarzy mi się najbardziej. I wcale nie dlatego, że akcja częściowo dotyka wątku drugiej wojny światowej. Autorka w trzech księgach opisuje tu swoje życie, któremu daleko od scenariusza rozpisanego dla prominentnego i sławnego literata. Tove Dietlevsen urodziła się w robotniczej rodzinie i wychowała w ubogiej dzielnicy stolicy Danii. Już jako dziewczynka doświadczyła chłodu ze strony najbliższych. Wylany z pracy ojciec nie był w stanie pełnić swoich obowiązków, matka regularnie biła młodą Tove, w szkole karano ją za wiedzę, której nie powinna w tym wieku posiadać, brat podczytywał jej dziennik.  Nikt nie wspierał za to fascynacji do tworzenia poezji, a ta narodziła się stosunkowo szybko. Już jako dziesięciolatka miała całkiem pokaźny zestaw wierszy chowanych do szuflady.

To właśnie w dziełach mogła być sobą, pokazywać co naprawdę leży jej na sercu. Idąc tropem popularnych akcji „Pokaż mi swoje/swój buty/prepaid/śmietnik/język a powiem ci kim jesteś” o Dietlevsen można by sformułować zdanie „Pokaż mi swój wiersz a powiem ci kim jesteś”. Niestety bliscy ignorowali dawane znaki, zupełnie nie interesowała ich twórczość własnego dziecka. A ta odnosiła się do kwestii niestałości miłości i nieosiągalności marzeń. Właśnie te kwestie miały wypełniać życie autorki „Ulicy dzieciństwa” aż do końca jej dni.

Tove Dietlevsen miała kilku mężów, trójkę dzieci (w tym jedno adoptowane) i całkiem sporo kochanków. Jej życie uczuciowe trudno jednak nazwać namiętnym, płomiennych czy wybuchowym. To raczej długie pasmo niepowodzeń, spotkań z osobami, które były dla niej ważne w jakiejś konkretnej sprawie. Recenzent ze znajomościami, wydawca lekarz – każdy miał do wypełnienia określoną funkcję w życiu autorki. Wraz z małżeństwem pojawiało się jednak więcej deficytów niż radości. Wydanie książek koiło rozstrojone nerwy tylko na chwilę. Dusza duńskiej pisarki potrzebowała jednak wciąż czegoś innego, nowego, bliskiego. Tak właśnie trafiła w nałóg, z którego nie wyszła aż do samobójczej śmierci.

„Trylogia kopenhaska” to autobiografia o jednostce przeciętnej, często żałosnej, podłej i żenującej, innym razem wyjątkowej, wrażliwej, dramatycznie rozdartej. To historia rozpadu życia i marzeń, ale też bardzo trudna lekcja o ludzkiej naturze. Wielokrotnie podczas lektury pojawia się myśl, że człowiek to tak naprawdę tylko splot organicznych okoliczności, które nie mają w sobie za grosz rozsądku. W tym statycznym krajobrazie świata, pogrążonym w uczuciu apatii, miłość stanowi jedynie luksus, na który nie można sobie pozwolić. To też książka uniwersalna, stanowiąca zapis uczuć wszystkich ubogich, skrzywdzonych i samotnych. Niezależnie od miejsca i czasu.