Recenzja "Przyjaciel" SIgrid Nunez

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 208

Tłumacz: Dobromiła Jankowska

Oprawa: miękka

Premiera: 12 czerwca 2019 r.

Zacznę może od tego, że wokół „Przyjaciela” narosła pewna legenda, w którą złapałem się i ja. Ta fantazja swoje źródło czerpie z kilku strumieni. Jednym jest z pewnością okładka, silnie sugerująca, że o przyjaźń ze zwierzęciem tu głównie chodzi. O tej jedności istnień piszą na okładce też Inga Iwasiów oraz Michał Nogaś (odpowiednio „analizą relacji z zesłanym miłosiernie przez opiekuńcze moce, choć rozsadzającym miniaturowe mieszkanie, psem” oraz „to nie tylko dowód na to, jak wyjątkowymi stworzeniami są psy”), a także w innych miejscach recenzenci książki. I choć część z tych wpisów, w dalszej części wspomina coś o środowisku literackim (tu też mogę podać przykład powyżej cytowanych, okładkowych rekomendacji), to tak naprawdę nie wyjaśnia, jak ta krytyka wygląda, ani czemu służy, a ja sam dochodzić tego przed lekturą nie zamierzałem. Złapałem się więc na legendę o pięknej przyjaźni, przez co zamiast po „Przyjaciela” sięgnąłem najpierw po uroczą książkę Gawriła Trojepolskiego „Bialy Bim Czarne Ucho”, o tej tematyce właśnie. I jakież było moje zdziwienie, gdy po wzruszającej książce radzieckiego pisarza, w moje ręce wpadła niewielkich rozmiarów nowość Sigrid Nunez, gdzie przyjaźń z psem nie jest tylko sposobem na oswojenie się ze stratą, ale też jednym z kilku ważnych tematów poruszanych przez autorkę. Tak oto legenda prysła.

Podchodząc do analizy książki, warto zadać sobie na początek pytanie, kto jest tytułowym przyjacielem? Odpowiedź można przedstawić dwubiegunowo. Z jednej strony, może być to oczywiście wielkich rozmiarów pies, którego bohaterka historii w pewnym momencie dostaje na przechowanie. Może być to także zmarły pisarz i mentor bezimiennej narratorki. To właśnie jego śmierć stała się przyczynkiem do zmian w życiu protagonistki. A te zmiany, te codzienne fale smutku, już niezależnie od tego kto jest przyjacielem i kogo akurat opłakujemy, przybierają formę wewnętrzną (zmartwienie) i zewnętrzną (wbrew rozsądkowi przygarnia doga arlekina do swojego małego mieszkanka). I warto tu też zaznaczyć, że narrator żałobny nie kreuje żadnej zintegrowanej żałobnej tożsamości objawiającej się jednoznaczną ekspozycją własnego cierpienia. Amerykańska pisarka potrafi umiejętnie rozpisać napięcie osoby doświadczającej straty, unikając przy tym wytwarzania sztucznego, napompowanego dyskursu boleści. Jest więc smutno, ale Sigrid Nunez wie, że poza zmarłym, istnieje też inne życie, które można wykorzystać do dalszego dokumentowania nowego, przygnębiającego losu.

Na początek jeszcze, małe sprostowanie. Bohaterka powieści częściej niż o żałobie, mówi o zmartwieniu. To ono pojawia się przed przejęciem psa, w momencie wprowadzenia go do blokowej klitki, na spacerach, podczas których przechodnie uciekają przed wielką istotą. To także zmartwienie pojawia się w procesie twórczym, czy w momencie zaistnienia nieuniknionej, ponownej i definitywnej straty. Wydaje się zatem, że właśnie zmartwienie jest słowem bardziej na miarę „Przyjaciela”. Nie jest tak dosadne, tak wszechogarniające i jednoznaczne. Nie stanowi społecznych praktyk żałobników, zbiorowych rytuałów, ani ostentacyjnej dramaturgii. Zmartwienie jest mniej ułożone, jego mechanika jest każdorazowo odmienna, meandryczna, bardziej prywatna. Posiada swoją odrębną symbolikę, figury i przedmioty fascynacji. Jest jak „Przyjaciel”.

Narracja książki może zaskoczyć czytelnika. Autorka przeskakuje z wewnętrznych monologów bohaterki, przez pełne wrażliwości opisy życia po stracie, aż do rozważań czysto kulturoznawczych. Nie ma więc tu jedności czasu (pojawiają się częste reminiscencje) ani form opowieści (książka obyczajowa, namiastki esejów, historia elegijna). Jest za to stonowana subtelność, emocjonalna dyskrecja (tu prawie udaje utrzymać się autorce w ryzach) oraz geometryczna precyzja zapisu. Właśnie tak patrzę na tę książkę: jak na zgrabne połączenie matematycznej perfekcyjności i montażu, z czysto psychologiczną lekkością i głębią komentarzu na temat poczucia deficytu. W tym wszystkim najważniejsza jest chyba właśnie ta symbioza pisarstwa oraz rozmaitych sposobów opowiadania o stracie. Bohaterka zatraca się w swojej pracy, przywołuje słowa znanych i cenionych autorów na temat sztuki pisania, jego sensu i kształtu samej branży wydawniczej. Razem z Virginią Woolf, Rainerem Maria Rilke czy Doris Lessing brnie przez zamknięty labirynt literackiej sztuki. Wszystko to napisane jest jakby przy okazji, spomiędzy aforystycznie skondensowanego języka, powracających jak echo, błyskotliwych interpretacji literatury. Dzięki temu autorce udaje się stworzyć jeden wielki osobny byt, który nie jest już tylko kolejną fikcyjną postacią, ale jak najbardziej prawdziwą, ucieleśnioną zranioną duszą.

Literatura jest więc tu niewyczerpanym źródłem życiowej inspiracji i głównym atrybutem powracającym w różnych momentach historii. Wszystko to jest odpowiednio dawkowane, rozpisane na kolejne miniaturowe eseje. Zostaje splecione z innymi ważnymi motywami, pobrzmiewającymi coraz ciszej i ciszej, aż do finalnego wygaśnięcia. Ta forma narracji jest dla Sigrid Nunez zabiegiem fundamentalnym. Wyodrębnia jedną główną figurę, wokół której nieustannie zmienia perspektywy: spogląda na nie to z prawej, to z lewej strony, raz z góry, a później z dołu, obraca w dłoniach jak smaczne jabłko i porównuje gdzie najlepiej napocząć, żeby to co pod powierzchnią oddawało z góry obrany pomysł.

Dawno nie czytałem książki tak innej, a jednocześnie tak dobrze mi znanej. Innej, bo o stracie zwykło mówić się w żałobnych tonach: albo poprzez krzyk i rozpacz, albo poprzez smutek związany z obcowaniem z przedmiotami zmarłego. Zapomina się przy tym, że strata i związane z nim zmartwienie, nie ma linearnej postaci, nie jest też przewidywalne. ”Przyjaciel” jest mi jednocześnie znany z dwóch powodów: po pierwsze odzwierciedla immanentną część każdego procesu odchodzenia, po drugie doskonale wpisuje się w portfolio Wydawnictwa Pauza, które od samego początku promuje książki trudne w tematyce i stylistyce. Łatwo więc nie będzie, jak to z literackimi hybrydami bywa.

Recenzja "Belfast Noir"

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 316

Oprawa: miękka

Premiera: maj 2019 r.

Belfast jest stolicą i największym miastem Irlandii Północnej, mimo że zamieszkuje go niecałe 300 tysięcy mieszkańców. W przeszłości dynamiczny rozwój jednostki napędzany był przez przemysł lniany, tytoniowy, produkcję lin oraz statków. Szczególnie ta ostatnia działalność zapisała się złotymi zgłoskami w światowej historii, bo to właśnie w tamtejszych dokach wybudowano Titanica. Wraz z nadejściem ery konfliktów religijnych, rozwój Belfastu nieco przyhamował. Obecny jego kształt, będący zlepkiem tradycji i nowoczesności (Obel Tower, George Best Belfast City Airport, Belfast International Airport, Belfast Metropolitan College), sprawia, że miasto obok klasycznych branż, jest także centrum turystycznym i biznesowym kraju.

Nawet jednak obecnie trudno nazwać Belfast miastem spokoju i idealną przestrzenią na regenerację. Stolica Irlandii Północnej była areną wieloletniego konfliktu na tle religijnym pomiędzy katolikami i protestantami. Od 1969 do 1998 roku na ulicach miasta krew spływała strumieniami, głównie za sprawą brutalnych zamachów, zabójstw i aktów przemocy. W 1972 roku miał miejsce słynny „krwawy piątek”, czyli skomasowany atak bombowy przeprowadzony przez organizację paramilitarną Provisional IRA, w którym zginęło dziewięć osób. Mimo że w 1998 roku doszło do podpisania porozumienia wielkopiątkowego, nadal są w mieście takie rejony, nad którymi i dziś sprawują kontrolę protestanckie lub republikańskie grupy paramilitarne.

Wybór Belsfastu jako kolejnej odsłony serii Noir jest zatem nawet nie tyle uzasadniony, co logiczny i wyczekiwany. W miejscu od lat targanym religijnymi przepychankami nie będzie brakować wyznaczników stylu promowanego przez twórców pomysłu mikroopowieści o dziejach mrocznych miast. W tekstach zebranych w tomie dostrzegamy takie elementy jak niewyjaśnione tajemnice, dziwne wypadki kończące się zgonem (często zresztą nieprzypadkowe), absurdalne rozwiązania (wysyłka polakierowanego palca, odkrycie przenośnej bomby atomowej) czy odwołania się do historii i topografii miasta. Są bohaterowie dobrzy i źli, ale też tacy, u których granica między tym co jasne i co ciemne jest zatarta. Nie ma za to happy endów, sielankowości, układności czy dydaktyzmu. To świat marginesu, naiwnych detektywów i wyrozumiałych bossów, zachłannych prostytutek i fanatyków narodowościowych, skorumpowanych dziennikarzy i młodocianych femme fatale.

Przede wszystkim „Belfast noir” jest zbiorem różnorodności, które pojedynczo nie zawsze będą zachwycać, ale jako jedna całość, doskonale się uzupełnią, tworząc zwarty obraz miasta, w którym życie tętni wieloma barwami. Tom podzielony został na cztery części: Miasto duchów, Miasto Murów, Miasto interesów, Nowe Wspaniałe Miasto. 14 zebranych w tomie opowiadań napisanych zostało przez twórców, w jakiś sposób związanych z samym miastem. Są wśród nich pisarze w Polsce znani (Lee Child, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, Brian McGilloway – autor wydanych w Polsce „Na granicy” oraz „Alei Szubienic”, Steve Cavanagh znany z „Obrony”, „Wkręconych”, „Zarzutu”, Sam Millar – autor „Nieugiętych” i Alex Barclay, twórca „Latarni mroku”) oraz ci, którzy nie byli jeszcze tłumaczeni (np. Eoin McNamee, Garbhan Downey, Claire McGowan, Arlene Hunt, Gerard Brennan). Różnorodność w ich dziełach przybierze kilka form. Będzie to na pewno odmienność formalna – w zbiorze znajdą się utwory pisane w pierwszej i trzeciej osobie, opowiadania retrospektywne, dziejące się w czasie rzeczywistym, a także sformułowane jako urywki z ważnych wydarzeń podejmowanego tematu. Heterogeniczność będzie dotyczyła też języka. Ile bohaterów, tyle stylów mówienia. Jedni będą posługiwać się sformułowaniami poprawnymi, inni potocznymi, wulgarnymi, urywanymi czy slangowymi. Nie mogą więc dziwić takie proste, ale jednocześnie adekwatne dla narratora kwestie jak: „Ktoś właśnie rechocze (…) Potrafię wyjechać z półobrotu jak karuzela Mickiego Marleya na Royal Avenue. Jeśli przyłapię taką mendę, że ze mnie rechocze, to po niej”. Mogę się tylko domyślać, ile pracy i zabawy miał tłumacz. Różnorodność dotyczy też miejsca akcji. Raz będzie to słynna stocznia, innym razem centrum miasta, jego obrzeża, a nawet St. George Market. Wreszcie wielowymiarowość zbioru będzie zdefiniowana przez jego multitematyczność.

Historii zapadających w pamięć jest co najmniej kilka. Już pierwsza w zbiorze narracja - „Usługa pogrzebowa” Briana McGilloway’a, jest utworem co najmniej ponadprzeciętnie dobrym. Właściciel zakładu pogrzebowego dorabia na boku poprzez przewożenie w trumnach ‘trefnego towaru’. Często nie wie nawet, co w nim jest. Tak właśnie dzieje się w tej sytuacji, stąd też emocje dozowane są czytelnikowi stopniowo, nie gasną nawet po kontroli policyjnej. Az do samego końca będziemy czekać na właściwe rozwiązanie, które zgodnie z metodologią gatunku noir będzie nie tylko mroczne, ale też, a może przede wszystkim dwuznacznie zabawne. To właściwie jedyna opowieść, w której pojawia się świat handlarzy bronią, choć samo narzędzie zbrodni zawita na karty książki jeszcze wielokrotnie. Nie zawsze zresztą będzie miało typową, modelową formę broni palnej. W „Poison” kluczowym atrybutem pchającym do łamania konwenansów będą perfumy, w „Bez zegarka” skradziony Rolex, zaś w „Poważnym podejściu do sprawy” komputer, stanowiący źródło wiedzy o IRA.

Szczególnie silną reprezentację mają historie dotykające tematu śmierci i zabójstw. W „Duszy towarzystwa” mordercą zostaje syn, który przypadkowo podczas pogrzebu usłyszał relację powszechnie lubianego Paddyego Gillena, wskazującą na to, że to on jest zabójcą jego ojca. Lee Child („Mokrzy od deszczu”) snuje opowieść o dwóch mężczyznach którzy pod pozorem założenia muzeum poświęconemu nieznanemu pisarzowi, wykupują dom, w którym zakopana w fundamentach jest przenośna bomba atomowa. Tu śmierć będzie narzędziem eliminacji potencjalnych świadków. W „Zdychaj jak szczur” Garbhan Downey pisze o dziennikarzu, który próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa Pryszczatego Johna Norwaya (utopionego i przypalonego). Jest jeszcze „Zawieszka Gerarda Brennana, w której zamknięta za kradzież auta nastolatka próbuje powiesić się na klamce.

W „Belfast noir” nie zabraknie oczywiście frazy, dotykającej problemu religijnego. Ruth Dudley Edwards w „Poważnym podejściu do sprawy” mówi o chłopcu, którego łączy szczególnie silna więź z wujkiem. To on delikatnie i z rozmysłem wprowadza go w temat pochodów, oddania za ojczyznę i bohaterów narodowych. Ostatecznie to także on domyśli się, jak bardzo jego siostrzenic poważnie podejdzie do tematu walki. O zagubieniu młodych mieszkańców opowie nam także Claire McGowan  w „Palcu Rosie Grant”. Owo zagubienie przybierze postać ucieczki z ukochanym i próby szantażu własnych rodziców. Z kolei w „Poison” zazdrosna o względy nauczyciela nastolatka, poprzez serię szczeniackich wybryków i kłamstw zniszczy mu sielankowe życie.

O nieco innym problemie opowie „Czysty szwung” Arlene Hunt. To jedna z najbardziej wyrazistych, mimo że wręcz surrealistycznych wizji. Trochę przypomina mi zresztą film „Biały Bóg” w reżyserii węgierskiego mistrza kadru – Kornela Mudruczo. Zwycięzca Nagrody Specjalnej z Cannes opowiada historię psa Lilii, który porzucony i krzywdzony, wraz z innymi czworonogami zaczyna mścić się na swoich oprawcach. W historii Arlene Hunt też są psy, tym razem zmuszane do walk na życie i śmierć w zamkniętych arenach. Gdy pewnego razu zorganizowana grupa wsparcia zrobi nalot na nielegalne zakłady, sytuacja się odwróci. To ludzie zostaną zmuszeni do walki, a karą za odmowę będzie śmierć.

„Belfast Noir” zawiera liczne opowiadania eksplodujące podczas czytania i pozostawiające czytelnika w wewnętrznym zawieszeniu. Parafrazując wstęp do opowieści „Zdychaj jak szczur” - na każdą historię opublikowaną w gazecie przypada dziewięć innych, które mogą ukazać się tylko w tego typu, odważnym projekcie. Wszystkie one wzięte razem pokazują, zgodnie z założeniem, ciemną stronę stolicy Irlandii Północnej. Jest strach, ból, zabawa, niedowierzanie, zmieszanie, zażenowanie, tajemnica – jest rzeczywistość, taka jaką ją świat stworzył. Belfast to przestrzeń, gdzie nawet aniołowie mają brudne oblicza. Wielość pejzaży, bohaterów, metod kreacji oraz poetyk zaprezentowanych w tomie dobitnie pokazuje, jak różnie można o mieście pisać. Jeden z bohaterów opowiadania „Bez zegarka” mówi „Czy w tym pieprzonym mieście można się spodziewać czegokolwiek innego? Tu jest ponuro, nawet kiedy świeci słońce. Złośliwy Bóg robi sobie z Belfastu jakieś perwersyjne jaja”. Tak właśnie go przedstawiono, jako przestrzeń zdeprawowaną, niebezpieczną, skrzywioną przez ludzi, ale też tętniącą życiem i wieloznacznością. Belfast to miejsce, które mimo lęku chciałbym odwiedzić.

Recenzja "Historie podniebne" Jakub Małecki

Wydawca: SQN

Liczba stron: 160

Oprawa: miękka

Premiera: 31 maja 2019 r. 

Jak wiadomo, przędza to wyrób włókienniczy, który służy na przykład do produkcji dzianin, koronek, plecionek, sznurów, lin czy ozdób. Moja babcia, która zawsze powtarzała, że na drugie imię jej Przędza, znała się na temacie jak nikt inny. Nie chcę tu przywoływać jej dokonań, reklamować wykonanych prac, czy o zgrozo – sprzedawać metod rzemieślniczych. Starszych ludzi warto po prostu słuchać, szczególnie gdy mówią o cierpliwości. To właśnie ta cecha, zdaniem mojej babci, była najważniejsza przy przędzeniu. Jak mawiała „cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce są słodkie”. Te słowa odnosiła właśnie do swojej pracy, dając tym samym do zrozumienia, że przędza wykonana naprędce pogarsza jakość końcowego produktu. Jeśli teraz, zamiast na historię rodzinną, rzucić okiem na najnowszą książkę Jakuba Małeckiego (która z historiami rodzinnymi ma bardzo wiele wspólnego, podobnie jak z przędzą!), trudno nie odnieść wrażenia, że poruszone w niej wątki cechuje spora dosłowność i heterogeniczność. Czy byłbym gotów nabyć tkaninę wykonaną tak różnorodnie i posklejaną z wielu, często nietrwałych kawałków? Właściwie czemu nie? Fakt, nie zrobiłbym z niej ciepłego odzienia na długie zimowe wieczory. Czegoś, co w ten sprzyjający kontemplacji czas, zajęłoby moje myśli na długo. Na pewno mógłbym jednak uszyć coś lekkiego, ulotnego i niezobowiązującego. Przychodzi mi od razu do głowy czarna marynarka, która na każdym kroku przypominałaby mi o zjawisku przemijania i fragmentaryczności poznania życia.

Opowieści Jakuba Małeckiego to proza, której atrakcyjność na poziomie fabularnym stoi w jawnej sprzeczności z rozwiązaniami formalnymi. Jeśli czytelnik przebije się przez te wszystkie opowiadania, dramaty i historię epistolarną, jeśli zaakceptuje ciągoty autora do permanentnego rozwarstwiania narracji na liczne retrospekcje, zmiany punktów widzenia, cięcia i pauzy, jeśli osłoni się przed deszczem metafor i wyświechtanych figur (wielkie pająki, balony do nieba, czekolada-cukrzyca itd.), odkryje być może ślady pozbawionej ozdobników egzystencji, a rozrzucone w efektownych konwencjach słowa ułożą się w jedną niezwykłą opowieść o czasie i melancholii. Także o rodzinie i deficytach bliskości, bo to one silnie wybrzmiewają z ust prawie każdego bohatera. 

Zaczyna się bardzo dobrze. Otwierające zbiór opowiadanie „Żaglowce i samoloty” ma wszystko to, co prosta historia o odchodzeniu mieć powinna. Jest mocne pierwsze zdanie, od razu przykuwające uwagę czytelnika, jest spokojny rozwój zdarzeń, niepewność, a wreszcie wyrazista puenta. Narratorem jest Przemysław, syn cenionego i popularnego prozaika. Jego ojciec nie należy do osób, z którymi łatwo się żyje. To egoista, narcyz i celebryta, który o synu przypominał sobie tylko w soboty. Mimo podeszłego wieku, ich więź nadal jest bardzo silna, dlatego też Przemysław, w obliczu nieubłaganej śmierci ojca, pragnie spełnić daną mu kiedyś obietnicę. Nawet kosztem nadszarpniętej reputacji. 

Jest w tym zbiorze jeszcze jeden utwór, silnie akcentujący relację ojciec – syn. W „Domu z czekolady” owładnięty korporacyjną manią syn, przyjeżdża po wielu latach do samotnego ojca, aby namówić go na sprzedaż działki. Jeden zyskałby pieniądze i reputację, drugi tylko to pierwsze. Czy ten obustronnie korzystny układ wejdzie w życie? To właściwie nie ma dla nas znaczenia, bo najważniejsze w tekście jest wszystko to, co dzieje się później. Ojciec ma bowiem też pewną propozycję i to daleko bardziej niezwykłą. Na kanwie tych moralnych dylematów, Małecki kreśli metafizyczny, międzypokoleniowy dysonans. To świat, w którym pozy i przyjmowane maski, nie są w stanie ostatecznie ukryć tego, co znajduje się w sercu: miłości, przywiązania, tęsknoty, człowieczeństwa.  

O stosunkach ojca z synem autor wspomina także w drugim tekście zbioru. „Idzie niebo” odwołuje się do miejsca, z którego Małecki zaczynał – fantastyki. Świat został opanowany przez metalowe pająki, które przyciągają mieszkańców ziemi jakąś niewidzialną siłą. Nawet najsilniejsi, znający metodę przetrwania, prędzej czy później odchodzili od zmysłów. W tej mrocznej i apokaliptycznej przestrzeni poznajemy ojca i jego dwóch dojrzewających synów. Ich losy, wzajemne poświęcenie, dążenie do destrukcji w imię wyższych celów, sprawiają, że ta z pozoru banalna historia, niesie w sobie pierwiastek rozważań o samotności w podejmowaniu decyzji, a także o świecie, który ciągle musi się stanowić na nowo, w obliczu walki ze złem. Nawet jeśli to zło, jest głównie w nas. 

Kwestie miłości rodzicielskiej poruszone zostały także w wieńczącym zbiór opowiadaniu epistolarnym „M. Historia podniebna”. Jego bohaterka Malina-Malwina, mimo upływających lat, zmian statusu społecznego i pojawiających się kłód pod nogami, co jakiś czas wysyła urodzinowe listy do zmarłego w jej młodości ojca. Te proste informacje, początkowe mające spełniać rolę lekarstwa na przeżytą traumę, z biegiem lat stają się smutnym obowiązkiem i niezrozumiałym rytuałem. Malwina wysyła je, bo coś jej każe, chociaż sama nie umie ani nazwać, ani zlokalizować tego, o co tak naprawdę chodzi. Śle więc te balony, brnie dalej w morze nigdy nieprzetrawionego cierpienia, aż do nieubłaganego końca.

Miłości, zrozumienia i zmiany poszukują też inni bohaterowie zbioru. W „Utraconych światach Niño Sandovala” oraz „Niedaleko” bohaterowie tracą żony, co zmusza ich do konfrontacji z samym sobą i w rezultacie ukazania pustki i bezradności w obliczu wymagań współczesnego świata.  Najmniej o miłości jest w „Projekcie z dziedziny fizyki kwantowej”, który skupia się na dziwnej i zakrapianej kłamstwem i przemocą przyjaźni blokowych rozrabiaków ze starszym inteligentem. Gdy ten ostatni zachoruje, nawet jego prostaccy towarzysze odczują deficyty.

W „Historiach podniebnych” Jakub Małecki osadza swoich bohaterów w dobrze mu znanych emocjach. Po raz kolejny każe im konfrontować się z bólem, samotnością i kruchością egzystencji. Nie zadziwia więc wydźwięk, podobnie jak język, jak zwykle oparty na przejrzystości i potoczności. Autor „Rdzy” chce kupić uwagę czytelnika różnymi formami tekstu, miniaturowymi przekazami i barwnymi postaciami. Przyznam szczerze, że przy kolejnym spotkaniu z prozą pisarza bywa to nieco męczące, chociaż z drugiej strony, życzyłbym sobie, aby każda książka wydawana w Polsce niosła za sobą tyle myśli i rozterek. Tak jak pisałem na początku, nie jest to literatura wielka, ale z pewnością co najmniej ponadprzeciętna, w szeregu dzieł niezobowiązujących.

Recenzja "Passacaglia" Sławomir Wernikowski


Wydawca: FORMA

Liczba stron: 220

Oprawa: miękka

Premiera: 2019 r.

Wszędzie w koło, gdziekolwiek nie pójdę, nie spojrzę, nie nadstawię uszu, wszędzie atakuje mnie dialog. Kariera tego słowa, jako pewnej praktyki społecznej czy tez postawy filozoficznej, nie idzie w parze z popularnością zastosowaniem formy dialogu jako elementu kompozycyjnego utworu literackiego. Koncepcja dialogu jako metafora postawy otwarcia na inność, być może nawet nie celowo, a jedynie pośrednio (poprzez minimalizację wagi homonimu), minimalizuje debatę na temat sensu i kształtu posługiwania się rozmową w dziele sztuki. Odnoszę wrażenie, że problemu morfologii dialogu w jego klasycznym znaczeniu, na fundamencie praktyki literatury już się nie podejmuje. Rozmowy między bohaterami mają zasadniczo trzy cele: ‘rozruszać’ akcję książki, przekazać fakty, których czytelnik sam domyślić się nie jest w stanie oraz scharakteryzować bohatera. Niezwykle rzadko zdarzają się publikacje, która starają się realistycznie odwzorować zachodzące w świecie empirycznym rozmowy (tym bardziej w czasach, gdy dyskusja między ludźmi ustępuje miejsca nowej technologii). Tej tezie w pewien sposób przeczy najnowsza publikacja Wydawnictwa FORMA – debiut Sławomira Wernikowskiego.

Zanim jednak przejdę do sedna omówienia metody pisarskiej, pozwolę sobie na kilka słów o autorze. Sławomir Wernikowski jest inżynierem informatykiem, na co dzień także nauczycielem akademickim. Mówię o tym, ponieważ to ma znaczenie w kontekście utworów, które w „Passacaglii” otrzymujemy. Już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu, bohaterami jest student i ceniony profesor. Ten pierwszy chce z jakiegoś powodu wysłuchać interpretacji dzieła Bacha, wykonanej przez ‘zdziwaczałego’ pracownika naukowego. Ten drugi, za nic nie chce dopuścić do siebie myśli, że ktoś odkrył jego sekret. Prosta formuła rozmowy studenta z wykładowcą powtórzy się co najmniej jeszcze raz, gdy w innej historii uczeń naciągacz będzie szantażował swojego nauczyciela. I chodź układu student-wykładowca więcej nie będzie, także w innych opowiadaniach bohaterami będą młodzi ludzie, a ich problemy staną się kluczowymi dla zbioru. Widać więc, że Wernikowski pisze o tym, co zna. Nie przez przypadek jedną z postaci będzie także samozwańczy naukowiec, informatyk pracujący gdzieś w podziemiach bloku.

Wróćmy jednak do formuły książki. Zbiór składa się z siedmiu opowiadań, w których kluczową rolę odgrywa dialog. To on jest siłą napędową intryg, z niego dowiadujemy się szczegółów życiorysów, to także rozmowy między bohaterami będą źródłem specyficznej rytmiczności całego dzieła. Sytuacje zaprojektowane przez Wernikowskiego są wręcz teatralnie ascetyczne, sprzyjające podejmowaniu debat. Oto prostytutka wieziona przez swojego alfonsa na nietypowe zlecenie. Zamknięta w zapomnianym przez świat pomieszczeniu piwnicznym, będzie rozmawiać z inteligentem o inteligencji właśnie, tylko tej sztucznej. Albo w innej historii, gdzie trójka spokrewnionych policjantów siedzi przy stole i rozmyśla nad tajemniczą sprawą zniknięcia nastoletniej dziewczyny. Ascetyczny będzie też pokój źle opłacanego grafika, który w zamian za sowite wynagrodzenie, podejmie się nietypowego zlecenia. Wernikowski stawia więc na małe przestrzenie (pokoje, gabinety, samochody), które są dla niego idealną areną do snucia rozmów o miłości, samotności, niespełnieniu, rozczarowaniu, czy muzyce.

Tak jak odmienne historie i konwencje gatunkowe stara się stosować autor z Mierzyna, tak i formy zastosowanych dialogów bywają u niego różne. Najbardziej przekonuje mnie metoda zawarta w pierwszym, najlepszym opowiadaniu. Człowiek jest w niej stworzony przez rozmowę. Jest wynikiem zdarzeń z cudzymi punktami widzenia, rodzi się w konfrontacjach, z różnorodnymi doświadczeniami. Skąd wiemy kim jest profesor? Przybywający do niego nieznajomy, wie o nim nie tylko ze zdobytych wiadomości, ale także z informacji zasłyszanych w środowisku kulturalnym, od osoby remontującej organy, a także od cenionych w świecie producentów. To wszystko jest wiarygodne i możliwe do zaistnienia w życiu codziennym. Ten dialog jest wielostronny i pogłębiony. Ostatecznie „Passacaglia” jest dobrze skonstruowanym wycinkiem codzienności, portretującym nietypowe zdarzenie. Pewnie dlatego jest tak dobre.

W „Żurku” konwencja prowadzenia konwersacji zbudowana jest inaczej. Gdy u aspirującego malarza pojawia się jego dawna miłość, karty historii odkrywane są przy pomocy sterowanych monologów. O tym, że nasz bohater został już dwukrotnie zostawiony przez swoją agitatorkę dowiadujemy się ze streszczenia, jakie wplata on w rozmowę między nimi. Przyznam, że trudno mi zaakceptować tę formułę, bo tak się nie mówi. Czy wy tak macie, że zanim dacie komuś dojść do słowa, wyłuszczacie mu dobrze wam obu znaną opowieść o wzajemnych relacjach? Że dwa lata temu ją kochałeś, ale potem ona zrobiła imprezę, a potem miała innego chłopaka itd.? To takie pisanie na siłę, bez pomysłu na sformułowanie i zaadaptowanie tła. Czułem się jak uczestnik przedstawienia, w którym nie występują autentyczne postaci i ich prawdziwe kwestie, a sztuczne dialogi.

Jest jeszcze trzecia forma dialogu, która w moim odczuciu najbardziej upodrzędnia dialog. W opowiadaniu „Krzyk”, jedynej kryminalnej historii zbioru, wypowiadane przez bohaterów kwestie są w całości podległe decyzjom autorskim. Gdy w danym momencie potrzebna jest pochwała lub krytyka, odzywa się małżonek, gdy z kolei do głosu musi dojść tajemnica, pałeczkę przejmuje jego żona. To wszystko podsyca ich krewny, który zamiast wyłożyć karty na stół, celowo prezentuje historię tak, aby była atrakcyjna dla czytelnika. I choć ostatecznie Wernikowski wyjdzie z sytuacji obronną ręką, choć całe opowiadanie czytać się będzie smacznie i z napięciem, a puenta przybierze wyjątkowo interesujący kształt, trudno nie odnieść wrażenia, że to już nie jest sztuka stanowienia człowieka przez słowo, ale praca słowna modelująca ludzkie marionetki.

Na pewno Sławomir Wernikowski stworzył zbiór ‘jakiś’. A to już dużo, biorąc pod uwagę debiut. Mówiąc jakiś, nie mam na myśli dobry, zły czy średni, ale inne kategorie. Jego zbiór jest specyficzny, wyrazisty, przez to trudny do zapomnienia. Nawet jeśli bardzo nierówny, dowodzi że pisarz potrafi operować słowem momentami lepiej, niż niejeden ceniony zawodowiec. Także jego opowieści, choć może czasami nienajlepiej kończone, są intrygujące, tam gdzie mają takie być, denerwujące, gdy do głosu dochodzą banały naszej egzystencji, a śmieszne, gdy akurat bohater powoła się na jakiś nieoczywisty sarkazm. Przede wszystkim autor ma swój styl, dzięki któremu jestem w stanie uwierzyć, że wraz ze zdobytym doświadczeniem, jego opowieści będą bardziej harmonijne i lepiej przemyślane, a język jeszcze bardziej ustrukturyzowany. 

Recenzja "Synonimy" Nadav Lapid


Reżyseria: Nadav Lapid

Czas trwania: 2 godz. 03 min.

Kraj produkcji: Francja, Niemcy, Izrael


Premiera polska: 11 października 2019 rok

Nie sposób spojrzeć na „Synonimy” tylko i wyłącznie z punktu widzenia treści, jaką niesie. Zbyt wiele można by utracić. Zresztą, umówmy się, obecnie Złotego Niedźwiedzia nie dostaje się za zaangażowaną fabułę, kontrowersyjny temat czy koniunkturalizm. Już szybkie spojrzenie na kilka ostatnich zwycięzców: „Touch Me Not”, „Dusza i ciało”, „Fuocoammare. Ogień na morzu”, czy „Taxi - Teheran”, nasuwa nam oczywisty wniosek, że w Berlinie nagradzane są filmy specyficzne w swojej formie, posiadające własny, autorski język. I nie powinno przeszkadzać, że czasami ten język inspirowany jest gotowymi rozwiązaniami. Oparcie narracji na odwołaniach do dorobku konkretnych twórców, też może być smaczne, a przede wszystkim dla publiczności, inspirujące do poszukiwań. I to właśnie ta nić porozumienia na linii twórca-odbiorca może pomóc przy seansie filmu nierównego, poszarpanego, momentami wręcz statycznego. A takim z pewnością są „Synonimy”. 

Dzieło Nadava Lapida ma w sobie wiele z alegorycznej matrioszki. Jedna metafora, otwiera się na kolejne, a te na jeszcze następne. Dosłowności jest tu zadziwiająco niewiele, a nawet gdy się pojawia, po pewnym czasie okazuje się, że i ona jest symboliczna. I to na kilka różnych sposobów. Odnoszę wrażenie, że „Synonimy” są dziełem tak otwartym na możliwe interpretacje, że w zależności od indywidualnych doświadczeń i aktualnego nastroju, odbiór może rozciągać się między: politycznym moralitetem o losie uchodźców w świecie, filozoficznym rozważaniem nad naturą człowieka odrzuconego, eschatologicznym podejściem do motywu kusiciela, a nawet homoerotycznym traktatem o cielesności i pożądaniu. I wcale nie uważam tego katalogu za zamknięty. Być może zresztą izraelski reżyser mówi nam o tym wszystkim, świadomie zarzucając nas przedmiotową mnogością. A jak wspomniałem na początku, treść to tylko jedno z ogniw tego filmu, i to wcale moim zdaniem nie kluczowe. 

Uważny czytelnik na tym etapie będzie już czuł, że „Synonimy” są wielką zabawą między konwencjami. To taka gra, gdzie reguły nie są jasno określone, podobnie jak miejsce do którego zmierza. Wiąże się to też z tym, że również nagrody mogą być odmienne. Żeby unaocznić to, o czym mówię spójrzmy na pierwszą, nie boję się tego powiedzieć, najbardziej pamiętną scenę tego filmu.  Oto mokry Paryski trotuar, po którym drepcze młody mężczyzna. Kamera z ręki szarpie się między fragmentami fontanny, mało ruchliwymi o tej porze ulicami i bohaterem, ukazywanym stopniowo, od nóg, aż po głowę. Jego szary ubiór od razu podpowiada, że jest przybyszem z innego świata, co tylko podkreśla duży, turystyczny plecak, który niesie. Ten plecak będzie tu pełnił ważną (metaforyczną) rolę, bo za chwilę, gdy nasz świeżo poznany imigrant wpełznie do starej kamienicy na rue de Solferino, gdy już znajdzie opuszczone mieszkanie, a w nim wannę, jako jedyne urządzenie (nie będzie tam ani obrazów, ani mebli, ani kwiatów), gdy zmoczony, brudny i zmęczony postanowi jak bezdomny z tej wanny skorzystać, ten plecak zginie. Nie będzie świadków, podejrzanych ani śladów kradzieży. Cała przeszłość Yoava zostanie za nim, a jedyne co mu pozostanie, to ukrywanie nagości pod przypadkowo znalezionym na innym piętrze kocem. Zdezorientowany przybysz kładzie się ponownie w wannie, w której pewnie by i zamarzł, gdyby nie para apatycznych Francuzów. Niespełniony pisarz oraz grająca w orkiestrze na oboju Caroline przygarną obcego i dadzą mu schronienie, za co ten oficjalnie powiadomi ich “Przybyłem, aby Was ocalić”. To zdanie, to całe zdarzenie jako żywo przypomina mi postać Gościa z „Teorematu” Passoliniego. Prorok w filmie włoskiego mistrza niósł odkupienie win i nadzieję na zbawienie. Czy i Yoav, a szerzej patrząc, imigranci mogą przynieść Europie oczyszczenie, wyciągnąć ich z doskwierającego dwójce bohaterów letargu? Czy obudzi ich do aktywności?

Cały film jest takim potokiem różnorodnych kadrów, które nie układają się w żadną względnie spójną narrację. Yoav będzie przemierzał ulice Paryża w musztardowej kurtce, nie uczestnicząc przy tym, w żadnej mniej lub bardziej czytelnej intrydze. „Synonimy” są w pewnym sensie zbiorem formalnych koncepcji, raz efekciarskich, innym razem bliższych marazmowi, z których wyłania się hołd złożony Nowej Fali Francuskiej. Bo Pasolini to jedno, ale jest jeszcze związek między bohaterami, który więcej ma z Truffauta niż słynnych trójkątów Lubitscha. Także rozrzucone swobodnie sceny czerpią całymi garściami z improwizacji, porzucając ustrukturalizowany układ, co przecież jest cechą szczególną dzieł Goddarda. Skojarzeń z tą szkołą może być więcej. Ot choćby postać Yoava, będącego obiektem kontemplacji kamery. Jego ciało staje się w pewnym momencie kluczowym elementem fabuły. Także jego charakterystyka jest jakby żywcem wycięta z obrazów Godarda – młody, zwykły człowiek, z nizin społecznych, bez korzeni w postaci rodziny. Są też zależności w technicznej warstwie dzieła – nierówna praca kamery, raz operująca ujęciami statycznymi, innym razem licznymi sekwencjami realizowanymi cyfrowym urządzeniem z ręki – ma w widzu wzmocnić uczucie zagubienia i spontaniczności. Efekty najbardziej przecież cenione przez autora „Do utraty tchu”.

Na koniec słów parę o semantyce. Bo język, nie tylko ten wizualny, ma w „Synonimach” swoje ważne miejsce. Yoav nie zna języka francuskiego, a jednocześnie całkowicie wyrzeka się mowy ojczystej. Aby być rozumianym, zaopatruje się w lekki słownik, w którym wciąż poszukuje tytułowych synonimów. Jego kaleczona mowa jeszcze bardziej podsyca niejednoznaczny stosunek do rzeczywistości. Służy też jako narzędzie do poszukiwania swojej tożsamości, której de facto, w tym filmie Yoav nie odnajdzie. Synonimy nie są wystarczającym środkiem do określenia świata, w jakim przyszło mu żyć, ani też nie przybliżą go wystarczająco do poziomu autoklasyfikacji. Ostatecznie zostanie wchłonięty we francuską falę, już nieważne czy tę Nową, czy może jeszcze inną. Podobnie jak reżyser, który w swoim bohaterze ucieleśnia własne doświadczenia. W ten sposób, po raz kolejny dzieło filmowe przenikać się będzie z życiem, a efekty tej wzajemnej korelacji będą trudne, chociaż bardzo ciekawe. Polecam Waszej uwadze.