Recenzja "Opowieści niesamowite z języka niemieckiego" Johann Wolfgang Goethe, Heinrich von Kleist, Ernst Theodor Amadeus Hoffmann, Heinrich Mann, Thomas Mann, Gustav Meyrink, Oskar A.H. Schmitz, Paul Ernst, Hanns Heinz Ewers, Paul Rohrer

Wydawca: PIW

Liczba stron:  610

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Emilia Bielicka, Felicjan Faleński, Zbigniew Fonferko,Maria Gero-Rożniewicz, Leonia M. Gradstein, Karol Irzykowski, Maria Kurecka, Halina Leonowicz, Stefan Lichański , Gabriela Mycielska, Edyta Sicińska, Stanisław Średnicki

Premiera:  26 lutego 2020 r.

Literatura niesamowita, właściwie od zarania swojego gatunku, należała to typu podrzędnego, przynajmniej w jej społecznym odbiorze. Pierwsze próby ukazania grozy spotykamy już w Starożytności. W „Słowniku mitologii greckiej i rzymskiej” odnaleźć możemy między innymi boginię strachu (Empusę), potwora pożerającego dzieci i młodych mężczyzn (Lamia), czy wielogłowego węża wodnego (Hydrę lernejską). Właściwa narracja przepełniona strachem i widmowością, rozkwitła jednak dużo później i w zupełnie innym miejscu na Ziemi. Przyjmuje się, że to gotycyzm, którego pierwszym ważnym dziełem było „Zamczysko w Otranto” Horacego Walpole’a, dał początek współczesnej literaturze grozy. Historia wydania tej książki najlepiej pokazuje, jak negatywnie odbierana była powieść niesamowita już w XVIII wieku. Gdy w 1764 roku Walpole decydował się na premierowy wydruk, z premedytacją pominął nazwisko autora. Popularność książki zmusiła go do przygotowania kolejnego nakładu, tym razem przypisanego fikcyjnemu autorowi - Onuphria Muralto. Dopiero trzecia próba pozwoliła synowi pierwszego premiera Wielkiej Brytania na ujawnienie swojej własnej osoby. Od tego czasu pisarze coraz chętniej sięgali po narzędzia typowe dla książek niesamowitych, czyli chęć eksploatowania sytuacji w różny sposób nierzeczywistych, niemożliwych do odnalezienia w sferze empirycznych doświadczeń czytelnika. Szczytowym osiągnięciem gotycyzmu, a przy okazji punktem zwrotnym dla całej literatury grozy był 1796 rok i powieść „Mnich” Matthew Gregory'ego Lewisa. Niespełna dwudziestoletni pisarz, tworząc swoją książkę w niecałe 10 tygodni, musiał spotkać się z potężną krytyką. Tematyka paktów z mocami nieczystymi, gwałtów, kazirodztwa czy inkwizycji szokowała, ale też stanowiła niewyczerpane źródło inspiracji. „Mnich” zgrabnie łączył niesamowitość z dużym natężeniem emocji i fabularną strukturą, dzięki czemu czytelnicy nie traktowali grozy już tylko jako przypowiastki. I tak właśnie gotycyzm stał się inspiracją dla romantyków.

Zanim jednak świat poznał najważniejszy utwór Lewisa, Johann Wolfgang Goethe wydał zbiór „Unterhaltungen deutscher Ausgewanderten”, z którego pochodzi pierwsze opowiadanie zamieszczone w „Opowieściach niesamowitych z języka niemieckiego”. „Historia neapolitańskiej śpiewaczki” to prosta relacja o nieszczęśliwej miłości, która kończy się w dość nieoczywisty sposób. Czuć w niej jeszcze tę dawną, nienasiąknięta emocjami, chęć opowiedzenia prawdziwych zdarzeń przy wykorzystaniu fantastycznych narzędzi. Więcej tu gawędziarstwa i atmosfery bardowskiego podania przy kominku, niż realnej grozy. Nie inaczej jest zresztą z narracją kolejnych zamieszczonych w tomie opowiadań. Ludwig Tieck, Heinrich von Kleist oraz Friedrich de la Motte Fouqué, zdecydowanie bardziej mówią, niż kreślą ramy znanego nam horroru. Dopiero Ernst Theodor Amadeus Hoffmann i jego słynny „Piaskun” udowadniają, że literatura grozy może być czymś więcej, niż tylko zapleczem dla literatury poważnej. Nie mogło być jednak inaczej. Przecież do czerpania inspiracji z tej pracy przyznawali się tacy twórcy jak: Edgar Allan Poe, Howard Phillips Lovecraft, Gustav Meyrink (jego tekst też znajduje się w tym zbiorze) czy Stefan Grabiński. Hoffmann nie tworzy już tylko prostych fabuł opartych na realnych bądź zasłyszanych legendach. Materiał do swoich opowieści czerpie między innymi z legend średniowiecznych, z baśni braci Grimm, czy wreszcie z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Dzięki rozłożeniu akcji noweli na płaszczyznę codzienną i ponadzmysłową, zacierają się granice między światem rzeczywistym i fantastycznym. W pewnym momencie czytelnik sam już nie wie, co jest prawdą, a co fałszem.

Hoffmann nie jest jedynym, którego nazwisko należy wymienić wśród ważnych postaci niemieckojęzycznej literatury grozy. Niedawno wydany zbiór przypomina nam między innymi, że po ten typ działalności artystycznej sięgali: Thomas Mann, jego starszy brat Heinrich, Hanns Heinz Ewers, Wilhelm Hauff, Paul Heyse czy Friedrich Gerstäcker. Jest więc w tym gronie dwóch Noblistów. Książka przypomina także o pisarzach dzisiaj już praktycznie zapomnianych: Ludwigu Bechsteinie, Georgu von Schlieben czy Paula Rohrerze. O tym, jak różną tematykę zdecydowano ukazać się w tych ponad dwudziestu opowiadaniach, najlepiej zaświadczają sugestywne tytuły: „Mandragora”, „Posąg z marmuru”, „Opowieść o statku upiorów”, „Czarny pająk”, „Chłopiec na widłach”, „Kochanka szatana”, „Majak” czy „Rozpustna mniszka”. Są tu opowieści wyraziste i przepełnione duchem oniryzmu, pisane rozwlekle lub w sposób skondensowany, romantyczne i efekciarskie, wykorzystujące psychologię postaci oraz opierające swoją siłę na różnych zjawach. Im dalej w głąb książki, tym coraz wyraźniej widać, że bliżsi nam współcześnie autorzy starają się mówić nowymi metodami o starych koszmarach i lękach. Właśnie tak najlepiej patrzeć na ten zbiór – przekrojowo, jako na tom ukazujący pewne zjawisko kulturowe.

Oprócz tego, że „Opowieści niesamowite z języka niemieckiego” są ciekawym, panoramicznym zestawieniem tekstów, dają one niemałą czytelniczą radość i satysfakcję. Nie zawsze jest to tylko i wyłącznie kwestia znalezienia rozrywki i chwili oderwania się od konwencjonalnej rzeczywistości. Czasami, jak chociażby w tekstach Manna czy Heyse, mamy do czynienia z prawdziwymi literackimi labiryntami. Inne opowiadania, choć niekoniecznie służą to kontemplacji, wykazują silne tendencje refleksyjne w manifestowaniu swojej intertekstualności. Cenię ten zbiór także za jego opracowanie. Szacunek budzi merytoryczny wstęp Gerarda Koselleka oraz, chyba jeszcze lepsze posłowie Macieja Płazy, który w kilkunastostronicowym eseju porządkuje wszystko to, co właśnie przeczytaliśmy. Na uznanie zasługuje też grono doświadczonych tłumaczy, którzy odświeżyli tekst pierwowzoru i nadali mu nowe, jeszcze bardziej klimatyczne i tajemnicze brzmienie. Całości dopełnia nienaganna redakcja i ciekawe noty biograficzne pisarzy.  Oby więcej takich wydań w Polsce.

Recenzja "Śmierć Jezusa" John Maxwell Coetzee

Wydawca: Znak
 
Liczba stron: 304

Oprawa: miękka

Premiera:  26 lutego 2020 r.

John Maxwell Coetzee chwilę temu skończył 80 lat. W swoim literackim życiu osiągnął praktycznie wszystko co można – otrzymał wyróżnienie Prix Femina, dwukrotnie Nagrodę Bookera oraz Nagrodę Nobla. Stał się też klasykiem porównywanym z Josephem Conradem i Gabrielem Garcią Marquezem, co jest prawdopodobnie cenniejsze niż wszystkie wymienione nagrody razem wzięte. W przypadku południowoafrykańskiego pisarza nie można mieć wątpliwości – jego proza nie zginie, będzie żyć własnym życiem, kolejne pokolenia będą ją czytać na nowo i doszukiwać się w niej wartości uniwersalnych i aktualnych dla ich egzystencji. 

Nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie dwie specyficzne cechy autora. Mam tu na myśli konsekwencję i osobliwość. Dr Sławomir Masłoń z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, twórca opracowania „Coetzee. Przewodnik Krytyki Politycznej” zwraca uwagę na najważniejsze tematy poruszanego przez autora „Hańby” – „kolonializm, rasizm oraz wewnętrzne sprzeczności i napięcia członków współczesnych, liberalnych społeczeństw”. Z kolei Komitet Noblowski w uzasadnieniu swojej decyzji tak zwrócił się do laureata  Z intelektualną uczciwością i głębokim uczuciem, za pomocą prozy o lodowatej precyzji, zdarł Pan maski naszej cywilizacji i odkrył topografię zła”. Te cechy kroczą za autorem od jego debiutu. Nigdy nie pisał koniunkturalnie, ani pod publikę. Jego książki nie chcą się nikomu przypodobać. Poruszana tematyka nie zawsze mówi to, co odbiorca chciałby przeczytać. Naturalnym odruchem po lekturze jest odrzucenie i niechęć, wywodzące się wprost z uczucia niepokoju i zaskoczenia, w jakie zostaliśmy wplątani. 

Nie inaczej jest ze „Śmiercią Jezusa”. Książka wieńczy trylogię jezusową i przystępując do lektury warto sobie z tego faktu zdawać sprawę. Nie chodzi tu nawet o jakieś powiązania, sylwetki bohaterów czy podobieństwa krain, w jakich dzieje się akcja. Te korelacje zostawmy uczonym. Podkreślam to, aby już na starcie zauważyć, jak wiele te książki dzieli. I choć nie będę zdradzał szczegółów (no może trochę!), dopatruję się w tym aspekcie jednego z możliwych kluczy interpretacyjnych. W swojej najnowszej książce autor otwarcie odwołuje się do Pisma Świętego. Nie trudno też przypisać bohaterom odpowiednie role. Młody Dawid, buntownik z wyboru, za głosem którego podążają inni, jest tu tytułowym Jezusem. Przybrany ojciec Simon, za wszelką cenę chciałby sprostać roli do jakiej został powołany. Stara się opiekować rodziną, co nie zawsze przynosi dobre skutki. Jego tymczasowa partnerka, przybrana matka Simona, ma pełnić rolę Marii, choć do cnotliwości i silnego charakteru jej daleko. Są też inni – nauczyciel w szkole tańca, właściciel domu dziecka, nawrócony złoczyńca Dmitri, przewodniczka w nauce, koledzy. Każdy ma tu swoje zadanie i symboliczną misję. 

Zaryzykuję i nazwę tę książkę fałszywą. Nie mam tu bynajmniej na myśli oszustwa skalkulowanego, ani obliczonego na naiwność czytelnika. Jest wręcz przeciwnie. „Śmierć Jezusa” od samego początku oszukuje nas oczywistością skojarzeń. Czy naprawdę powinniśmy wierzyć w biblijny wymiar książki? Czy Coetzee chciał nam tylko przypomnieć to, co wieki temu zapisali ewangeliści? Czy ta historia jest zwykłą metaforą wiary? Uprzedzając nieco fakty dla tych, którzy nie czytali – wcale tak nie jest. Ta książka jest jak labirynt z kilkoma wyjściami. Po drodze wielokrotnie się potkniemy, dojdziemy do ślepego zaułka, będziemy musieli  się cofać, i próbować na nowo, by ostatecznie trafić do krainy, która wcale nam się nie spodoba. Podkreślę to jeszcze raz, Coetzee nie jest autorem, który pisze książki ładne, ku pokrzepieniu serc, albo ku nauce czegokolwiek. Jego świat jest hermetyczny, sztuczny, oderwany od realiów. Niejednokrotnie doznamy uczucia, że wybrane rozwiązanie jest po prostu chybione, bezsensowne, niezgodne z prawem ludzkim i bożym. A jednak ono istnieje, ma za zadanie obnażyć nam nasze stereotypowe i utarte myślenie. Pisarz z Południowej Afryki wyprzedza nasze refleksje o dwa kroki i zamiast tworzyć dzieła wciągające i wewnętrznie harmonijne, kreuje światy podłe. To gra bez końca, literackie perpetum mobile, dzieło pozbawione klarownych konkluzji i oczywistych rozwiązań. Same metafory są skonstruowane tak, że w momencie gdy coś nam się w głowie ułoży, odkryjemy światełko w tunelu, zaraz wszystko wali się z jeszcze większą siłą

Po lekturze czułem się jak Don Kichot (którego w książce jest zresztą całkiem sporo). Próbowałem przedrzeć się przez zasieki wiatraków ustawione przez autora, w celu znalezienia tego jednego ukrytego sensu, tego jednego właściwego ustawienia znaczeń. Tak jak u bohatera Cervantesa, tak i u mnie ta walka z góry skazana jest na pożarcie. Poczułem się oszukany i zdradzony. Przyzwyczaiłem się, że książki mają jasną interpretację, a nawet jeśli są jej pozbawione, zawsze istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie. Tu jest inaczej. I znowu Coetzee mnie odrzucił, znowu się na niego obraziłem, a książkę chciałem skrytykować najlepiej, jak potrafiłem. Miałem zacząć od tego, że Maria nigdy by tak nie postąpiła, a skończyć na trywializacji języka. Tylko, to tak już po czasie, zdałem sobie sprawę jak niewielu pisarzy wzbudza u mnie tak skrajne emocje. Jak niewiele książek i sytuacji zapamiętuję i noszę w sobie przez lata. O jak niewielu pisarzach mogę powiedzieć „jego styl mnie wkurza”. A Coetzee to ma. Dlatego dostał Nobla, dlatego jest klasykiem i dlatego trzeba go czytać. Nawet jeśli nie wszystko od razu zrozumiemy.

Recenzja "Polska przydrożna" Piotr Marecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka

Premiera:  8 kwietnia 2020 r.

Piotr Marecki zdecydował się na niecodzienny wieczór kawalerski. Gdy wszyscy biegali po sklepach szukając dostępnych wentylatorów, on wsiadł w swojego Opla i ruszył. Przez 15 dni przejechał prawie 5000 kilometrów polskimi bezdrożami. Unikał tras szybkiego ruchu, miast, skupisk ludzi i wszelkich oznak cywilizacji. Zamiast o globalnym świecie, wolał myśleć o rozpadających się budynkach, w miejsce znanego i wygodnego życia, włożył improwizację i niepewność znalezienie noclegu, choćby w najbardziej podłym obiekcie. 

A wszystko zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami. Pokonując kolejne kilometry, mimo trudu i upału trzyma się kurczowo swojego less waste, pomysłu na relacjonowanie kolejnych odkryć w mediach społecznościowych, unika długich spacerów i dróg krajowych. Jedzie po rozwalonych płytach, zapuszczonych polach, dróżkach leśnych. Kąpie się bladym świtem nago w jeziorze, fotografuje rozpadające się obiekty, zwraca uwagę na dziwne nazwy miejscowości. Szuka ludzi, którzy chcą mówić, choćby ich słowa nie układały się w żadne sensowne zdania. Nie ocenia, nie aranżuje, nie wywyższa się. Pokazuje nam inną Polskę. Ludzi i miejsca, które zatrzymały się w czasie kilkadziesiąt lat temu.

To żaden kalejdoskop dziwactw ani przewodnik turystyczny. Nie ma tu bajecznych widoków, pięknych Polek, niecodziennych budowli ani numerów tras. Jest za to całkiem sporo gwary i ludzi starszych, którzy narzekają, że młodzi wolą wyjechać do miast, za lepszymi perspektywami. Są i Gigusie z Korsz, którzy ciągają człowieka po opuszczonych stacjach kolejowych i nie przepuszczą okazji aby opowiedzieć wszystkiego co wiedzą o konsolach. „Polska przydrożna” to dla mnie przede wszystkim książka o różnicy kultur. O odmiennym sposobie myślenia i postępowania. Podczas gdy w mieście za standard należy uznać wegetarianizm, na odległych wsiach ludzie od kilku lat myślą o tym, jak pozbyć się niepotrzebnego znaku coca-coli. Gdy nasz świat pędzi, a my nie chcemy uronić choćby minuty, gdzieś na wschodzie Polski w lokalnym barze miejscowi raczą się kolejnymi piwami i opowiadają sobie, która z klientek ma najlepszy tyłek. W momencie naszego tworzenia maili, odbierania telefonów, zaliczania kolejnych deadlineów, oni wciąż wymyślają przy ognisku kolejne historie o nawiedzonych domach. I nieważne że raz zdarzyło się tam zabójstwo dzieci a innym razem samobójstwo. Liczy się legenda, która nie może być stała. 

Dwa światy, niezliczona ilość filozofii życiowych. Pozornie niewiele tu mądrości. Ot nazwy wsi, spotkani właściciele noclegowni, podwożeni pijacy, puszczane gołębie. No i te zdjęcia, robione jakby od niechcenia: stacje benzynowe w stylu Teksasu, napisy na budynkach (Welcome to Piekło), świątynie ukryte w byłych obiektach przemysłowych, ozdoby z opon, stada krów na drodze. Ale to wszystko tylko pozorne. „Polska przydrożna” to przede wszystkim dokument, którego aktualność będzie wzrastać z każdym kolejnym rokiem, z każdą dekadą. Już widzę, jak za sto lat (jeśli dotrwamy jako ludzkość), jakiś młody mieszkaniec Krakowa dokopie się do tej książki i ze zdziwieniem odkryje, że ludzie kiedyś używali taki relikt przeszłości jak instagram. Nie mówiąc już o tych osobach, którym wciąż brakuje wody. To też książka o relacji z drugim człowiekiem i o podziałach, które chcąc nie chcąc, ciągle się pogłębiają. Bez udawania, bez tworzenia fikcji i robienia z siebie superhero. Aż chce się wsiąść w swojego Opla i ruszać w ten inny świat. W ten stary, wspaniały świat.

Recenzja „Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarek Skurzyński

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera:  27 kwietnia 2020 r.

Na okładce książki Jarka Skurzyńskiego „Zrolowany wrześniowy Vogue” widzimy grafikę ukazującą dwóch mężczyzn trzymających się za krocze. Jeden jest smutny, drugi przeciwnie, kipi entuzjazmem. Całość jest wyjątkowo czytelna i nie pozostawia złudzeń. Obietnica książki o seksie w męskim wykonaniu, zostaje zresztą wypełniona. Zagęszczenie orgazmów, wybuchów i penetracji ustąpić może w literaturze tylko osiągnięciom Bukowskiego (chociaż ten jednak preferował opisywanie kobiet). Przynajmniej biorąc na warsztat literaturę nieco poważniejszą. Tak jak jednak autor „Szmiry” wciąż zyskuje nowych czytelników, tak i proza Jarka Skurzyńskiego powinna trafić do gustu sporej grupie odbiorców. I nie mam tu na myśli wyłącznie członków społeczności LGBT, ale też ludzi, chcących zrozumieć otaczający nas świat. Nawet jeśli ten świat nie do końca pokrywa się z ich wartościami.

W swojej niewielkiej książce pisarz ze Szczecina przygląda się losom pewnego młodego mężczyzny. Przede wszystkim to homoseksualista, choć ten fakt nie wyjaśnia wszystkiego, co się z nim dzieje. Jest młody, przystojny, lubi się dobrze ubierać, ma dużo znajomych. Pozornie wszystko jest na swoim miejscu. Pozory czasem lubią mylić, o czym przekonujemy się już na początku powieści, gdy naszemu narratorowi potencjalny kochanek gasi papierosa na dłoni. Ta sytuacja nie będzie jakąś dźwignią do nagłych zmian. W życiu młodego homoseksualisty, który za wszelką cenę chciałby znaleźć właściwego partnera, nie ma mowy o stagnacji czy spoczynku. Nawet ucieczka za granicę niczego nie zmieni. Może i będzie mniej prześladowania i napaści na ulicach, ale tego co najważniejsze tak czy siak zbudować się nie uda.

Z tej małej powieści przebija pewna monotonia, obecna zarówno w dość przewidywalnych poczynaniach bohatera, jak i w powtarzanych opisach nieszczęsnych znajomości z kolejnymi mężczyznami. Jednak to nie zwroty akcji czy maestria języka stanowią o wartości tej książki. Kluczem są tu wewnętrzne rozterki i zmagania bohatera, który w świecie pełnym seksu i promili szuka miłości, choć jednocześnie tak bardzo się jej obawia. Ten specyficzny prymitywizm i fokusowanie się na czynnościach najbardziej prostackich, buduje przekonujący autentyzm. Ufamy narratorowi, wierzymy w szczerość jego intencji, choć trudno czasami uważać je za moralne. Ów realizm podsycany jest przez nieustanny konkret. Skurzyński stroni od abstrakcji: nie ma tu eseistycznych dywagacji na temat męskiej natury czy charakterów, brakuje drobiazgowych opisów cech fizycznych, wszelkie wypełniacze (pogoda, praca, jedzenie, sąsiedzi itd.) zostały ograniczone do niezbędnego minimum. Czasami tylko pojawiają się sny, które potęgują wrażenie totalnego zagubienia. Zamiast tych wszystkich ornamentów, mamy określone zachowania konkretnych postaci – seks, porzucenie, tęsknota, seks, porzucenie tęsknota. Więcej tu relacjonowania ponurej codzienności niż refleksji. Uogólnienia czy inne filozoficzne wnioski praktycznie się nie trafiają, a prawdy głoszone powściągliwie przez narratora mają zwykle charakter gorzkiej ironii.

Dzięki temu zabiegowi udało się wykreować Skurzyńskiemu wizję świata bez roszczeń do obiektywności. Możemy się z nim nie zgadzać, ale nie mamy prawa odmawiać mu racji. „Zrolowany wrześniowy Vogue” przedstawia specyficzną perspektywę, która zasługuje na uwagę. Autor, słowami swojego bohatera, w łóżkowe (akurat łóżkowe akty są tu w mniejszości, niemniej z braku lepszego określenia, posłużę się nim) ekscesy i nocne popijawy wplata przemyślenia, które układają się w swego rodzaju manifest człowieka samotnego, nie mogącego ułożyć sobie życia według własnych marzeń. Także człowieka nierozumianego przez społeczeństwo i co gorsza mającego świadomość, że takiego zrozumienia nigdy nie zazna. Świat książki wypełniają tęsknota, wieczne poszukiwanie swojego miejsca, ucieczka od beznadziei dnia codziennego w innego rodzaju beznadzieję, a także błędy. Bardzo liczne błędy. Niekończąca się ścieżka tropienia innej rzeczywistości, której po prostu nie ma. Usuwając więc tropy poboczne, okrężne drogi i niuanse pozostanie nam środek, z którego wyłania się samo sedno niedostosowania i braku perspektyw. Trudne to życie, wypełnione nierealnymi celami i skazaną na pożarcie próbą wytłumaczenia światu, że mój punkt widzenia też jest ważny. Bohater książki to człowiek którego chciałoby się polubić, ale wprost nie sposób tego zrobić. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to proza niewygodna, niesmaczna, obca kulturowo naszemu ułożonemu światu. Nie mam pewności, czy ta książka cokolwiek zmieni. Nie wiem nawet, czy jej ambicją było cokolwiek w nas zmieniać. Może zresztą nie warto się tym zajmować i robić dalej swoje, z szerszą perspektywą na uczucia innych osób. 

Recenzja "Rysio Snajper" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 312

Tłumaczenie: Marek Fedyszak

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera:  31 marca 2020 r.

„Rysio Snajper” swoją premierę miał w 1982 roku. Choć pisząc książkę Vonnegut był już uznanym na świecie artystą, powieść traktująca o zbrodni i karze nie spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. W rocznikach statystycznych możemy wyczytać, że najlepiej w owym czasie sprzedawały się „E.T.: Przygody istoty pozaziemskiej na Ziemi” Williama Kotzwinkle’a, „Kosmos” Jamesa A. Michenera, „Mozaika Parsifala” Roberta Ludluma, „Mistrzyni gry” Sidneya Sheldona, „Córka Mistrala” Judith Krantz, „Dolina koni” Jean M. Auel oraz „Cztery pory roku” Stephena Kinga. Na liście New Yorkera prym wiedli z kolei Andy Ronney i jego „A Few Minutes with Andy Rooney”, Jane Fonda i „Jane Fonda's Workout Book”oraz Leo Buscaglia i „Living, Loving and Learning”. Wspominek o „Rysiu Snajperze” brak, co tylko potwierdza wciąż niewielką jego rozpoznawalność w dorobku pisarza. Pytanie tylko, czy słusznie?

Przede wszystkim chcę tu podkreślić to, do czego wracam przy każdym omówieniu książek Vonnegut. Jego wszystkie powieści, niezależnie czy mówimy o debiutanckiej „Pianoli”, głośnej „Rzeźni numer pięć”, czy ostatnim epizodzie w jego literackim życiu „Trzęsieniu czasu”, łączą się w jakiś sposób ze sobą. A to powraca nam postać zwariowanego Trouta, a to jakiś mimochodem rzucony slogan, każe nam poszukiwać w myślach korelacji z odmienną sytuacją przedstawioną w innej książce, a to wreszcie jak mantra wracają duchy wojny, które wciąż niepokoją skołataną duszę bohaterów. Nie inaczej jest w przypadku „Rysia Snajpera”, choć tym razem powtarza się przestrzeń, konkretnie fikcyjne miasto Midland City, znane nam dobrze ze „Śniadania Mistrzów”. Dlaczego Vonnegut wraca w to miejsce po prawie dziesięciu latach rozłąki? A może chociażby po to, aby je nieco odczarować z fantastycznej aury i zaserwować nam utwór dramatyczny, w komediowym wykonaniu. Także dlatego, że potrzebne mu było miejsce, gdzie nikt nie może być anonimowy, nawet po wielu latach.

„Do jeszcze nienarodzonych, do wszystkich niewinnych wiązek jednorodnej nicości: strzeżcie się życia”. Takie ostrzeżenie wysyła do nas autor w jednej ze scen. Vonnegut żyjąc cierpi, nie może znieść nie tylko polityki i możnowładców, ale też ludzkiej głupoty. Tym razem krytykuje między innymi zwolenników posiadania broni. Jego bohater – Otto Waltz, pochodził z bogatej rodziny. Majątek zbili na sprzedaży tajemniczego medykamentu, a dzięki fortunie młody protagonista mógł z powodzeniem trwonić pieniądze na podróżach i imprezach. Na jednej z nich poznał swojego nowego przyjaciela, Adolfa Hitlera, od którego później kupił obraz (to właśnie idealny przykład typowego dla Vonnegut, czarnego humoru). Akcja książki dzieje się jednak w czasach, gdy Otto jest już dorosłym człowiekiem. Ma żonę Emmę i dwóch synów: Rudolpha oraz Felixa. Pech chciał, że ich sielankowe życie toczone w starej wozowni przerobionej na mieszkanie, pewnego dnia bardzo się komplikuje. Starszy z synów znajduje broń ojca i całkiem przypadkowo pozbawia życia ciężarną kobietę. Z uwagi na swój młody wiek, konsekwencje karne nie są dla niego nazbyt restrykcyjne, ale społeczny ostracyzm, konieczność opiekowania się rodzicami i tytułowe przezwisko, już nigdy nie pozwolą mu spać spokojnie.

„Rysio Snajper” jest więc kolejnym puzzlem w układance Vonneguta. Ponownie bada on konsekwencje używania broni na życie zwykłego człowieka. Znowu kieruje się w stronę absurdu i groteski, by wyostrzyć obraz do granic możliwości. Pisarz mówi też o innych wartościach: o roli przypadku w życiu człowieka, o konsekwencjach jakie trzeba ponosić przez całe życie, za chwilę słabości, o niespełnionych marzeniach i ambicjach, wreszcie o strachu przed społeczeństwem. Autor „Recydywisty” nie byłby sobą, gdy stworzył z tego typową historię, pełną dramatycznych fraz i moralizowania. Zamiast tego bawi się formą, piękne zdania i mądre myśli, miesza z dziwnymi przepisami kulinarnymi, niejasną symboliką (do której można dotrzeć znając jego biografię) oraz zalążkami sztuk teatralnych wplecionych w fabułę. Płynnie przechodzi z żartu w powagę, co jak sądzę jest nie tylko jego wyróżnikiem, ale też czynnikiem dla którego nadal sięgamy po jego książki. Pod tym całym absurdalnym pisaniem kryje się więc całkiem sporo prawdy o człowieku, mechanizmach władzy i otaczającym nas brudzie. Dlatego właśnie o „Rysiu Snajperze” nie należy zapominać.

Recenzja "Gorzki świat" Josef Škvorecki

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Andrzej Jagodziński, Jan Stachowski 

Oprawa: twarda

Premiera: 18 marca 2020 r.

W Czechach o Josefie Škvoreckim mówi się jako o przedstawicielu czeskiej powojennej trójcy literackiej (obok Bohumila Hrabala i Milana Kundery). Wpływ na takie postrzeganie pisarza miał przede wszystkim jego dorobek powieściowy, gdzie obok kontrowersyjnego debiutu („Tchórze”), znaleźć możemy popularną serię kryminałów o poruczniku Borówce, czy zdobywcę Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” -  „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”. Škvorecki imał się jednak innych działalności związanych z literaturą. Przekładał na czeski dzieła m.in. Ernesta Hemingwaya, Raymonda Chandlera, Henry’ego Jamesa czy Williama Faulknera. Pisał też eseje i reportaże. Tworzył także opowiadania, które w Polsce nie są jeszcze szczególnie znane. „Gorzki świat” zawiera dwadzieścia dwa krótkie teksty pochodzące z różnych okresów twórczości pisarza – od wczesnych lat pięćdziesiątych, aż do końca osiemdziesiątych. Z większością z nich polski czytelnik może zapoznać się po raz pierwszy. Tylko kilka wydrukowano przed 1989 rokiem jedynie w obiegu niezależnym lub w czasopismach, natomiast inna część ukazała się kilkanaście lat temu w tomie opowiadań „Historia Kukułki”, wydanym przez Fundację Pogranicze, książce dzisiaj już zresztą praktycznie niedostępnej.

„Gorzki świat” został podzielony na trzy tematyczne części. W pierwszej przyglądamy się czasom hitlerowskiej okupacji. Narrator (będący zazwyczaj młodym chłopcem) opowiada o kilku osobach, które w zderzeniu z faszystowskimi czystkami tracą to, na co pracowały całe lata. Jest wśród nich między innymi Wujaszek Kohn, Pan doktor Strass czy Pan nauczyciel Katz. Łączy ich żydowskie pochodzenie, które pomimo zawodowego uznania i sympatii ze strony Czechów, staje się gwoździem do trumny. Te pierwsze opowiadania zbioru zostały skonstruowane w podobny sposób, a ich usytuowanie obok siebie potęguje poczucie niezrozumienia dla powszechności stosowanych represji. W tej części odnaleźć możemy też jedną z piękniejszych relacji całego zbioru „Historię kukułki” oraz szalone dzieje członków rodziny Löbl: Mięsolöbla, Moczolöbla i Sukolöbla.

Z traumatycznych narracji przechodzimy lotem ptaka do drugiej części „Pieśni zapomnianych lat”. Tu już bardziej czuć tego Skvoreckiego, którego znamy z „Przypadki inżyniera ludzkich dusz”, pełnego ciętego humoru, absurdu, inteligencji, ale też empatii dla swoich nieco postrzelonych bohaterów. Akcja siedmiu zgromadzonych tu opowieści toczy się w okresie czechosłowackiego stalinizmu, czyli w latach 50. i wczesnych 60. Autor wreszcie się rozgaduje na swój indywidualny, niepodrabialny sposób. Zbliża się w metodzie pisarskiej do literackiego potoku słów w wykonaniu Hrabala. Liczne historyczne i literackie aluzje, cytaty, wnikliwe obserwacje, liczne gry słowne, eksperymenty narracyjne, refleksje lingwistyczne i zdarzająca się od czasu do czasu wielojęzyczność tekstu są formalnie następstwem estetyki postmodernistycznej, lecz powstają też w wyniku zderzenia tożsamości, światopoglądów i kultur. Choć właściwie wszystkie teksty były pisane jeszcze przed emigracją autora do Kanady, sprawiają wrażenie dobrze udokumentowanego fragmentu rzeczywistości, efektywnie przybliżającego zachodniemu czytelnikowi środkowoeuropejskie doświadczenie: liczne zdrady, swobodne podejście do miłości, ograniczenia wynikające z braku środków do życia i inne palące problemy. Szczególnie urzekło mnie opowiadanie „Z życia dzisiejszej młodzieży”, które w krzywym zwierciadle pokazuje do czego może prowadzić moralne rozpasanie.

Wreszcie ostatnia, najbardziej ironiczna część, przenosi nas do świata jazzu. Tu oprócz tej dobrze nam znanej, romantycznej czeskości lat stalinizmu, dochodzi w Skvoreckim do głosu też pisarz obyty z kulturą Zachodu. W „Eine kleine Jazzmusik” spotyka się jego „niezachodnie” doświadczenie życiowe z recepcją kultury i literatury uzupełnionej o obce interpretacje i konteksty. Najlepsze jest chyba opowiadanie „Klęska Bulla Machy”, gdzie śledzimy losy ostatniego pozostałego przy starych zwyczajach bikiniarza. Reszta jego znajomych boi się już naginać zasady, woli zaszyć się u boku ukochanych i iść zgodnie z narzuconym nurtem. A ograniczeń było przecież całkiem sporo, o czym Škvorecki przypomina w pierwszym opowiadaniu tej części. Powołuje się na fragment pisma „Reichszeitschrift fur Volkstanzmusik”, w którym opublikowano instrukcję Reichsmusikfuhrera dotyczącą muzyki rozrywkowej i tanecznej. Cytuję kilka co ciekawszych ustępów: „Zakazuje się prowokacyjnego wstawania w trakcie wykonywania partii solowej”, „W tzw. kompozycja jazzowych zezwala się na grę na kontrabasie za pomocą smyczka, natomiast zabrania się gry na palcach: cierpi na tym instrument oraz aryjskie poczucie smaku muzycznego.” i mój ukochany „Surowo zakazuje się używania instrumentów obcych duchowi niemieckiemu (np. tzw. cow-bells, flex—tone, brushes itp.), jak również wszelkiego rodzaju tłumików, które zmieniają szlachetny dźwięk instrumentów dętych w żydowsko-wolnomularski zgiełk (tzw. wa-wa, in hat itp.)”. Takie to właśnie były czasy. Tym bardziej się cieszę, że dzięki tej książce mogę dowiedzieć się na przykład jak wyglądały kiedyś potańcówki.

Pisarstwo Škvoreckiego zebrane w tomie „Gorzki Świat” stara się wydobywać heterogeniczność i wielowarstwowość epoki, w której żył autor. Przy użyciu świeżego, opartego na sarkazmie i ironii języka, podkreśla jej tempo, skłonność do nagłych cięć i zrywów, także relację między przeszłością a teraźniejszością. Lektura zbioru opowiadań, jest nie tylko świetną rozrywką, ale też lustrem minionej rzeczywistości, w którym współczesny człowiek może się przejrzeć i dostrzec tam przestrzeń z wyostrzonymi konturami. Jest to świat pełen deficytów i zagubienia, ale jednocześnie w jakimś sensie piękny. „Gorzki świat” to piekielnie dobra rzecz, nasiąknięta czeską duszą i mądrością dawnych mistrzów słowa.

Na koniec jeszcze jeden cytat. Nie mogłem sobie odmówić.   „W technikum mieli dyrektora jełopa do kwadratu. Przykład nakazał zainstalować na korytarzu wielgachny termometr alkoholowy, a pod nim tabliczkę TERMOMETR MIŁOŚCI DO MIŁOŚCI JÓZEFA WISSARIONOWICZA. Zimą trzeba było tam przystawiać grzejnik. Nic dodać, nic ująć”.