Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Asortyment strapień" Lydia Davis

Lydia Davis i jej eksperymenty z krótką formą – jak "Asortyment strapień" łączy prozę, poezję i filozofię? Wnikliwe spojrzenie na unikalny styl i literacką wrażliwość autorki.
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 280


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Michał Tabaczyński

Premiera: 19 lutego 2025 rok

Wiele w życiu opowiadań przeczytałem. Wiecie o tym bardzo dobrze. A jednak Lydia Davis, czyli jedna z najbardziej oryginalnych współczesnych prozaiczek, zaskoczyła mnie. W "Asortymencie strapień" udowodniła, że krótka forma narracyjna może być nie tylko elastyczna, ale także zadziwiająco pojemna.

Ósmy tom Opowiadań Amerykańskich to zbiór tekstów, które balansują na granicy prozy, poezji i filozofii. Lydia Davis nieustannie kwestionuje kanoniczne definicje tego gatunku literackiego. Eksperymentuje zarówno z treścią, jak i formą – niektóre historie są zwarte i skondensowane do kilku zdań, inne przypominają quasi-eseje czy studia socjologiczne, a jeszcze kolejne nabierają formy epistolarnych rozważań.

Autorka nie boi się tematycznej różnorodności. W "Asortymencie strapień" odnajdujemy zarówno egzystencjalne refleksje nad śmiercią i przemijaniem, jak i lekkie, ironiczne spostrzeżenia na temat codziennych absurdów. Davis przygląda się światu z precyzją badacza, analizując z równą uwagą listy dzieci do chorego kolegi, losy służących zatrudnianych przez wymagającą panią, jak i proces starzenia się dwóch kobiet. To proza świadoma, pełna detali, które budują niezwykle sugestywną atmosferę.

Spójrzmy na trzy proste przykłady, z czym przyjdzie się nam zmierzyć podczas lektury. W „Konkursie Dobrego Gustu” małżeństwo jest oceniane pod kątem gustu w zakresie kulinariów, wykładzin podłogowych czy roślin cebulowych. W „Tematach tabu” ponownie widzimy parę, która tym razem nie rozmawia na wiele tematów, bo pociąga to za sobą złe skojarzenia i emocje (znacie to skądś?). Na szczęście odpowiednia strategia sprawia, że z czasem coraz więcej tematów tabu wraca na wokandę. Spójrzmy też na „Współpracę z muchą”. Tu bez dalszego komentarza, zacytuję ten tekst w całości „To ja umieściłam słowo na stronie, ale interpunkcja jest już jej wkładem".

W "Asortymencie strapień" Davis stosuje technikę katalogowania, wymieniając dźwięki, emocje czy doświadczenia. Przypomina to archiwizację ludzkiej percepcji. Taka metoda pozwala na głębsze zanurzenie się w opisywane sytuacje i postacie, nadając prozie unikalny charakter. Autorka jest znana z precyzyjnego i oszczędnego języka. Jak sama przyznała, jej styl jest odpowiedzią na złożoność zdań Prousta, którego swego czasu tłumaczyła.

Twórczość Lydii Davis bywa porównywana do dzieł Samuela Becketta ze względu na minimalistyczny styl i skłonność do eksperymentowania z formą. Jej krótkie, często kilkuzdaniowe opowiadania przypominają również twórczość Jorge Luisa Borgesa, który jak dobrze wiemy wielokrotnie bawił się konwencjami literackimi i eksplorował granice narracji.

Z pewnością „Asortyment strapień” jest przykładem literatury wymagającej. Jest ona daleka od klasycznych schematów fabularnych. Niektóre teksty, szczególnie te pozbawione wyraźnej narracji, mogą nużyć czytelnika przyzwyczajonego do bardziej konwencjonalnych historii. Warto jednak podejść do tej książki jak do zbioru poetyckiego – dawkować opowiadania, pozwalać im wybrzmieć i stopniowo oswajać się z niezwykłą wrażliwością autorki.

Lydia Davis udowadnia, że opowiadanie jako gatunek wciąż ewoluuje, a granice literatury można przesuwać na nieskończoną liczbę sposobów. "Asortyment strapień" to książka, która wymaga skupienia i otwartości, ale w zamian oferuje wyjątkowe doświadczenie literackie – pełne ironii, wnikliwości i intelektualnej gry. Czytanie tej książki to jak przeglądanie szkicownika René Magritte’a – codzienne sytuacje nagle nabierają surrealistycznych kształtów, a zwykła rozmowa o gramatyce okazuje się być dialogiem o śmierci. Albo o gramatyce. Nigdy nie wiadomo.

Recenzja "Ultradźwięki" Conor Stechschulte

Wejdź w labirynt ludzkiej psychiki – „Ultradźwięki” Conora Stechschulte’a to komiks, który przekracza granice thrillera psychologicznego, zadając pytania o manipulację, etykę i iluzje pamięci
Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 384


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Agata Ostrowska

Premiera: listopad 2024 rok

Wyobraź sobie labirynt. Taki, z którego wyjście wydaje się być tuż za rogiem, ale im dalej idziesz, tym bardziej wszystko wokół zaczyna falować, zmieniać się i ostatecznie przypominać sen – albo koszmar. To właśnie doświadczenie, które oferuje komiks „Ultradźwięki” Conora Stechschulte’a. Labitynt w głowie czytelnika.

Komiks został wydany w Polsce przez Mandiokę. To coś więcej niż tylko thriller psychologiczny. To intryga, która podstępnie zagląda w najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki, rzucając wyzwanie zmysłom i intuicji. Stechschulte bawi się konwencją, łącząc motywy manipulacji, etyki w nauce, paranoi i... intymności. Tak, to wszystko razem tworzy zadziwiająco spójną całość.

Historia zaczyna się niewinnie. Oto Glen, protagonista, opowiada koledze w barze, jak wpadł w niecodzienną sytuację po awarii samochodu. Noc, deszcz, odludzie i dom, w którym czeka na niego dziwaczne małżeństwo – Art i Cyndi. Gościnność? Raczej psychologiczna pułapka. Ale to dopiero początek. Jak u Alfreda Hitchcocka albo Johna Hustona.

Z każdą stroną „Ultradźwięki” wciągają głębiej w świat, gdzie wspomnienia mieszają się z rzeczywistością, a granice tego, co prawdziwe, stają się coraz bardziej płynne. Każdy zwrot akcji to kolejne pytanie: co jest kłamstwem? Kto pociąga za sznurki? A może to wszystko tylko wytwór popękanego umysłu?

Stechschulte nie tylko opowiada – on pokazuje. Jego kreska, na pozór prosta i nieco surowa, w rzeczywistości jest pełna ukrytych niuansów. Kadry zmieniają ton i perspektywę, kiedy fabuła wchodzi na nowe tory. Monochromatyczne rysunki momentami zdają się pulsować – jak echo wspomnień czy zakłócenia w percepcji.

Kolory? Stosowane oszczędnie, ale z chirurgiczną precyzją. Barwy symbolizują tu czas, miejsce, a nawet stany emocjonalne bohaterów. Przenikanie warstw, nakładanie się scen – to wizualna reprezentacja tego, jak działa nasz umysł, próbujący złożyć sens z fragmentów.

„Ultradźwięki” to dzieło, które wymaga od czytelnika zaangażowania. To nie jest komiks, który „przeczytasz na raz”. Musisz wracać, analizować, pytać siebie – co naprawdę tu się wydarzyło? Momentami ten chaos bywa przytłaczający, ale to celowy zabieg, symulacja poczucia zagubienia, które odczuwają bohaterowie poddani eksperymentom i manipulacjom.

Rzecz jasna można czytać „Ultradźwięki” na nieco innym poziomie. Stechschulte nie tylko rozpisuje świetną historię, on zadaje też ważne pytania o naszą wolną wolę, kontrolę nad życiem i etykę władzy. Jak łatwo można nas zmanipulować? Czy pojawiające się wspomnienia są naprawdę nasze? W świecie, gdzie granica między rzeczywistością a iluzją staje się coraz cieńsza, „Ultradźwięki” uderzają mocniej, niż można by się spodziewać po komiksie.

Jeśli szukasz historii, która wciągnie cię bez reszty i zostawi z uczuciem niepokoju, „Ultradźwięki” są dla ciebie. To nie tylko lektura, ale doświadczenie – intensywne, złożone i co najważniejsze niezapomniane. Conor Stechschulte udowadnia, że komiks może być nie tylko sztuką, ale też prowokującą refleksję grą z odbiorcą. Porównania z „Incepcją” czy dziełami Lyncha nie są wyssane z palca.

Na podstawie komiksu powstał film. Dodam, że film był wyświetlany w polskiej TV i przy odrobinie cierpliwości da się go znaleźć w sieci. Czy warto go obejrzeć? Można, ale nie trzeba. To zdecydowanie nie ta klasa, co powieść graficzna.

Recenzja "Dzień Wyzwolenia" George Saunders

Wydawca: Znak

Liczba stron: 304


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Premiera: 13 marca 2024 rok

Tytuł najnowszego zbioru opowiadań George Saundersa, jeszcze przed lekturą książki każe zadawać sobie pytania. O jakie wyzwolenie tu idzie? Kogo ma dotyczyć? Czy autor daje jakieś recepty, a może po prostu chce nas popchnąć ku działaniu w jakimś konkretnym obszarze swojego życia? Jest więc intrygująco już na starcie i tak też będzie dalej, choć czytelnicy znający „Sielanki” lub „10 grudnia”, mogą mieć momentami wrażenie powtórki z rozrywki.

George Saunders jest twórcą uznanym, nagradzanym i pretendującym do miana jednego z najważniejszych amerykańskich twórców literackich XXI wieku. Nie uzyskał tego statusu bynajmniej przypadkowo. Jego pisarstwo ma swój unikalny styl. Łączy w sobie elementy humoru, groteski, społecznej krytyki i empatii wobec ludzkiej natury. Autor „Lincolna z Bardo” jest znany z precyzyjnego, ale jednocześnie żywego języka. Jego proza często ma też charakterystyczny rytm i energię.

Jeśli miałbym cofnąć się pamięcią do poprzednich jego zbiorów i uwypuklić najbardziej wyróżniające części jego sztuki, nie mogłoby zabraknąć miejsca dla budowy światów alternatywnych. Niektóre z jego opowiadań umieszczają nas w dystopijnych lub absurdalnych rzeczywistościach, co pozwala eksplorować ludzkie reakcje na ekstremalne sytuacje. Autor często oddaje także głos osobom z marginesu społecznego. Postaciom nieważnym, pracownikom fabrycznym, bezdomnym czy innym ludziom o pogmatwanych życiowych historiach. Nie sposób też zapomnieć o eksperymentach z formą narracyjną, włączając w to różne perspektywy, style i struktury opowiadań.

Czy to wszystko znajdziemy także w „Dniu wyzwolenia”? Jak najbardziej. Weźmy chociażby pierwszy, najdłuższy i tytułowy tekst. Jego bohaterami są osoby przyszpilone do ściany (skojarzenia z „Dziewczętami Simpliki” jak najbardziej na miejscu). Nie mogą mówić tego co chcą, ani kiedy chcą. Działają w sposób zaprogramowany i nawet próba ich wyzwolenia przez syna właściciela na niewiele się tu zda. Ich życie upływa ku uciesze innych, a prawda jaka się za tym kryje jest tyleż zaskakująca, co oczekiwana.

Charakterystyczny jest także „Upiór”. Tym razem miejscem akcji jest tematyczny park rozrywki. Dziki Zachód, jaskinie, podwodne krainy – to wszystko brzmi jak idealny przepis na udane rodzinne popołudnie. Nie powinno więc dziwić, że właściciele wymagają od pracowników działania zgodnego z założonym scenariuszem. Szkopuł jednak w tym, że po pierwsze parku nikt nie odwiedza, a po drugie za niesubordynację grożą surowe konsekwencje (włącznie z utratą życia). Saunders kreuje więc przestrzeń położoną gdzieś między realiami współczesnej Ameryki a bliżej niesprecyzowanym i tajemniczym wymiarem, działającym w zgodzie z regułami totalitaryzmu. Jest w tym pewne podobieństwo do „Sielanek”, chociaż tym razem pisarz idzie o krok dalej.

I mógłbym tak jeszcze dalej opisywać, jak interesujący jest „List miłosny”, w którym dziadek odpisuje na otrzymaną wiadomość elektroniczną. Albo „Elliott Spencer”, stanowiący zapis uczestnictwa w akcjach polegających na wykrzykiwaniu konkretnych haseł (tu problemem są powracające wspomnienia). Mógłbym, ale w sumie nie chcę psuć zabawy. „Dzień Wyzwolenia” będzie szczególnie interesujący dla nowych czytelników Saundersa, którzy nie znają jeszcze jego koncepcji. Jestem jednak przekonany, że także osoby mające w pamięci poprzednie tomy tekstów, znajdą coś dla siebie. Co dokładnie? A chociażby kwestię ograniczania wolności, krytykę kapitalizmu, ale również próbę przekroczenia ograniczeń stawianych przez język. Ta książka jest nie tylko posępnym obrazem upadku, lecz także donośnym – chociaż niewypowiedzianym wprost – oskarżeniem systemu, który przedstawia światu swoje nowe osiągnięcia i wystawy, jedocześnie skazując tysiące obywateli na wyzerowanie swojej tożsamości.