Recenzja "Królowa Cukru" Natalie Baszile

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron:
510


Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: 19 września 2018 r.

„Królowa cukru” to kolejna po „Błocie” wydana w tym roku książka, traktująca o szeroko pojętej dyskryminacji rasowej na Południu Stanów Zjednoczonych. I o ile Hilary Jordan w swojej powieści postawiła na dynamikę i intrygę, o tyle Natalie Baszile skupia się na ludziach, ich problemach, bolączkach i niespełnionych marzeniach.

Debiut literacki amerykańskiej pisarki opowiada historię Charley – samotnej matki wychowującej córkę. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o spadku po ojcu, nie zastanawiając się długo, porzuca swoje wygodne życie w Kalifornii i rusza na Południe, by objąć stery na plantacji trzciny cukrowej. Obcy świat i nowe obowiązki będą przytłaczać ją od początku, a mnożące się jak grzyby po deszczu problemy, nie raz wprawią ją w stan bliski depresji. Jakby tego było mało, Baszile nakaże zmierzyć się swojej postaci z rodzinnymi demonami, w ten sposób dopełniając klasyczny kształt fabuły.

„Królowa cukru” to taka mozaika złożona z dobrze nam znanych i świetnie sprzedających się pomysłów. Doświadczymy tu pokazu kobiecej siły, starcia pokoleń, braku tolerancji na tle rasowym, międzykulturowego romansu, czy skromności, uczciwości i bezinteresowności, z najmniej oczekiwanej strony. Baszile używa przy tym tradycyjnych i wtórnych chwytów, mających pełnić rolę wypełniacza treści – cytaty z Biblii, zjazd rodzinny, konkurs pieczenia ciast i parę innych. Jest więc szablonowo aż do bólu, a przewidywalność treści stoi na poziomie odwrotnie proporcjonalnym do innowacyjności stylistycznej. Bo też „Królowa cukru” pisana jest językiem poprawnym, lecz mało charakterystycznym. Baszile korzysta z gotowych formuł, przy okazji wyjaśniając każdą wątpliwość jaka rodzi się w głowach bohaterów. Wszystko jest tu klarownie podane, autorka nie pozostawia czytelnikowi przestrzeni na refleksję czy wątpliwości, całkowicie wyprała swoją prozę z dwuznaczności. Nie ma mowy o interpretacjach, jest wyłącznie jedna prawidłowa linia rozumienia treści – linia narzucona nam odgórnie. Baszile próbowała nadać swoim bohaterom indywidualny język, ale nawet ten pomysł nie został poprawnie wykonany – gdy Miss Honey lub Hollywood zaczynają posługiwać się anachronizmem, po chwili jest to przerywane i następuję gwałtowny zwrot w stronę współczesności. Podobnie dzieci, znajdują się na tym samym poziomie co ich rodzice, tak samo rozumieją, widzą i tłumaczą. Wszelkie próby spełzają zatem na niczym, a sama autorka wpada w pułapkę niekonsekwencji i literackiego braku wyobraźni.

Baszile w mało odkrywczy i niewiele nowego mówiący sposób opowiada o tym, jak trudno jest odnaleźć się we wrogo nastawionym społeczeństwie. Stara się udowodnić, że na fundamencie trudnych relacji rodzinnych i toksycznego otoczenia, da się zbudować wyjątkowy dramat kipiący emocjami. Niestety wszystko to zostało pozbawione jakości i posuwa się po jakimś dobrze każdemu znanym torze. Wszelkie przemyślenia bohaterów trącą banalnością, a oni sami są w swoich cierpieniach nadmiernie fasadowi. To nie jest historia z krwi i kości, tu nie ma uniesień emocjonalnych godnych poruszanej tematyki. Baszile stawia na opis cierpienia, ale nie intryguje jej za bardzo psychologiczna złożoność prezentowanych zdarzeń. Niepogłębione pozostają zarówno nakreślane konteksty, jak i postacie dalszego planu. Z mnogości wydarzeń wydobywają się bardzo proste konkluzje, a styl opowiadania jest nie tyle uproszczony, co dość sztampowy. To klasyczna i ładna historia, z silnie zarysowanym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Z bohaterami, nad losami których można zapłakać, ale także ubolewać, nad prostotą ich konstrukcji. Wszystkie mają reprezentować określone postawy i grupy. Są jak programy, zaprojektowane do uzyskania ściśle określonego obrazu. I tak Charley będzie przedstawicielką wyzwolonych kobiet, Denton członkiem klubu starych ekspertów, którzy nie mylą się w żadnej sytuacji, Ralph Angel eksponuje małomiasteczkową inteligencję, wierzącą że wszystko jej się należy za nic, zaś Miss Honay to głowa rodziny, ufająca przede wszystkim Bogu i jedności swojego plemienia.

Cóż więc pozostaje czytelnikowi? Niestety osoby wymagające, znajdą w tej książce niewiele wartościowych treści. „Królowa cukru” nie radzi sobie z niuansowaniem nastrojów, niemniej ujmuje bezkompromisowością przekazu. To raczej kolejny bestseller oparty na kalkach, truizmie i grze emocji. Książka, która zatonie w morzu nowości i za kilka lat nie będzie pamiętana głównie ze swojej filmowo/serialowej ekranizacji. Być może ukojenie w tego typu książkach odnajdą wszyscy Ci, dla których literatura jest lekiem na codzienność, którzy lubią poddawać się literackim manipulacjom i nie przeszkadza im wtórność poruszanych treści. „Królowa cukru” jest ze wszech miar projektem powierzchownym, cechującym się prostotą i przeciętnością. Mnie ta historia niczego nie nauczyła, nie skłoniła do żadnych kreatywnych przemyśleń ani nie kazała się podziwiać. Ot, kolejna książka o ludzkim piekle, z której nie wydobywa się ani odrobina żaru.

Ocena

Recenzja "Ucho igielne" Wiesław Myśliwski

Wydawca: Znak 

Liczba stron: 448
 
Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 8 października 2018 r.

Literaturę można szufladkować na wiele sposobów. Są różne gatunki i długości, odmienne narracje, różnorodne stylistyki. Można też literaturę dzielić ze względu na cel, jakiemu służy. W ten sposób uzyskujemy dość wiarygodny wskaźnik wartości samego dzieła. Bo jeżeli celem pisarza jest wzrost sprzedaży lub dostarczenie rozrywki czytelnikowi, można z góry założyć, że powstały projekt będzie nosił typowo komercyjne ograniczenia. Zamierzeniem może być też na przykład wzruszenie czytelnika, rozbawienie go, nakreślenie jakiegoś społecznego problemu. Ale celem może być też stworzenie opowieści o opowiadaniu, choć z pozoru wydaje się to zadaniem karkołomnym. Taki właśnie głos po raz kolejny zabiera dwukrotny zdobywca Literackiej Nagrody Nike – Wiesław Myśliwski, a to, co tworzy, z góry wzbudza nie tylko zainteresowanie, ale też powszechne artystyczne oczekiwania. 

Punktem wyjścia najnowszej opowieści Myśliwskiego była przepowiednia. W dawnych czasach autor usłyszał od jednej z wróżek, że dożyje 81 lat. Gdy więc ten wiek osiągnął, zaczął ponownie analizować swoje życie i doszedł do wniosku, że ma nam coś jeszcze do przekazania. Tak właśnie powstał zalążek, z którego zdanie po zdaniu rozwinęła się historia narratora, spotykającego na sandomierskich Uchu Igielnym samego siebie, tylko młodszego. Oboje czekają na dziewczynę – Żydówkę, która wcale Żydówką nie była, ot przezwisko nadane po jednej ze szkolnych lekcji. Właśnie to spotkanie stanie się bazą do typowych dla pisarza wycieczek w przeszłość, odkrywania tego co minione i nadawania nowych znaczeń historii. „Ucho igielne” jest zatem tekstem o miłości, o fundamentalnej potrzebie ciągłego jej doświadczenia, niezależnie od wieku czy bagażu noszonych doświadczeń.

Szkatułkowa narracja otwiera się tu na wiele ciekawych zdarzeń i tropów. Poznajemy rodzinę narratora, jego współlokatorów, kolegów z pracy, wielbicieli i dawnych znajomych. Myśliwski ożywia to co było. Czyni to jednocześnie w dobrze nam znany, trudny i wymagający sposób. Na nowo definiuje pojęcia, spogląda wstecz na dawno zapomniane relacje, poszukuje odpowiedzi na pytania o to, jak pojąć chaos związany z tym, co zostało przesłonięte mgłą czasu. Aby połapać się w tych meandrach zaszłości i jednocześnie odnaleźć w tym wartościowy pierwiastek dla siebie, trzeba przeszłość szanować. Myśliwski bowiem ignoruje to co tu i teraz, nie wybiega także w przyszłość, przynajmniej tę oczywistą. Jego literacki świat to ciągłe wskrzeszanie czasów minionych, permanentna refleksja na tym kim się było na różnych etapach doczesności.

Bezimienny bohater „Ucha igielnego” to klasyczny obieżyświat. Choć jego los jest uniwersalny, a trwanie jakby wyjęte z kolein historii, jego przypowieść nie nosi znamion ahistoryczności. To raczej relacja o pewnej generacji, o ludziach żyjących w trudnym systemie, jednak potrafiących podnieść się ponad jego ograniczenia. Bohater nie smęci, nie narzeka, nie próbuje za wszelką siłę naprawić ludzkich krzywd. Żyje swoim życiem, a jedyne co pozostaje mu po latach, to próba zrozumienia kim jest. Nie używa do tego celu podsumowania, a raczej dekonstrukcji, to ona ma tu pierwszorzędne znaczenie.

Niech się nie boi jednak ten, kto myśli, że proza Myśliwskiego to wyłącznie filozoficzny traktat o istocie bytu. Autora „Widnokręgu” interesuje bowiem przede wszystkim codzienność, w którą wplata niewidoczną nicią głębsze treści. U niego na pierwszym planie nie znajdują się wydarzenia graniczne czy szczyty jakie osiągamy, lub doły, w które wpadamy. To raczej proza środka, wszystkich tych zdarzeń, które pozornie niczym się nie wyróżniają, Poruszanie się po powierzchni „Ucha igielnego” daje wiele czytelniczej satysfakcji. Nostalgia wywołana wspomnieniami sprezentowanego płaszcza, smak maminego topielca, rozważania o pisaniu doktoratu, powrót na stare śmieci po latach nieobecności czy prozaiczność dialogów prowadzących donikąd, nadają tej frazie dodatkową jakość. Czytanie Myśliwskiego jest też świetną odskocznią od współczesności. Pisarz nie potrzebuje innowacyjności, wynalazków czy nowomody, aby przykuć uwagę czytelnika. To sentymentalna podróż po dawnych czasach.

„Ucho igielne” podobnie jak inne książki autora pozbawione są linearności. To książka stworzona ze strzępków wspomnień, w których nic nie jest czarne, lub białe. Idealnie oddaje tę konstrukcję scena, w której bohater na jednym z etapów swojego życia rozmawia z kolegami z dawnych lat. Każdy przywołuje inne wydarzenie, a jeśli nawet ślady pamięci gdzieś się spotkają, opowieść przybiera inny kształt. Pamiętamy to co chcemy i w konfiguracji idealnie nam pasującej. Czym więc jest prawda historyczna? Według Myśliwskiego ciągłą kreacją przeszłości, systematyczną wojną wspomnień i własnych wyobrażeń. Tak właśnie budujemy siebie, swoje aktualne ja.

Autor napisał książkę o opowiadaniu. Bo też widać wyraźnie, że literatura w jego praktyce nie jest nośnikiem fabuły. Nie ma właściwie znaczenia, czy narrator był dobry, czy zły, czy kochał zwierzęta, czy może je tępił, czy pamięta uprzejmą Panią piekącą mu ciasto na przywitanie, czy może całkowicie wyparł ją ze świadomości. „Ucho igielne” jest kolejnym przykładem wyższości języka, nad treścią. Każde zdanie jest tu częścią składową większej całości i bez odpowiedniego przyporządkowania jej w strukturze tekstu, nie ma w sobie większej wartości. To nie jest skarbnica cytatów, wręcz przeciwnie, to raczej poddana magii rytmu pieśń o magii polskości. Z jednego zdania wypływają kolejne, a coś co na pierwszy rzut oka jest zwykłym przegadaniem, z każdą kolejną stroną będzie coraz bardziej zachwycać i świadczyć o doskonałym przemyśleniu narracji przez autora. Niewątpliwie „Ucho igielne” to książka wielu perspektyw i odczytań, a przez to dostępna dla szerokiego grona czytelników. To bardzo humorystyczna i wieloznaczna przypowieść o miłości, utęsknieniu i próbie ułożenia życia w jakiś sensowny wzór. Proza zadająca mrowie pytań, jednocześnie stroniąca od dawania klarownych odpowiedzi. Do głębszego przemyślenia.

Ocena:



Recenzja "Trwaj przy mnie" Elizabeth Strout

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron: 368

Oprawa: twarda


Premiera: 19 września 2018 r.

W jednym z wywiadów Elizabeth Strout przyznała, że decydujący wpływ na jej twórczość miały dzieła Ernesta Hemingway’a. Ceniła w nich przede wszystkim prostotę zdań i siłę z jaką pozwalają one opowiadać o losach zwykłych ludzi. Taka właśnie jest jej proza: osadzona w prowincjonalnym klimacie, kameralna, z wyrazistymi bohaterami, przenikliwa i wolna od ferowania wyroków. Ale przede wszystkim jest to literatura lekkostrawna, dostępna dla każdego, skupiająca się na cichym napięciu, nie zaś stylistycznej rewolucji. 

Potwierdzeniem tej teorii będzie także powieść „Trwaj przy mnie”. Tym razem głównym bohaterem jest mężczyzna – pastor Tyler Caskey. Wiedzie on ciężkie życie, wypełnione pracą i codziennymi ojcowskimi bolączkami. Jego żona niedawno zmarła, starsza córka stwarza notoryczne problemy wychowawcze, zaś młodsza znajduje się pod opieką babci. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej po zniknięciu jego gospodyni – Connie Hatch – z którą pastor miał mieć rzekomy romans. To wtedy na wierzch wyjdą nawet najbardziej skrywane animozje, a całe West Annet zacznie z jeszcze większą mocą pielęgnować swoją głośną od plotek bezczynność.

Autorka „Braci Burgess” subtelnie odmalowuje całą gamę rodzinnych i sąsiedzkich napięć. Ważne są tu nie tylko społeczne dysonanse, ale także piętra ukrytych emocji, walka interesów i zwykła swojska niegodziwość – tak ważne dla realistycznego oddania wielopłaszczyznowej dramaturgii. Każdy kto czytał jakąś książkę pisarki wie, że nie należy się tu spodziewać dynamicznej akcji czy stawiania banalnych tez. Strout pisze w sposób niespieszny, staranny i wyważony. Wierzy przy tym w międzyludzkie katharsis, pozostaje niesentymentalną optymistką – pastor Caskey po całkowitym zagubieniu, dostąpi oczyszczenia, a otoczenie, które wcześniej zaciskało pętle wokół jego szyi, zacznie go wspierać. Nie będzie tu jednak nagłego zwrotu akcji, czasami wystarczy bowiem mały gest, który uruchomi spiralę empatii. 

Taka właśnie jest ta książka, gęsta od codziennych refleksji i małych spraw. Rozmowy o utracie wiary, chorobie, śmierci, ucieczkach, małżeńskich kryzysach, problemach wychowawczych, kwestiach systemu edukacyjnego czy lękach przed atakiem nuklearnym, będą się tu przenikać z mechanizmami powstawania nieporozumień i plotek. Autorka operuje na wielu płaszczyznach psychologicznych – od indywidualnych rozterek egzystencjalnych, przez rodzinne kłopoty, aż po lokalne antagonizmy. Wachlarz poruszanych tematów jest więc bardzo szeroki, wszystko to jednak zostało podane w odpowiednich proporcjach.

Na wierzchu pozostanie postać pastora i jego roli jako ojca, zarówno dziewczynek, jak i całej parafii. Trzeba przyznać, że autorka stworzyła bohatera wielowymiarowego. To żaden szablon, tylko pełen wewnętrznego zwątpienia człowiek z krwi i kości. Chociaż chciałby przybliżać wiernych ku Bogu, sam musi zmagać się z dorastaniem Katherine, oczekiwaniami rady kościelnej, indywidualnymi rozmowami z praktykującymi. Ogrom kłód jakie są mu rzucane pod nogi przytłacza go, prowadzi na manowce zwątpienia, powoduje ból, prowadzący do nieuniknionej ucieczki. Taylor ma wiele wad i mankamentów, a dopiero pełne uświadomienie sobie swoich niedostatków doprowadzi go do religijnej dojrzałości. Strout mówi wyraźnie – najpierw musisz upaść, by później móc powstać silniejszym.

„Trwaj przy mnie” zachwyca zdolnością do niuansowania rozlicznych problemów. Strout pisze w doskonałej frazie i bez rejestrów emocjonalnych, dzięki czemu powieść stoi gdzieś obok czytelnika, nie manipuluje nim. Autorka portretuje sposób, w jaki ogrom trudnych doświadczeń przekłada się na zacieśnianie więzi i solidarności. To powieść o małomiasteczkowym życiu, z czytelnym kontekstem społecznym, książka, która nie unikając błędów i nie korzystając z gotowych scenariuszy, idealnie wpisuje się w prozę godną polecenia.

Ocena:




Recenzja "Płomienie" Chang-dong Lee

Reżyseria: Chang-dong Lee

Czas trwania: 2 godz. 28 min.

Kraj: Korea Południowa

Premiera: 16 maja 2018 r.

Lee Chang-dong to bez wątpienia jeden z najważniejszych twórców autorskiego kina Korei Południowej. Do ostatniej dekady XX wieku zajmował się głównie pisaniem sztuk teatralnych, powieści i krótkim form literackich. Po stworzeniu dwóch scenariuszy do filmów Parka Kwang-su zadebiutował jako reżyser, szybko zdobywając międzynarodowe uznanie  filmem „Green Fish”. W 2010 roku jego „Poezja” wygrała w Cannes nagrodę dla najlepszego scenariusza.

Lee Chang-dong nie jest typem reżysera, który tworzy swoje dzieła z dużą częstotliwością. Wręcz przeciwnie, każdy swój kolejny projekt kreuje z pieczołowitością i pozwala mu dojrzeć do odpowiedniej formy. Jego wizja kina jest bardzo specyficzna i bazuje na założeniach ontologicznego kina realistycznego. U Koreańczyka najważniejsze są emocje, których olbrzymi ładunek zostaje włączony w intymną, nostalgiczną narrację spod znaku realizmu magicznego. Jest w tym względzie Lee następcą włoskiego neorealizmu, choć jego twory różnią się od osiągnięć Viscontiego, De Siki czy Felliniego swoją konceptualną strukturą. U Lee ważny jest nie tylko człowiek, ale także natura w swojej czystej postaci. Sprawia to, że jego filmy nie służą do zadowolenia tłumów, nie są kręcone pod dyktando mody ani dla zdobycia prestiżu. Lee prowadzi permanentny, filozoficzny dialog z życiem, z odmiennymi kształtami rzeczywistości. Jego bohaterowie są bezwarunkowo związani z szeroko zarysowanym tłem. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszej produkcji, cieszącymi się uznaniem w Cannes „Płomieniami”.

Najnowszy film reżysera "Oazy" to luźna adaptacja opowiadania Harukiego Murakamiego pod tytułem „Spalenie stodoły”. Pierwiastek japońskiego pisarza jest tu tak samo widoczny, jak odwołania do prozy Williama Faulknera, poprzez badanie relacji syna z ojcem. Głównym bohaterem dzieła jest Jong-soo (Yoo Ah-In) – świeżo upieczony absolwent literatury. Zmuszony do powrotu do rodzinnej miejscowości przypadkowo spotyka hostessę – koleżankę z młodości, w której zakochuje się. Dziewczyna wyjeżdża po kilku dniach do Afryki, prosząc chłopaka aby zajął się jej tajemniczym kotem. Ten rodzący się romans zostanie szybko zaburzony, gdy Haemi powróci z wycieczki wraz z enigmatycznym bogaczem (uosobieniem Wielkiego Gatsby’ego).

„Płomienie” to film, który dobrze oglądać w ciszy i spokoju. Reżyser snuje swoją opowieść bardzo powolnie, lepi namiastki fabuły, by za chwilę zburzyć ich sens i pozostawić nas z wrażeniem snu na jawie. To dzieło ascetycznie piękne i melancholijnie ujmujące. Lee bawi się konwencją, krąży gdzieś między tragiczną historią miłosną, alegorią współczesnej sytuacji społecznej i politycznej w Korei, rodzinną psychodramą i mrocznym thrillerem z niewyjaśnioną intrygą. Z ciekawością krążymy w tych formalnych meandrach, co i rusz czując się jeszcze bardziej zagubionymi. Bo która warstwa jest tu tą kluczową, gdzie zaczyna się sens, a kończy niedopowiedzenie? Reżyser nie daje nam jednego klucza. Drzwi do zrozumienia jest co najmniej kilka, każde położone na innym piętrze naszego wnętrza. Największe znaczenie ma tu wszystko to, co niewidoczne gołym okiem. Jak mówi w jednej ze scen Haemi "Pantomima nie polega na wyobrażaniu sobie, że coś jest, pantomima polega na zapominaniu, że czegoś nie ma". Taki właśnie jest ten film, wartościowy wszędzie tam, gdzie nasz wzrok nie sięga.

Są więc „Płomienie” filmową mozaiką wielu stylów i znaczeń. Mimo częstej żonglerki konwencjami, Lee utrzymuje równowagę estetycznego tła. To dzieło dogłębnie przemyślane i konsekwentnie nakręcone, tu żaden ruch, przedmiot czy powiew nie jest przypadkowy. Drugi plan, nasycony wieloma rekwizytami i tropami, jest swoistą mapą prowadzącą do odkrycia prawdziwego skarbu dla naszej duszy. Nowy obraz koreańskiego reżysera jest gęsty od magicznej atmosfery, która z każdą kolejną chwilą rozwarstwia się, topi oczywistość w symbolicznych płomieniach i prowadzi fabułę do bolesnego zakończenia.

Lee jest niewątpliwie indywidualistą. Czerpie garściami z różnych biografii, tworząc swój własny, unikatowy język. Z powodzeniem wskrzesza formułę miłosnego noir dramatu. Nie interesują go jednak proste odpowiedzi i krótkie ujęcia. Swoich bohaterów wrzuca w namacalnie naturalistyczny świat owiany mgłą mitologicznej nieścisłości, przez co czują się oni ograniczeni i wyobcowani, jakby nie mogli wyjść z głębokiej studni. Nie użala się nad nimi, ani też nie klepie ich po plecach. Ukazuje on świat w posępnej i nieprzyjaznej stylistyce, takiej, jaką on sam dostrzega. To na pewno dzieło kompletne i jeden z ważniejszych artystycznie projektów tego roku, który z równą siłą będzie nudził, jak i zachwycał. Czasami warto jednak doświadczyć trudu na powierzchni by odkryć coś wartościowego pod spodem.

Ocena:



Recenzja "Manhattan Beach" Jennifer Egan

Wydawca: Znak Literanova

Liczba stron:
592


Oprawa: twarda

Premiera: 19 września 2018 r.

Jennifer Egan to ten typ pisarza, w którym powieść długo dojrzewa, a poprzedzające je prace przygotowawcze są żmudne i wnikliwe. Tak było także z „Manhattan Beach”, której genezy można doszukiwać się w zapoczątkowanych w 2004 roku badaniach. Autorka inspirację do opowiedzenia tej historii znalazła początkowo w starych fotografiach Nowego Jorku, a w 2009 roku, podczas zjazdu emerytowanych nurków wojskowych usłyszała opowieść, która pozwoliła dobrać najważniejszy pierwiastek projektu – bohatera. 

Anna Kerrigan, główna aktorka książki Egan, jest pierwszą kobietą wykonującą zawód nurka w okolicach Staten Island. Dojście do tej pozycji nie było łatwe, a jej walka z dyskryminacją będzie stanowić zasadniczą część dzieła. Anna zazwyczaj schodzi pod wodę, aby naprawić zniszczone statki. Pewnego razu odkryje w sobie inny cel. Łącząc fakty z przeszłości i bieżące znajomości dochodzi do wniosku, że w zatoce może znajdować się ciało jej ojca. Tak właśnie rozpocznie się ostatni akt tego dramatu, poszukiwania zwieńczone odnalezieniem tego, co tak trudno będzie zaakceptować. 

„Manhattan Beach” to książka zbyt wielu wątków, aby można ją uznać za udaną. Nagrodzona Pulitzerem autorka stara się poruszać na co najmniej kilku płaszczyznach – czasowych, tematycznych, międzyludzkich, kreując je całkiem przekonująco, jeśli patrzeć na te czynniki oddzielnie. Ich synteza nie prowadzi jednak do osiągnięcia efektu synergii, korelacje się rozmywają, tworząc mozaiki ze zbyt dużymi fugami. Na pierwszym planie toczą się losy Anny, jej kontakty z bliskimi, romans, codzienne trudności. Egan stawia na miłość i bliskość, ukazaną w różnych aspektach. Niezależnie czy będzie to relacja o przywiązaniu do dziecka, rodzica, partnera czy wykonywanego zawodu, będzie to przedstawione w sposób harmonijny, jednak nie pogłębiony. Będziemy odnosić wrażenie chodzenia po powierzchni, bez rozpoznania zakamarków ludzkiej duszy. Podobnie wyglądać tu będą inne elementy – dotyczące techniki nurkowania, krajobrazu Nowego Jorku, odwzorowania historycznej epoki, a nawet nakreślenia kryminalnego światka. Wszystko to zostało wykonane poprawnie, jednak bez duszy i klimatu. Pisarka na traumie okresu II wojny światowej starała się zbić duży literacki kapitał, wykorzystując przy tym modną ostatnio formę opowieści o ludziach z ich słabościami, nie zaś bohaterach i ich heroizmie. Utrata bliskiej osoby została tu jednak przedstawiona w formie gry na emocjach, co samo w sobie odbiera wszelką niezwykłość historii.

Trudno pisać o książce, która jedyne co ma do zaoferowania to historia. Autorka „Zanim dopadnie nas czas” buduje misterną konstrukcję ze scen przepełnionych emocjami. Swoich bohaterów stawia co chwilę w sytuacjach granicznych, nie zostawiają czytelnikowi przestrzeni na samodzielne myślenie. Naszą rolą jest się wzruszać wszędzie tam, gdzie pojawia się czynnik ludzki. Nie ma tu różnych odcieni szarości, żadnej dwuznaczności, momentu godnego zapamiętania. Ta książka narzuca tezy i sugeruje oczywiste rozwiązania, posługuje się środkami wyrazu, które każą nam iść wytyczoną przez autorkę ścieżką.

Egan pisze rozwlekle, tworzy długie zdania, w których używa wielu zbędnych słów. Częste powtórzenia niczemu nie służą, nie wzmacniają wymowy i nie współgrają z gęstością frazy. To zwykłe gadulstwo. Podobnie irytują przeskoki stylistyczne. Raz czytamy akademicki wywód na temat okresu wojennego, później specjalistyczną instrukcję użytkowania sprzętu, następnie wspomnienia uczestnika dawnych wydarzeń i wreszcie fabularną historię o Annie. Autorce zabrakło wyobraźni, aby te wszystkie elementy połączyć w jedną stylistykę, co potwierdzają też te fragmenty, gdzie na siłę stara się dorzucać tematy aktualne dzisiaj – kwestie płciowości czy homoseksualizmu. „Manhattan Beach” jest książką nierówną i przegadaną, książką która niweczy potencjał naprawdę ciekawej historii, wreszcie książką, którą bazując na emocjach, nie pozwala nam poczuć rzeczywistego bólu i zagubienia. Ot literacki chaos z dobrze zbudowaną bohaterką i kilkoma wartymi uwagi zabiegami prozatorskimi.

Ocena