Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura szwajcarska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura szwajcarska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Las" Thomas Ott

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 32


Oprawa: twarda

Premiera: 15 kwietnia 2023 rok

„Las” jest kolejnym już dostępnym na rynku komiksem szwajcarskiego artysty Thomasa Otta. Składa się na niego 25 plansz. To mało, biorąc pod uwagę, że w „R.I.P. Best of 1984–2005” były 192. Z tego względu odbiór książki będzie zupełnie inny u tych, którzy dorobek twórcy znają, i tych, którzy po raz pierwszy spotykają się z jego techniką. A ta może zdziwić. Wyobraźcie sobie bowiem deskę pokrytą czarną farbą. Nie ma na niej nic, poza głęboką i mroczną barwą. Jedynymi narzędziami, przy pomocy których twórca kreuje przestrzeń, emocje i charaktery są frezy lub dłuta. W ten sposób Thomas Ott z otchłani wydobywa historie, w których pierwszoplanową rolę gra tajemnica.

Opowiadanie enigmatyczne, szczególnie na tak niewielkiej przestrzeni, wymaga wdrożenia pewnych założeń. Pierwszym zastosowanym przez Thomasa Otta jest redukcja słów do zera. „Las” jest tworem niemym i z tego względu próbuje przyciągnąć uwagę czytelnika technikami podobnymi, do produkcji kinowych lat 10. I 20. XX wieku, a więc otoczeniem i bohaterem. Innym ciekawym chwytem było pozbycie się ludzi oraz zwierząt. Ci, którzy faktycznie ukazują swoje oblicze, mają istotne znaczenie dla interpretacji dzieła. Autor nie określa też miejsca oraz czasu wydarzeń. Stawia na prostotę i uniwersalizm, które będą czytelne dla młodszych i starszych, dla kobiet i mężczyzn, dla tych mieszkających w Teheranie i na ulicach Panamy.

Thomas Ott doskonale przemyślał i zrealizował swój plan na głównego bohatera. Urzeka on niezwykłą naturalnością. Przesadna gestykulacja i przejaskrawiona mimika, tak typowe dla współczesnego komiksu bohaterskiego, są mu obce. Swoje uczucia przekazuje za pomocą niewymuszonych póz oraz oczu. To w nich autor ukazuje najdrobniejsze przeżycia, strach, potrzebę bliskości. Postać młodego bohatera przykuwa uwagę do tego stopnia, że bardzo łatwo zapomnieć o analizie fabuły oraz drugiego planu.

Na planszach widzimy, jak protagonista siedzi na kanapie, idzie ścieżką, wchodzi do lasu, czuje się coraz bardziej przytłoczony panującym mrokiem. Owo poczucie duszności Thomas Ott uzyskuje poprzez uwypuklenie korzeni (których rozłożystość przypomina macki), zagęszczenie koron drzew czy umiejętną grę światła i cienia. W tę podróż wplata także metaforyczne figury – ot chociażby pęknięty pień czy przechodzenie ponad przepaścią. Przemyślane otoczenie połączone z niepewnością głównego bohatera stopniowo zacierają granicę między tym, co realne i wyimaginowane. W pewnym momencie jako czytelnicy nie mamy pewności, czy na naszych oczach dzieje się senny koszmar, czy całkiem rzeczywisty horror.

„Las” przedstawia skromną historię. Wychodząc od doświadczenia utraty, bohater pchany jest ku zagubieniu duszy i wreszcie akceptacji. Podobne relacje czytaliśmy już wielokrotnie, w warstwie fabularnej większych odkryć zatem nie doświadczymy. Powtórki bywają jednak ciekawe (kto z Was nie oglądał „Kevina…” więcej niż raz?), szczególnie gdy pokusimy się o głębszy namysł nad formą. Brak słów i punktów zwrotnych każe zwracać uwagę na szczegóły. Na maestrię, z jaką autor buduje atmosferę, jak konsekwentnie tłumi niepotrzebne bodźce, wreszcie na ogrom pracy włożony w zrobienie czegoś, z niczego. „Las” to graficzna bomba, do której chce się wracać.

Recenzja "Żyda dla przykładu" Jacques Chessex

Wydawca: Austeria

Liczba stron: 72


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dominika Hus, Iwona Prusicka
 
Premiera: wrzesień 2022 rok

W kwietniu 1942 roku dochodzi do popełnienia zbrodni w Payerne – niewielkim miasteczku położonym w zachodniej Szwajcarii, w kantonie Vaud. Handlarz bydłem z Berna, niejaki Arthur Bloch, zostaje ogłuszony stalowym prętem, dobity strzałem w głowę, a następnie poćwiartowany i wrzucony do pobliskiego jeziora. Oprawcami są lokalni, szwajcarscy zwolennicy nazizmu, podjudzani przez pastora Philippe’a Lugrina. Arthur Bloch nie zginął przez swoje winy. Prowadził spokojne życie, handlował uczciwie, nie dopraszał się o żadne przywileje. Na jego nieszczęście był Żydem. Ta śmierć miała być „dla przykładu”. To kara wymierzona dla dobra ubogiej wspólnoty, która kryzys gospodarczy, przynajmniej w oczach fanatyków, zawdzięczała właśnie Żydom.

Jacques Chessex, autor „Żyda dla przykładu”, w momencie wystąpienia opisywanych wydarzeń miał 8 lat. Był naocznym świadkiem niepokojów społecznych i toczącego się później procesu. Ta zbrodnia żyła w nim przez lata, nie pozwalała spokojnie spać. Domagała się opowiedzenia. I faktycznie w 2008 roku (na rok przed jego śmiercią), pojawiła się w formie niewielkiej książki. Jak wskazuje Wydawnictwo Austeria w notce na tyle okładki „Niestety próba rozliczenia się z przeszłością przyniosła skutki odwrotne do zamierzonych. Autora spotkały liczne szykany, groźby i oskarżenia o zniesławianie rodzinnej miejscowości. Mieszkańcy Payerne dosadnie wyrazili swoje odczucia podczas lokalnego pochodu karnawałowego w 2009 roku – na jednej z platform znalazła się kukła przedstawiająca autora ciągnącego bańki na mleko (takie jak te, w których zatopiono poćwiartowane ciało Arthura Blocha) z podpisem „Tu spoczywa Jacques CheSSex” (uwypuklono litery SS, dając do zrozumienia, że chodzi 0 nazistowski symbol)”. Dlaczego?

Prawdopodobną odpowiedź uzyskujemy już w drugim akapicie książki. Cytuję: „Handel bydłem i tytoniem stanowi o bogactwie miasta. A zwłaszcza wędliniarstwo. Świnia pod każdą postacią: boczek, szynka, noga, golonka, kiełbasa, kiełbasa z kapustą, kiełbasa z wątróbką, salceson, karkówka wędzona, pasztet, świńskie uszy, kotlety mielone – świnia patronuje temu miastu i nadaje mu dobroduszny wygląd. W okolicy mieszkańców Payerne nazywa się szyderczo „czerwonymi świniami”. Tymczasem pod powierzchnią krążą mętne prądy, skryte za interesami i ludzką pychą. Czerwone i opasłe twarze, żyzne ziemie, ale zagrożenie jest tuż-tuż.”

„Czerwone świnie” to jeden z cieplejszych zwrotów, jakie otrzymujemy w książce. Później mieszkańcy są okraszani kolejnymi epitetami. Jacques Chessex podkreśla w nich, że narodziny zła w społeczności lokalnej nie byłyby możliwe, bez ogólnego przyzwolenia. Nawet jeśli morderców było tylko kilku, to swoją bierną postawą, obojętnością i posłusznością, przyzwalano na szerzenie idei nazistowskich w niezależnym kraju. Payerne jest dla autora nie tylko areną tragedii, ale też symbolem większego, globalnego problemu. A że wydanie książki i ujęte w nich słowa spotkały się z niezrozumieniem, to chyba nikogo nie dziwi. Wręcz przeciwnie, to tylko dowodzi, że poruszane zagadnienie dalej tam występuje.

Jeszcze przed lekturą zastanawiałem się, jak tak pojemny temat, można zmieścić na 68 stronach. Chessex nie jest przecież pisarzem przypadkowym. Jego „Wampir z Ropaz” wydany parę lat temu przez W.A.B. (w czasach, gdy oficynę interesowała jeszcze współczesna literatura ambitna) podzielił czytelników, a inna książka – nieprzetłumaczona na język polski „L’Ogre” – została wyróżniona Nagrodą Goncourtów. Autor umyślił sobie narrację, że się tak wyrażę ‘propagandową’. Nie w tym sensie, że kształtuje ona szkodliwe zachowania i poglądy. Chodzi tylko i wyłącznie o sam sposób mówienia. „Wiosną, gdy ta historia się rozpoczyna, otoczenie jest piękne”. „Posiadający liczne kochanki Ichi nie gardzi erotycznymi zabawami w dominację i uległość”. „Słowa te rozchodzą się po przejrzystych wzgórzach kojonych sielankowym światłem wczesnej wiosny”. I tak dalej. Wszechwiedzący narrator kreśli nam zdarzenia tak, jakby czytał kronikę. Nie moralizuje przy tym, nie wyraża oburzenia wprost. Stara się oddać zdarzenia w sposób maksymalnie obiektywny, czasami brutalny, by czytelnik sam dostrzegł mechanizmy prowadzące do zagłady.

Pod koniec noweli Chessex odchodzi od swojej historii, aby bezpośrednio odpowiedzieć na pytanie, czy nadal warto mówić o takich wydarzeniach. Swoistym podsumowaniem jest jego przypadkowe spotkanie z pastorem Lugrinem, do którego doszło w pewnej restauracji w latach 60-tych. Jak się okazuje, siejący nienawiść były pastor, mimo odsiedzenia wyroku, nadal kontynuuje swoją misję. Nie ma już Hitlera, III Rzeszy, większości podziwianych przez niego zbrodniarzy, co nie przeszkadza mu w bezkarnym głoszeniu antysemickich formuł. „Żyda dla przykładu” czytam jako książkę rozliczeniową, jako napisaną tuż przed śmiercią próbę pogodzenia się z okrutną rzeczywistością, ale także jako przestrogę. Choć zupełnie niezauważona, dobrze że „Żyda dla przykładu” pojawiła się na naszym rynku.

Recenzja "Gość" Ariane Koch

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 184


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Zofia Sucharska
 
Premiera: 17 października 2022 rok

Pojęcie gościnności ma bogatą i niejednoznaczną genezę. W Starym Testamencie łączyło się ono z wyjściem na spotkanie przybywających, powitaniem ich, obmyciem im nóg, przygotowaniem posłania, zapewnieniem pożywienia oraz świadczeniem rozmaitych usług, poprawiających komfort życia. O nietykalności gościa mowa chociażby przy okazji opisu dziejów Lota. To właśnie on dla obrony swojego gościa wydał niemoralnym ludziom swoje dwie córki. Nieco inaczej, bardziej rozwojowo, gościnność rozumiano w starożytnej Grecji. Tam uchodziła ona za przejaw kultury i intelektualnego poziomu życia. Postać obcego przybywającego do domu nie mogła być w żaden sposób karana, poniżana, obrażana. Gość był także anonimowy, przez co rozumieć należy fakt, że gospodarz nie mógł w żaden sposób naciskać, aby ten pierwszy zdradził swoją tożsamość i motywacje. Jeszcze inaczej gościnność traktuje się w Nowym Testamencie. Tu ma ona dodatkowe znaczenie misyjne. Jej sens upatrywany jest w łączeniu wiernych w ich wspólnym wysiłku szerzenia zbawczego planu Boga. Kolejne lata, dekady i wieki, to stały rozwój pojęcia gościnności. Immanuel Kant w „O Wiecznym Pokoju” rozwinął zasady gościnności w teorię globalnych praw obywatelskich. Franz Kafka opisywał przybycie gościa, jako potencjalne zagrożenie dla zdrowia i harmonii życia przyjmującego. Wreszcie francuski filozof Jacques Derrida podkreślał, że ci, którzy wchodzą, zmieniają tych, którzy są w miejscu od wielu lat. Dla jednych przybycie obcego jest błogosławieństwem, dla innych przekleństwem. I to tej idei najbliżej jest do gościnności ukazanej w debiucie Ariane Koch – polegającej na wzajemnej manipulacji przybysza i gospodarza.

W samym centrum opowieści mamy dwójkę bohaterów. Ich spotkanie jest przypadkowe i pozbawione fajerwerków, podobnie jak banalne jest życie w przeciętnym szwajcarskim miasteczku na francuskiej granicy, w cieniu trójkątnej góry, na którą nie warto się wspinać, bo roztaczający się z niej krajobraz jest owszem piękny, ale jednak nudny. A przynajmniej tak mówi nam bezimienna protagonistka, która w imię złości na otoczenie, postanawia zemścić się w najbardziej przemyślny sposób – trwać w miejscu. Trwa więc w domu swojego rodzeństwa, odwiedza ponure bary i dworce kolejowe, gdzie od czasu do czasu spotyka obcych. Jeden z nich przykuwa jej uwagę, bo jest dziwny z wyglądu i porozumiewa się za pomocą słownika. Czarę przelewa jego pierwsze zdanie, w którym pyta rozmówczynię o chęć posiadania dzieci. To wystarcza, aby uzyskał zgodę na wprowadzenie się do dziesiątego pokoju w mieszkaniu protagonistki.

Tak rozpoczyna się ich relacja. Gospodyni początkowo chce wiedzieć wszystko o gościu, ale z czasem nie może znieść jego kolejnych słów. Najpierw próbuje zawłaszczyć całą jego uwagę, by później karnie odsyłać go do pokoju. Zaczyna też czuć przewagę, przejmuje nad nim kontrolę, rozważa nawet, czy nie wyrzucić go definitywnie. Tak wykreowany układ obrazuje wewnętrzny mętlik gospodyni – oscylujący między potrzebą akceptacji, a odrzuceniem, miłością, a nienawiścią. Z każdą kolejną stroną rejestry emocjonalne są coraz ostrzejsze, czemu towarzyszy zadziwiająca bezczynność. Bohaterka siedzi i myśli, spokojnie przygląda się, jak zmienia się układ sił. Gość czuje się, jakby żył tu od zawsze. Chodzi po salonie w bieliźnie, nie pyta o zgodę, wreszcie zaprasza przyjaciół. Ostatecznie jego przybycie zmienia bardziej nie jego, a właśnie gospodynię.

„Gościa” Ariane Koch należy czytać w szerszej perspektywie. Losy dwójki postaci to oczywista aluzja do zjawiska Willkommenskultur, czyli kultury gościnności realizowanej w Niemczech po 2015 roku. To właśnie wtedy obywatele zza naszej zachodniej granicy witali uchodźców brawami na dworcach kolejowych, a Angela Merkel zachęcała do otwartości poprzez promowanie hasła „Wir schaffen das!” („Damy radę!”). Z czasem owa przychylność zamieniła się w strach, gniew i nieufność, szczególnie po wydarzeniach w Kolonii. „Gość” odnosi się więc do powszechnego obecnie w Europie zjawiska uchodźctwa. Jest to więc proza aktualna, szczególnie dla nas, Polaków, właśnie teraz. Poza tym książką Ariane Koch jest po prostu przykładem literatury wyśmienitej, wysmakowanej, niepokojącej, tajemniczej. Odnaleźć możemy tu liczne tropy kafkowskie i to właśnie sympatykom autora „Procesu” ta niewielka powieść będzie się podobać najbardziej. To swoista groteska i alegoria jednocześnie, w której za kluczowe trzeba uznać kwestie włączenia i wykluczenia społecznego.