Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Pasażer" i "Stella Maris" Cormac McCarthy

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 840


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Robert Sudoł

Premiera: 28 czerwca 2023 rok

Cormac McCarthy zmarł w wieku 90 lat, 13 czerwca 2023 roku. Swoje ostatnie dwie książki, czyli „Pasażera” i Stella Maris” wydał raptem kilka miesięcy wcześniej. Było to jego pożegnanie z czytelnikami. Próżno w nich jednak szukać dydaktyzmu, mądrych rad czy recept na dalszą egzystencję. Nie jest to także żadna forma rozliczenia się z przeszłością. Twórca „Drogi” przyzwyczaił nas do zgrabnego łączenia erudycji z interesującą fabułą i w swoim dyptyku osiąga w tym zakresie mistrzostwo. Jest trudno, momentami wręcz niezrozumiale, a mimo to lektura płynie z prędkością bolidu formuły jeden.

Od czego zacząć czytanie? Wybrałbym „Pasażera”. Nie tylko dlatego, że jego fabuła ma w sobie elementy powieści drogi czy thrillera. Tu po prostu dzieje się więcej. Bohaterem jest Bobby, syn znajomego Roberta Oppenheimera, biorący udział w projekcie budowy bomby atomowej. Już sam wybór takiego, a nie innego życiorysu każe zadać sobie pytanie – dlaczego? No właśnie. Po co McCarthy’emu temat nuklearny? Z jednej strony uzasadnia to wykształcenie, zainteresowania i pole do rozważań głównych postaci książki. Z drugiej jest także swego rodzaju refleksją nad okrucieństwem człowieczeństwa. A może jest też inny powód?

Bobby jest nurkiem wodnym. Realizuje trudne misje, podczas których wyciąga różne przedmioty z wraków statków, samolotów czy łodzi podwodnych. Jedna z takich akcji ma niespodziewany przebieg. W zatopionej maszynie brakuje pasażera i czarnej skrzynki. Mamy więc tajemnicę, która prowadzi do dalszych wątpliwości i prześladowań ze strony służb bezpieczeństwa i urzędów skarbowych. Życie bohatera zmienia się w ciągłą podróż oraz balansowanie na granicy ubóstwa. Z czasem pojawiają się kolejne trupy, dziwne typy, sekret pewnych skrzypiec. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby od tej fabuły dreszczowca w stylu dawnych filmów Polańskiego czy Mocky’ego. McCarthy kpi sobie z naszych przyzwyczajeń, albo może zwyczajnie je ignoruje. Za nic ma szablony i kanon książek trzymających w napięciu. Sensacyjna otoczka jest podporządkowana jednemu głównemu zadania – uświadomieniu nam, że siła powieści i fikcji jest tak naprawdę bardzo krucha.

W „Pasażerze” dużo jest rozmów, choć mają one nieoczekiwaną formułę. Brak jest tu typowych znaków interpunkcyjnych, przez co nie zawsze wiemy, kto mówi i czy w ogóle mówi (może to szepcze jego dusza?). Problematyczne dla czytelników są także rozmiary niektórych wypowiedzi. Raz króciutkie, jednowyrazowe, by po chwili zmienić się w rozbudowany monolog o jakimś fizycznym prawie. Bo warto zwrócić uwagę, że nowa książka autora „Rączych koni”, jest swoistym wykładem z fizyki i filozofii, pomieszanym z urojeniami o zmarłej przed laty siostrze Bobby’ego. Odnaleźć można w tym wszystkim elementy „Jądra ciemności” Conrada, refleksji na temat Boga, ale nade wszystko samotności. Dojmującej, przerażającej, beznadziejnej samotności.

Cierpi na nią także bohaterka „Stella Maris”. Alicia to siostra Bobby’ego, która z własnej inicjatywy trafiła do zakładu psychiatrycznego. Z wykształcenia jest matematykiem i to nie byle jakim. W wieku kilkunastu lat zaczęła się doktoryzować. W wielu miejscach podkreśla, że matematyka to nie tyle liczby, ile logika, pewność, stałość. W jej słowach, a pada ich bardzo dużo, trafiają się nazwiska wybitnych myślicieli: od tych starożytnych, aż do nam współczesnych. Za każdym stoi jakaś teoria, a za nią z kolei kolejne góry (krytyka, zmiany podejść, odmienne rozumienie definicji). Choć sama nie porównuje się z Noblistami, czujemy że reprezentuje ten sam poziom jakościowy. A przynajmniej głęboko w to wierzy.

Alicia rozmawia ze swoim terapeutą, który owszem, coś tam na temat nauki wie, ale daleko mu do poziomu eksperta. To ułatwia czytelnikowi rozeznanie się w tych wszystkich zawiłościach. Trafne pytania pozwalają przypisać skomplikowane fragmenty pod filozofię. Odnieść się do kwestii wiary, świadomości, rzeczywistości, ogólnie życia. Nie ma się więc czego bać. Choć w kilku opiniach czytałem, że „Stella Maris” jest nieco zbyt hermetyczna, ja czułem się w niej bardzo dobrze. Powiem więcej. Traktuję ją jako starszą siostrę „Sunset Limited”. Bo ostatnia powieść Cormaca McCarthy’ego jest właściwie sztuką gotową do wystawienia na deskach teatru. To zamknięta na małej przestrzeni rozmowa, która przynajmniej mnie zmiażdżyła swoją mądrością. Takiej książki nie napisze 20, 30 czy 40-latek. Do tego trzeba dojrzeć, wiedzieć co przemilczeć, które punkty podkreślić. Weźmy chociażby miłość, jaką Alicja darzy Bobby’ego. Jej wyznanie można uznać wręcz za oburzające, ale właśnie o to w tym chodziło. Podkreślenie ich związku, przerysowanie wyobrażeń młodszej siostry, unaocznia nam ból jej istnienia i samotności. Pokazuje też, jak bardzo czasami żyjemy we własnej głowie i jak ważna może być podświadomość własnych niedoskonałości (w tym wypadku ratuje od samobójstwa).

Siadając do lektury dyptyku, trzeba zdawać sobie sprawę, że nie wszystko załapiemy. Sam mam wrażenie, że zrozumiałem mniej niż więcej. Nie pomaga w tym także przygotowanie książki, ignorujące przypisy, które powinny się pojawić. W paru miejscach miałem też wrażenie, że coś tu nie zagrało z tłumaczeniem. Ale mniejsza o to. Cormac McCarthy dał mi jedno z najbardziej poruszających studiów samotności, jakie czytałem w życiu. I mam tu na myśli „Stellę Maris”. To właśnie ona jest dla mnie kwintesencją jego drogi pisarskiej, to w niej odnajduję najwięcej wątków zmuszających do myślenia (także o języku). A „Pasażer”? Bez niego, „Stella Maris” nie byłaby tym, czym dla mnie jest.

Recenzja "Lekcje aktorstwa" Nick Drnaso

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 276


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Krzysztof Cieślik

Premiera: 25 maja 2023 rok

Nick Drnaso zyskuje coraz szersze grono zwolenników. Tak na świecie, jak i w Polsce. Gdy trzy lata temu czytałem jego „Sabrinę”, wiedziałem o tomie przede wszystkim to, że jest pierwszym komiksem, który otrzymał nominację do Bookera. Sama lektura, choć ‘przyjemna’, nie okazała się olśnieniem na miarę szumnych zapowiedzi. W podsumowaniu recenzji napisałem tak „Powieść graficzna autorstwa Nicka Drnaso jest rzecz jasna ważna i to pewnie dlatego jury Bookera dostrzegło ją w tłumie innych. Jej tematyka dość mocno oscyluje wokół tego, co zwykło się nazywać literackim mainstreamem. Jest dobrze skomponowana i przemyślana, ale właściwie wciąż zbyt mało autorska, aby nazwać ją czymś wielkim”. Po „Sabrinie” Kultura Gniewu wydała także „Beverly”, a obecnie najnowszy projekt amerykańskiego twórcy – „Lekcje aktorstwa”.

Ponad 250 ocen „Sabriny” i „Beverly” na lubimyczytac.pl robi wrażenie. Kto śledzi rynek komiksów ten wie, że takie osiągnięcia są w Polsce czymś naprawdę niezwykłym. Styl pisania i ilustracje kreowane przez Drnaso przyjęły się. Są żywo komentowane, porównywane, stawiane jako wzór dla współczesnych powieści graficznych. Tym lepiej, że mam szczęście recenzować „Lekcje aktorstwa” jeszcze zanim te staną się popularne. Już niebawem świat ujrzy ekranizację Ariego Astera, a to nie tylko wpłynie na marketing, ale wywrze też silny wpływ na odbiór oryginału. Cieszę się, że póki co mogę go interpretować bez żadnych filtrów.

Tytuł dzieła zdradza bardzo wiele z jego fabuły. Oto w niewielkim miasteczku w USA organizowane są spotkania, na których uczestniczy muszą wcielić się w określone role. Czasami mają za zadanie zwolnić pracownika, innym razem wczuwają się w złodzieja, bywają też sytuacje, że muszą udawać psa. Ich zadania przydziela tajemniczy John Smith. Nieco zakręcony, charyzmatyczny, zawsze wiedzący co zrobić mężczyzna w średnim wieku. Uczestnikami jego zajęć są osoby pochodzące z różnych środowisk, które łączy jedno – chęć zmiany życia. Thomas pozuje na lekcjach malarstwa. Rayanne samotnie wychowuje trzyletniego synka. Rosie i Dennis są małżeństwem, które nie potrafi już normalnie rozmawiać. Gloria zajmuje się dorosłą wnuczką. Lou przynosi do pracy ciasteczka, którymi nikt się nie częstuje. Są też inni, a z każdym jest coś nie tak.

Lekcje prowadzone przez Johna Smitha mają im pomóc. Nadać sens egzystencji. Naprowadzić ją na prawidłowe tory. Czy to się udaje? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Komiks Nicka Drnaso jest typem przegadanym. Proste ilustracje są tu tylko tłem dla rozbudowanego scenariusza. To w słowie tkwi siła. Szczególnie, że autor nie boi się sięgać do podstaw porozumienia bez przemocy. Bohaterowie książki będą musieli zastanowić się nad sloganami, które przywykli wygłaszać. Nie obędzie się bez refleksji o własnych potrzebach, o uczuciach czy zakładanych maskach. Nie jest to jednak komiks dydaktyczny, bowiem Drnaso co rusz bawi się konwencjami. Porozumienie bez przemocy jest dla niego nie tyle narzędziem używanym w dobrej wierze, ile instrumentem wywierania wpływu. Bronią, która potrafi dany los skomplikować jeszcze bardziej.

W dezorientowaniu czytelnika Drnaso wspina się na wyżyny. „Lekcje aktorstwa” łączą powagę dramatu społecznego z umownością horroru czy też czarny humor z psychologiczną wiarygodnością. Świat przedstawiony w komiksie rządzi się swoimi prawami, które odbiegają od tego, co chcemy rozumieć pod pojęciem ‘normalności’. Wszystko jest tu pozornie uporządkowane i logiczne. Ludzie chodzą do pracy, spotykają się na ulicach, pomagają innym, opiekują się kotkami. Pod wpływem lekcji postępowanie bohaterów zmienia się jednak znacząco. Zamiast realizacji swoich ambicji, zaczynają przenosić niepokojące wzorce do prywatnego życia. Elementy jawy i sennego koszmaru zaczynają współistnieć na równych prawach. Amerykański twórca buduje ten porządek konsekwentnie jednak dopiero pod koniec zaczynamy rozumieć, jak nietypowa i przemyślana jest ta struktura. Jak świetnie Drnaso opowiada o małych społecznościach, o wywieraniu wpływu, także o uzależnieniu i eskapistycznym wymiarze rozrywki, religii oraz terapii.

Drnaso nie tyle zastanawia się nad tym, jak naprawić życie, ile czym kierują się ludzie w swoich codziennych wyborach. W jego ujęciu wydawać by się mogło typowe spotkania, przeistaczają się w prawdziwy horror. Ciemne lasy, domy na odludziu, wyobrażenia przerażających sytuacji – to wszystko staje się zwierciadłem, w którym odnajdziemy mnogość uniwersalnych tematów dotykających samotności, wychowania, bliskości czy poświęcenia. Drnaso udowadnia, że największe zagrożenie nie leży gdzieś na zewnątrz, w niezbadanym świecie, lecz wewnątrz bohaterów. I to jest moim zdaniem największa siła jego najnowszego komiksu.

Recenzja "Sekretne życie pobożnych kobiet" Deesha Phiylaw

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 192


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Rafał Lisowski

Premiera: 24 maja 2023 rok

L. Doctorow, Do DeLillo, Philiph Roth, Annie Proulx, Michael Cunningham, John Updike – co łączy te nazwiska? Rzecz jasna fakt, że każdy z nich jest cenionym amerykańskim twórcą literackim. Ale nie tylko. Wszyscy są również laureatami nagrody Pen/Faulkner. To jedno z takich wyróżnień, które w Polsce nie jest specjalnie rozpoznawalne, ale dla czytelników z kraju Jerzego Waszyngtona znaczy bardzo wiele. Nie przez przypadek lista nagrodzonych aż roi się od wyrazistych głosów. W ostatnich latach triumfy święciły przede wszystkim powieści. Wyjątkiem jest Deesha Phiylaw i jej zbiór opowiadań Sekretne życie pobożnych kobietb. Po dwóch latach od przyznania lauru, Wydawnictwo Czarne zdecydowało się włączyć ten tytuł do nowej serii Opowiadań Amerykańskich. I choć jakościowo trudno je zestawiać z niesamowitą narracją Carson McCullers, nadal pozostają świetnym przykładem na to, jaka siła drzemie w krótkich formach.

Na „Sekretne życie pobożnych kobiet” składa się dziewięć historii. Opowieści o światach osobnych, mimo że zbudowanych na podobnych fundamentach. Zaglądamy w nich do życia i umysłów czarnoskórych kobiet. Jedne z nich piszą list do świeżo odkrytej siostry, inne podziwiają ciasto z brzoskwiniami, jeszcze następne poszukują bliskości w przygodnym seksie. Deesha Phiylaw koncentruje swoją uwagę na wartościach i emocjach, które dobrze już znamy z dziesiątek innych książek wydanych w ostatnich latach. Żeby daleko nie szukać, nawet w tegorocznych zbiorach „To nie ja” Karmele Jaio czy „Świerzb” Frídy Ísberg śledziliśmy losy kobiet, które musiały mierzyć się z patriarchatem, dyskryminacją ze względu na płeć czy pochodzenie etniczne, samotnością i odtrąceniem. Sekretne życie pobożnych kobiet” również jest narracją o poszukiwaniu miejsca na świecie, o badaniu własnej tożsamości, o próbie powiedzenie ‘nie’ dla roli, którą rzeczywistość usilnie próbuje przyporządkować bohaterkom. Ale nie tylko.

Deesha Phiylaw do katalogu modnych tematów dorzuca jeszcze rasizm oraz wątki religijnie. Nie przez przypadek w większości opowiadań pojawiają się przedstawiciele struktur kościelnych. I nie są oni nacechowani ciepło. Przykładowo w jednym z tekstów pastor zdradza swoją żonę, co przekłada się na życie niewinnej córki jego kochanki. Autorka „Sekretnego życia pobożnych kobiet” jest odważna w przedstawianiu swoich refleksji. Wskazuje na problemy, ale jednocześnie nie krytykuje filozofii życia opartej na wierze. Pisze w sposób zniuansowany, skupia się na jednostce i mimo wszystko nie ocenia. Umiejętnie pozostawia przestrzeń, aby każdy czytelnik sam odnalazł własne odczytanie jej opowiadań. To właśnie wyróżnia zbiory dobre, od przeciętnych. Deesha Phiylaw mimo pewnej wtórności poruszanych treści, pisze prawdziwie, od serca, wzruszająco. Przeczytajcie, a sami zrozumiecie.