Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura maurytyjska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura maurytyjska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Smutny Ambasador" Ananda Devi

Wydawca: Wydawnictwo w Podwórku

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Jarosz

Premiera: lipiec 2020 rok

Trzecia książka Anandy Devi wydana po polsku będzie sporym zaskoczeniem dla wszystkich tych, którzy lekturę „Ewy ze swych zgliszcz” oraz „Zielone Sari” mają już za sobą. Nie chodzi tu o zmianę formy – z krótkich powieści na opowiadania – ale o poruszaną tematykę. Maurytyjska pisarka przyzwyczaiła nas do smutku, tragizmu i przemocy wobec kobiet. Tymczasem „Smutny ambasador” częściej bywa zabawny i zaskakujący, niż zgorzkniały.

Do naszych rąk trafia zbiór jedenastu opowiadań, których akcja została osadzona głównie w Indiach. Bohaterami są tu osoby przybywające do kraju, zderzające się z nową dla siebie kulturą: tytułowy ambasador, pisarz czy turystki. Ich pierwsze kroki na obcym terenie bywają stresujące, jak w noweli o kobiecie jadącej autem po zatłoczonej, indyjskiej ulicy; żenujące, gdy napalony maurytyjski pisarz odkrywa, że wiszące na każdym kramie paany, to nie prezerwatywy, a rodzaj lokalnej używki; moralizatorskie, co doskonale obrazuje opowiadanie o trzech Amerykankach wynajmujących lektykę i opłacające zakup rikszy. Są tu historie lekkie, brzmiące trochę jak współczesny epizod „Tysiąca i jednej nocy”, a są też pogłębione portrety psychologiczne, w których obserwujemy zmagania protagonistów z ich słabościami. Miewają oni wątpliwości, popełniają błędy, wahają się przed postawieniem ostatecznego kroku.

Podoba mi się w „Smutnym ambasadorze” różnorodność jaką otrzymujemy. Stosowane przez pisarkę tony, rytmy i perspektywy, są bardzo urozmaicone. Raz odczytujemy w nich zjadliwą tragedią, by za chwilę przenieść się przed obraz przemocy, satyrę czy nawet jakąś formę fantastyki. Tym, do czego autorka nas zaprasza, jest przedstawienie oddziałujących ze sobą światów – Wschodu i Zachodu. Fabuły cyrkulują w różnorodnych meandrach istnienia, eksplorują niedokończone poszukiwania, ich wijące się trajektorie. Ananda Devi umie przemilczeć pewne kwestie, postawić kropkę tak, aby jeszcze na długo po czytaniu zastanawiać się, jak dalej potoczą się losy bohaterów. Jest tak chociażby z ambasadorem i jego niewyczerpaną samotnością oraz żalem („Smutny ambasador”); przyjeżdżającą z zachodu pisarką spotykającą umierającego młodego żebraka („Po przygodę”), albo matki, której dziecko ma cztery ręce i cztery nogi („Ostatni deszcz”). Atmosferę niezwykłości podkreślają także miejsca. Znajdujemy się w samym centrum indyjskiej przestrzeni, w jej miejskich krajobrazach i miejscach kultu religijnego, w zgiełku ulic oraz ciemnych zakamarkach świątyni Kailasha. Słychać tam różne głosy w tle, zawsze przedstawiają one myśli osób z marginesu, smutnych, brudnych i potwornych, a przede wszystkim bezradnych.

Mimo powagi tematu, autorka „Zielonej Sari” potrafi wyśmiać kilka absurdów. I robi to naprawdę zgrabnie, bez wchodzenia w reporterskie szczegóły. A jednak mam z jej najnowszą książką dwa problemy. Po pierwsze Devi mówi dużo, czasami odnosiłem wrażenie, że nieco za dużo. Parę zdań bym wyciął, parę myśli skrócił, kilku słów w ogóle nie używał. Jej rozbudowane frazy właściwie niczemu nie służą, bo ani nie nadają tekstowi specyficznego rytmu, ani też nie przekazują informacji, bez których nie moglibyśmy się obejść. Czasami prostszy język, dostosowany do mówcy, byłby moim zdaniem lepszy. Jest też druga kwestia. Są w zbiorze opowiadania bardzo dobre, szczególnie te z początku. Są też narracje nie pasujące do reszty, niewiele wnoszące do obrazu całości, dopięte jakby trochę na siłę, żeby liczba stron się zgadzała. Dobrze to widać podczas analizy odniesień. W kilku historiach postaci powracają, nie jako pierwszoplanowe wątki, ale gdzieś z boku. Jadąc autem po ulicy, pisarka dostrzega trzy amerykańskie turystki przy lektyce, bohaterki innego tekstu. Takich analogii jest więcej, a sam fakt, że każdorazowo coś w nich nie pasuje (na ogół miejsce akcji) wzbudza w czytelniku niepokój. Takie momenty nadają tej książce niesamowitej jakości. Tym bardziej te doklejone nieco na siłę opowieści, przerzuciłbym do innego tomu.

Głównie te dwa zarzuty sprawiają, że „Smutny ambasador” ostatecznie uznaję za beletrystykę po prostu dobrą. Potrafi zachwycić, ale i nieco rozczarować, a nawet przynudzić. Zalecam czytanie, szczególnie dla tych czterech czy pięciu wybitnych historii, które można śmiało uznawać za jedne z najlepszych wydanych w Polsce w zeszłym roku. Devi jest różnorodna, szczera (nawet jeśli wprowadza nas w błąd), precyzyjna,  zmusza do refleksji. Lubię jej książki, ale nie uznaję za arcydzieła.  

Recenzja "Ewa ze swych zgliszcz" Ananda Devi

Wydawca:  Wydawnictwo w Podwórku

Liczba stron: 192

Tłumaczenie: Krzysztof Jarosz

Oprawa: broszurowa z obwalutą

Premiera: grudzień 2019 r.

Przygotowując się do lektury „Ewy ze swych zgliszcz” postanowiłem dowiedzieć się nieco więcej o Mauritiusie. Nie było to takie łatwe, bo wpisanie nazwy kraju do wyszukiwarki odsyła nas do niezwykle atrakcyjnych ofert wczasów. Dużo tam palm, plaż, zieleni, czystej wody. Nawet najpopularniejsze encyklopedie podkreślają właśnie turystyczny wymiar kraju, zupełnie ignorując jego społeczno-polityczną historię. A to wokół niej została zbudowana historia Ewy i jej towarzyszy niedoli. I musicie uwierzyć mi na słowo, Mauritius według Devi zupełnie nie przypomina tego, co można obserwować na zdjęciach.

Port Louis, stolicę wyspy, w której dzieją się wydarzenia zawarte w książce, zamieszkuje niespełna 200 tysięcy osób. To swoiste połączenie nowoczesności z tradycją: obok wieżowców, gdzie swoją siedzibę mają międzynarodowe banki czy firmy doradcze, oraz barwnych i atrakcyjnych obiektów (np. Kalaisson Temple) mieszczą się także pozostałości po dawnym centrum recepcyjnym dla przybywających na wyspę imigrantów zarobkowych z Indii (Aapravasi Ghat). Piękno i przepych w otoczeniu zalesionych wzgórz oraz oceanu, autorka pomija milczeniem. Zamiast tego oddaje głos tym, którzy zazwyczaj są go pozbawieni. Czwórka nieletnich bohaterów z przedmieść stolicy, musi mierzyć się z dorastaniem we wrogim środowisku, gdzie jedyną pewną jest brak perspektyw. Przynajmniej do czasu.

Jest ich czwórka: Ewa, Savita, Sadiq i Clélio. Pierwsza z nich ustawiona została w centrum zdarzeń. To typowa buntowniczka, której motywacje do końca pozostaną tajemnicze. Ewa sprzedaje swoje ciało kolegom w zamian za przybory szkolne. Z czasem jej otwartość na kontakty z obcym ciałem przybiera formę dodatkowego wyzwania rzuconego płci przeciwnej. Działa instynktownie, każdy jej ruch, każde spojrzenie czy ceremonialne ścięcie włosów, jest swoistym krzykiem do ludzkości. Ewa pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny, nigdy nie potrafiła z nikim stworzyć bliskiej więzi, jest permanentnie nierozumiana, odrzucana i traktowana przedmiotowo. Nie umie wyjść z tego zamkniętego koła bólu i cierpienia. Dopiero śmierć koleżanki otworzy jedną z zapadek w sercu bohaterki, w której do tej pory była tylko pustka. Odrobinę uczucia wleje tam Sadiq, jedyny chłopak z otoczenia, który nie posiadł Ewy. Właściwie od początku jest w niej zakochany, czemu daje wyraz na wiele sposobów: od słów, przez zapisywane na ścianach wiersze inspirowane Rimbaudem, aż po próbę gloryfikowania jej zachowań. Sad jest chłopcem wrażliwym, choć nie przeszkadza mu to stać na czele bandy rzezimieszków straszących okolicę. Pod jego skrzydłami stopniowo upada inna postać – Clélio. Jego największym problemem jest rozłąka ze starszym bratem, który opuścił rodzinę i zamieszkał we Francji. Tęsknota i rozczarowanie przeradza się w potęgowanie stanu wewnętrznej wojny. Właściwie trudno zdefiniować, przeciwko komu Clélio w danym momencie się buntuje. Denerwuje go wszystko, a to kto będzie kolejną ofiarą, jest w dużej mierze sprawą przypadku. Savita jest nieco inna od reszty. W jej zachowaniu widać odłamki cywilizacji i refleksyjności. Chciałaby zespolić się z Ewą, przejąć od niej nieco więcej stanowczości i indywidualności. Metaforyczna scena rozstania obu bohaterek, która stanie się zalążkiem tragedii, jest tu momentem przełomowym dla wszystkich. Po pewnych zdarzeniach nie ma już odwrotu, trzeba bardzo szybko dorastać do nowych ról społecznych.

Bohaterowie Devi są, jacy są, wcale nie lepsi ani gorsi od innych. Tak ich wychowano, a właściwie należałoby powiedzieć, takie koszmarne wzorce im zaprezentowano. Ojcowie są wiecznie pijani, nie pracują, nadużywają przemocy. Matki po zamknięciu dużej szwalni postkolonialnej także obrosły bezradnością i rezygnacją. Jedyny wyeksponowany nauczyciel czuje niezrozumiałe pożądanie do nieletniej Ewy, czego efektem jest regularne dokonywanie na niej mechanicznych czynności seksualnych. Młode postaci nie mają dobrego modelu, na którym mogłyby oprzeć swoje zagubione tożsamości. Reprezentują człowieczeństwo w fazie inicjalnej, rozwijającej się tak, a nie inaczej wskutek bierności opiekunów i organów ścigania, lecz na pewno nie w wyniku drzemiącego w kimkolwiek pierwotnego zła. Ananda Devi nie piętnuje nikogo indywidualnie. Z jej słów wypływa myśl, że winne złu jest przede człowieczeństwo i powielane przez pokolenia patologiczne przyzwyczajenia.

Człowieczeństwo nie zawsze jednak człowieka zdominuje, o czym autorka opowiada nam na samym końcu. Bo światełkiem w tunelu jest nie tylko przełamanie się Ewy, ale także postać prawniczki, która będzie starała się pomóc oskarżonemu. Jak sama wspomina, wyrosła w tym samym otoczeniu co młodociani bohaterowie, a mimo wszystko potrafiła odrzucić od siebie przeszłość. Stała się wykształconą, ułożoną kobietą z jasnym planem na swoją osobę. „Ewa ze swych zgliszcz” nie jest więc tylko i wyłącznie portretem upadku cywilizacji, ale także komentarzem do tego, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście.

Muszę pochwalić tę książkę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze rzadko się zdarza, aby ciekawa struktura szła w parze z budzącą zainteresowanie treścią. U Devi każdy bohater dostaje swoje miejsce, ich relacje przeplatają się, nie pozwalając na znudzenie frazą. Każdy mówi też nieznacznie różniącym się językiem. Pochodzą z tego samego środowiska, ich sposób kreowania wypowiedzi jest podobny, ale zwracają uwagę na inne rzeczy. Jedni zagłębiają się w tęsknocie, dla innych najważniejsza jest przynależność kastowa czy cielesność, jeszcze kolejni szukają inspiracji w literaturze. Przytłacza lista problemów, z jakimi muszą się zmagać. Wzbogacający jest wykład, jaki na końcu książki przeprowadza tłumacz Krzysztof Jarosz. Jego zakorzenienie w kulturze małego kraju, a także znajomość literackiego dorobku autorki, otwiera wyobraźnię czytelnika na niezauważone wcześniej szczegóły książki. Pozornie niewiele mówiące słowa, bywają odwołaniem do bieżących wydarzeń politycznych. Ich wagę można poczuć także dzięki licznym przypisom zamieszczonym w tekście. Wszystko to sprawia, że „Ewa ze swych zgliszcz” jest nie tylko uniwersalną opowieścią inicjacyjną, ale także portretem pewnej egzotycznej społeczności, który nie boi się opowiadać o tym, co trudne i bolesne dla kraju. Dla mnie jest to także książka wyjątkowo pięknie skomponowana, namalowana poetyckimi, nasyconymi metaforami, barwami. Chciałoby się powiedzieć, żeby więcej takich mądrych i dobrze przygotowanych książek z różnych krańców świata w Polsce wydawano.