Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komiks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komiks. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Alvar Mayor tom 1: Legendarne miasta" i "Alvar Mayor tom 2: Skąd się biorą mity" Carlos Trillo, Enrique Breccia

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 224+232


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jakub Jankowski

Premiera: 6 października 2023 rok

Inkowie, Majowie, El Dorado, Machu Picchu – każda z tych nazw niesie za sobą obietnicę tajemnicy i przygody. Wychowany na mitach odległych krain, dobrze kojarzący wyprawy Herzoga ku bożemu gniewowi i peruwiańskiej dżungli, zawsze chętnie zagłębiam się w treści opowiadające o tym, jak to było kiedyś w Ameryce Południowej. Między innymi dlatego sięgnąłem po „Alvara Mayora”, choć jeśli mam być szczery, warstwa graficzna była tak intrygująca już na pierwszy rzut oka, że pewnie gdyby komiks opowiadał o odłowach bobrów, to też bym go przeczytał.

Jeśli miałbym zekranizować dwa pierwsze tomy opowieści o „Alvarze Mayorze”, w roli głównej obsadziłbym Clinta Eastwooda, ale tego z trylogii dolarowej. Miał on w sobie niezaprzeczalną zaciętość i cynizm, które cechują też bohatera komiksu napisanego przez Carlos Trillo i rozrysowanego rękoma Enrique Breccia. „Alvar Mayor” nie jest bynajmniej westernem w klasycznym jego rozumieniu. Protagonista nie ma za zadania jedynie strzec porządku w miasteczku, które zmaga się z terrorem bandytów. Nie chodzi także o realizację celu prywatnego, na przykład w postaci zemsty. W przypadku historii wydanych przez Mandiokę działanie głównego bohatera ma dwuznaczny charakter moralny i można w nim odnaleźć elementy bliższe obsesji, gatunku noir czy realizmu magicznego.

Alvar Mayor w swoich podróżach po ziemiach coraz chętniej zaludnianych przez konkwistadorów, musi mierzyć się z żądnymi pieniędzy, władzy i krwi złoczyńcami. Poszukują oni zaginionych miast i ukrytych skarbów, które mają uczynić ich życie szczęśliwym i dostatnim. Można byłoby te fragmentaryczne opowieści sprowadzić do banalnego schematu – oto nasz stróż prawa chwyta za broń i rozprawia się ze złymi. Tak jednak się nie dzieje. Alvar Mayor za każdym razem próbuje doprowadzić do sytuacji, w której to sam przyjezdny doprowadza do swojej zguby. A to trafi na dawnego wroga, a to znowu zabije go tubylec. Bohater stoi zazwyczaj z boku obserwując wyniszczającą walkę z „niezdrowym” zaciekawieniem i oddając się uciechom z kobietami lub rozmowom z Tihuo.

Chociaż Carlos Trillo w pierwszym tomie postawił na proste i powtarzające się rozwiązania, nie zabrakło mu przy tym wyobraźni i talentu do budowania postaci. W albumie pojawiają się potwory, zapomniani bogowie czy baśniowe damy, które z każdą kolejną historią przesuwają nas z rzeczywistości w mitologię. W drugim tomie tej awanturniczo-przygodowej relacji już pełną gębą wchodzimy w rejony nieco wyższe literacko. Zaczną pojawiać się legendy, odwołania do innych dzieł sztuki, interpretacje losów postaci – tych realnych oraz fikcyjnych.

Poszukiwanie złota, żądza władzy, nikczemność, zemsta – wszystkie te elementy, mimo upływających lat i postępu technologicznego, nadal są obecne w naszej rzeczywistości. Lektura „Alvar Mayora” jest zatem w jakimś sensie uniwersalna. Zachowania bohaterów, ich ambicje, słabości i szaleństwo, w nieco odmienionej wersji, widuję na co dzień. Być może dlatego ten komiks okazał się zadziwiająco bliski moim myślom. I choć nie znalazłem w nim żadnej błyskotliwej idei, odpowiedzi na filozoficzne pytania  czy recepty na liczne wyzwania, lektura nie była czasem straconym. To z jednej strony wehikuł czasu, który pozwala na nowo zainteresować się niemodnym w ostatnich latach tematem. Z drugiej także może i banalna, ale jednak warto odświeżenia przestroga. Wreszcie gdzieś pośrodku tych obu motywów jest to, co najlepsze – przednia rozrywka.

„Alvar Mayor” pierwotnie ukazywał się w odcinkach w magazynie Skorpio i czuć tu w pewnych miejscach brak konsekwencji, rozwinięcia tematu, skupienia się na otoczeniu. Ja przymykam jednak na to oczy, bo nie spodziewałem się po tych albumach arcydzieła, ale po prostu przedniej i niegłupiej zabawy. I właśnie ją otrzymałem. Jeśli podobnie jak ja lubicie czasami przeżyć przygodę, to będzie dobry wybór. Szczególnie, że czarno-białe ilustracje przygotowane przez Enrique Breccia, naprawdę działają na wyobraźnię.

Recenzja "Ogień" David Rubin

"Ogień" David Rubin - Brawurowe dzieło, które szturmem wbija się na półkę z ponadczasowymi opowieściami o zagładzie.
Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jakub Jankowski

Premiera: 6 grudnia 2023 rok

Wątki katastroficzne w dziejach myśli ludzkiej są obecne od bardzo dawna. Wystarczy wspomnieć w tym miejscu babiloński mit potopu czy  elementy zoroastranizmu (religii irańskiej, jednej z najstarszych zorganizowanych form kultu), ukazujące akty zagłady świata. Globalne pogromy mają swoje miejsce w wielu koncepcjach filozoficznych, w tym na przykład u Heraklita, Platona, Św. Augustyna czy Jeana Bodina. Aktualnie katastrofa ludzkości jest jednym z najczęściej pojawiających się tematów w dziełach sztuki. Nagromadzony potencjał broni masowej, destrukcyjny wpływ człowieka na środowisko czy wreszcie pojawienie się supersiły uosobionej w fantastycznych postaciach – bogactwo i wielowymiarowość refleksji o zagładzie każe wyszukiwać w tym morzu wizji takich przedstawień, które oferują odbiorcy coś więcej niż tylko zabawę w straszenie.

David Rubin, twórca w Polsce praktycznie nieznany, stworzył komiks, który swoim rozmachem i symbolicznymi scenami może przywoływać w pamięci „Melancholię” Larsa von Triera, „Drzewo życia” Terence Mallicka, „Proces” Franza Kafki czy „Ofiarowanie” Andrieja Tarkowskiego. W jego projekcie źródłem katastrofy jest zbliżająca się do Ziemi asteroida. Zderzenie obu ciał spowoduje śmierć na niespotykaną do tej pory skalę. Ludzkość nie zamierza jednak czekać z założonymi rękoma. Opracowano dwa plany. Pierwszy zakłada rozbicie asteroidy na mniejsze kawałki przez astrostatek „Ikar”. Drugi zasiedlenie księżyca, w czym pomóc ma projekt budowy kolonii dla ocalałych. Do tego działania został oddelegowany Alexander Yorba – genialny architekt, dla którego „Nowa Nadzieja” ma być najważniejszym osiągnięciem w karierze.

W tym miejscu twórca mógłby przedstawić szczegółowy plan kreacji nowego porządku. Wyjaśnić rozwiązania techniczne, zagłębić się w planowany kształt struktur społeczeństwa znajdującego się daleko od ‘domu’, opisać jak uda się przetransportować tysiące mieszkańców Ziemi na księżyc. Zamiast tego David Rubin skupia się na człowieku, konkretnie na Yorbie. Na przykładzie tej jednostki, ukazuje źródła kryzysu ludzkości, z którego wyrasta katastrofizm. Bohater „Ognia” jest narkomanem, egoistą i narcyzem, który całe życie marzył o ratowaniu świata. Teraz, gdy ma do tego najlepszą okazję, w atmosferze poczucia wstrząsu spowodowanego okolicznościami, dokonuje wyboru dalszego biegu dziejów w kierunku innym, niż wskazywałyby na to jego dotychczasowe dokonania. Wiąże się z tym dwoistość oczekiwań rezultatów sytuacji kryzysowych.

Z jednej strony kryzysy pozwala na optymizm i nadzieję na lepszą przyszłość. Budowa „Nowej Nadziei” to szansa na uratowanie nie tylko najbliższej rodziny, ale także wielu innych obywateli. Z drugiej strony sytuacja kryzysowa wzmaga poczucie zagrożenia, niepewności, wiąże się z realnym niebezpieczeństwem. Gdy Alexander Yorba dowiaduje się, że w wyniku choroby pozostało mu kilka miesięcy życia, gdy opuszcza go żona i zostaje sam na świecie, z jego indywidualnego kryzysu rodzi się akt zagłady. Nie jest on tu rozumiany wyłącznie jako śmierć, ale jako bezcelowe trwanie w miejscu pozbawionym wszelkich norm. Bohater podróżując po świecie odwiedza między innymi dzielnice Amsterdamu, w których ludzie przebrani za superbohaterów oddają się nieokiełznanej rozpuście na ulicach. Pesymizm pojawia się też w wielu innych momentach. W tle jednego z kadrów widzimy „Wieżę Babel” Bruegla, wodolot nosi nazwę Charon, a po ulicach biegają wygłodniałe i zdolne do wszystkiego psy.

„Ogień” jest w gruncie rzeczy przykładem dzieła poruszającego temat katastrofizmu egzystencjalnego. Ukazuje mroczne konsekwencje atomizacji społeczeństwa ludzkiego oraz prymatu bezdusznych i bezwzględnych wartości materialnych nad moralnymi racjami jednostkowymi[1]. Z drugiej strony można w nim odnaleźć elementy zagłady totalnej, zbliżone w swojej diagnozie do teorii ekologii. U Rubina źródłem ponurych perspektyw dla dalszego istnienia ludzkości nie jest jednak oddziaływanie człowieka na środowisko, a nadlatujące ciało obce. Dzieło brazylijskiego autora zadaje też całą masę pytań na temat kondycji człowieka, dualizmu społecznego, konsumpcjonizmu i wielu innych. Im bliżej końca tej ponurej wizji tym coraz więcej ognia. Płoną ubrania, domy, całe miasta. Na naszych oczach rodzi się futurystyczne piekło, z którego nie ma już powrotu. 

"Ogień" Davida Rubina to piękny hipnotyzujący komiks, balansujący na granicy kilku gatunków, w którym pod eksplozją barw i wizją globalnej katastrofy, kryje się dojmująca refleksja o współczesnym świecie. Brawurowe dzieło, które szturmem wbija się na półkę z ponadczasowymi opowieściami o zagładzie.


[1] L. Gawor, Próba typologii myśli katastroficznej, Kultura i Wartości nr 13/2015, s. 18

Recenzja "Sztandar Czarnej Gwiazdy" Yves Sente, Steve Cuzor

„Sztandaru Czarnej Gwiazdy”, bo to godnie wydana, świetna historia z realistycznymi ilustracjami i monochromatyczną paletą barw
Wydawca: Mandioca

Liczba stron:160


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński

Premiera: 6 listopada 2023 rok

W sieci można znaleźć informację, że za reżyserię adaptacji „Sztandaru Czarnej Gwiazdy” odpowiadać będzie Reginald Houdlin. Nie jest to moim zdaniem dobra wiadomość, bo mimo ponad 60 lat na karku, amerykański reżyser nie wygrał do tej pory żadnej znaczącej nagrody. Ba, jego dzieła nigdy nie biły się o Oscara, Złote Globy czy BAFTA. I co w tym wszystkim najgorszego – to wszystko nie było dziełem przypadku. Jego filmy i seriale są po prostu przeciętne. Obawiam się, że ten sam los może spotkać fenomenalną historię rozpisaną przez Yvesa Sente i rozrysowaną ręką Steve’a Cuzora.

Nie często zdarza się, że do moich rąk trafia komiks kompletny. Nie mam tu na myśli ‘absolutny’, ‘wybitny’ czy ‘kanoniczny’, ale właśnie kompletny. W kontekście dzieła sztuki charakteryzuję to słowo jako formę, do której jako czytelnik nic bym nie dołożył, ani niczego z niej nie odejmował. Sama przedstawiona historia jest niezwykle wciągająca. Akcja płynie wartko, akcenty przypisane obu zaprezentowanym perspektywom czasowym rozłożone są naturalnie, bohaterowie są wiarygodni i indywidualni. Idealnie współgra z tym szata graficzna – niestroniąca od szerokiego planu i szczegółów. To, co wykreował Steve Cuzor, z czystym sumieniem mogę nazwać maestrią. Wygląda trochę tak, jakby artysta postanowił podumać nad kadrami „Szeregowca Ryana” czy „Kompanii braci”, rozłożyć je na czynniki pierwsze, udoskonalić o nostalgiczny/symboliczny/psychologiczny drugi plan i nakreślić w sposób, którego nie powstydziłby się Manu Larcenet. Wielkie WOW.

„Sztandar Czarnej Gwiazdy” to epicka opowieść o czarnoskórych żołnierzach, którzy wyruszają w podróż po Francji podczas II wojny światowej w poszukiwaniu tajnego artefaktu walki o niepodległość. Można ją czytać w kilku planach. Mnie najbardziej przekonuje ten ludzki. Mamy tu rodzeństwo. Ona jest studentką wynajmującą pokój w akademiku, on ochotnikiem stacjonującym w bazach na terenie Stanów Zjednoczonych. Ona próbuje się rozwijać i martwi się o brata, on ma już dość bezczynności i chętnie ruszyłby na front. Później do tego grona dochodzą też inni bohaterowie: koledzy z wojska, przełożeni, niemieccy oprawcy, profesor akademicki, zapomniana ciotka i kilku kolejnych. Każdy z nich jest ‘jakiś’, a próba odkrycia skąd się biorą ich przywary, motywacje i wady, wcale nie jest oczywista. Yves Sente nie gubi wątków, ale nie chce też mówić wszystkiego wprost. Dzięki temu myśli nie ulatują (do rodziny, pracy czy co tam macie akurat na wokandzie), emocje buzują, chcemy poznawać te postaci i ich losy.

W komiksie raz jest spokojnie, w innym momencie czujemy narastający obłęd. Nie brak tu humoru, ale jeszcze więcej wątków wzbudza nostalgię. „Sztandar Czarnej Gwiazdy” to świetny dramat, w którym tragizm nie jest ani przesadzony, ani blady. A po lekturze nadal tlą się w głowie pytania – czemu ludzi ciągnie do zagłady? Czy miłość powinna kierować się ku spełnianiu niebezpiecznych planów brata? Jak znaleźć harmonię między aktywizmem a prywatnością?

Znajdziemy tu też szereg innych wątków. Komiks można czytać jako antywojenny manifest. Jest tu przecież całkiem sporo brutalności. Wystarczy, że przywołam moment egzekucji żołnierzy, ciał przyczepionych do czołgu czy efektów pracy snajperów. Także finałowa scena z frontu doskonale ukazuje, jak bezsensowne bywają działania podejmowane przez wojska. „Sztandar Czarnej Gwiazdy” to również obraz katastrofalnych postaw obserwowanych u żołnierzy. W miejscu, gdzie współpraca wydaje się najważniejsza, tak trudno osiągnąć stan równości. Nadal pokutuje przekonanie, że jedni są lepsi od innych. Wreszcie dzieło duetu Yves Sante i Steve Cuzor to narracja o rasizmie. Tym obserwowanym w mikroskali (np. w działaniach policji czy przełożonych), ale też globalnie. I trochę się o ten wątek boję w kontekście filmowej ekranizacji, bo tu łatwo przeciągnąć szalę i stworzyć kolejny fanatyczny film z melodramatem w tle. Autorzy komiksu uniknęli tego banału, stworzyli opowieść uniwersalną, która dobrze gra także w aktualnych polskich realiach. Jeśli udałoby się zachować te proporcje, moglibyśmy otrzymać następcę „Zniewolonego” czy „Moonlight”. Bo to jest ten poziom napięcia. Możecie mi w to uwierzyć, albo przekonać się sami. Jako, że nie znamy się za dobrze, polecam wybrać tę drugą opcję. Polecam lekturę „Sztandaru Czarnej Gwiazdy”, bo to godnie wydana, świetna historia z realistycznymi ilustracjami i monochromatyczną paletą barw (Mephee Versaevel).