Liczba stron: 192
Oprawa: miękka
Rzadko się
zdarza, aby książka tak mocno zalazła mi za skórę jeszcze przed lekturą.
Najpierw była nachalna promocja, stawiająca w centrum nie opowieść, a jej
autorkę. Reklamy ze zdjęciem Pani Marii wyświetlały się co chwilę, w różnych
kanałach i formach. Internet wprost pękał od peanów, przyćmiewając nawet
wychodzącą w tym samym czasie kontynuację „Opowieści podręcznej”. Później
dorzucono do tego nic nie mówiący blurb Olgi Hund „To historie pisane
Gombrowiczem, ale fajniejsze, bo o ludziach z naszych ulic”. Do tej pory nie
wiem, o co w nim chodzi. Mimo wszystko po książkę sięgnąłem i już na początku
poznawania zdałem sobie sprawę, że mam kolejny powód do frustracji. Opowieści
ułożono tu dekadami, od młodości aż po wiek senioralny. Każda opisuje inną
historię, odmienną postać i rzeczywistość. A jednak układają się w całość. W
jeden wielki pejzaż ludzkiego życia. Zdenerwowałem się, bo autorka wykorzystała
mój nigdy niezrealizowany pomysł na książkę. Uprzedziła mnie. Bezwzględnie
wtargnęła w moją strefę komfortu. Nie pozostało mi nic innego, jak czytać dalej
i czekać na jakieś potknięcie, które mógłbym z czystym sercem zganić, a samą
książkę zmieszać z błotem.
I tu się
zaczęły schodki. Bo jak skrytykować zbiór opowiadań, w którym autorka o
młodości mówi tak ”Byłem w tym wieku, w którym można godzinami udawać, że patyk
to karabin lub miecz, ale nie można udawać, że dziewczyna to człowiek jak każdy
inny”, w którym opisuje życie hodowcy roślin czy malarza wysokościowego tak,
jakby sama nic innego nie robiła przez ostatnie dwadzieścia lat, wreszcie w
którym gawędziarstwo idzie w parze z lirycznością, a trwanie w zgodzie z naturą
pozwala odetchnąć od bolączek doczesności? To jest wprost niebywałe, jak dobrze
i autentycznie ten tom został skonstruowany. Warto zauważyć, że narratorem,
każdorazowo pierwszoosobowym, jest tu mężczyzna. I niezależnie czy jest nim
młodzieniec, student czy już dojrzały facet, każdego z nich doskonale rozumiem,
potrafię się przejrzeć w ich charakterze i myślach, odnajduję w nich cząstkę
siebie. Ktoś powie, że to właściwie nie o męskości jest ten zbiór. Wszak obok
dzielnych potomków Adama, są też dziewczyneczki, czy inne kobiety. I to one,
raz rozgadane, innym znowu razem całkowicie milczące, zawłaszczają sobie palmę
pierwszeństwa. A może to ani o jednych, ani o drugich nie chodzi, tylko o wzajemne
relacje, albo ujmując sprawę z jeszcze szerszej perspektywy, o zaspokojenie
potrzeb życiowych?
Nie jestem w
stanie powiedzieć, która z opowieści była dla mnie tą najlepszą. Każda ma swój
mikroświat, swoje małe lub wielkie problemy, różnorodne optyki. Autorka
skomponowała dzieło prawie doskonałe – piękne zarówno w mikroskali, jak i
globalnie. Wszystkie historie mają swoje małe sensy, a składając je w całość,
otrzymujemy mozaikową metaforę ludzkiego życia. Takie zbiory lubię najbardziej,
a czytając dużo opowiadań wiem, jak trudno jest podołać zadaniu. Możliwe jest
to wyłącznie dzięki dużej wprawie w posługiwaniu się słowem. Marii Karpińskiej
wyrazy nie przeszkadzają. Wie kiedy uciąć historię, aby puenta była najbardziej
wyrazista. Potrafi harmonijnie rozłożyć akcenty i formy, dzięki czemu czytelnik
ma permanentne wrażenie obcowania z czymś świeżym. Nie boi się też żartować,
choć nie zawsze wprost, ani mówić o rzeczach poważnych, choć nie zawsze
używając języka cierpienia.
Ciekawym
wątkiem w książce jest namysł nad potencjalnością życia. Karpińska ukazuje, jak
wiele okazji gdzieś znika, roztapia się, mija się z naszymi oczekiwaniami.
Wybory, które ostatecznie podejmujemy, są zazwyczaj losowe, ich rewersem jest wielość
historii, mogących się równie dobrze wydarzyć lub nie i to niezależnie od wieku.
Przypominają się w tych rozpoznaniach elementy „Nieznośnej lekkości bycia”, w
których czeski pisarz wyliczał, jak wiele zdarzeń musi nastąpić, aby para ludzi
mogła się poznać. Właśnie taki obraz dostrzegam w „Żywopłotach”. Ten świat nie
przypomina wykresu funkcji liniowej, ale raczej biały szum, z którego wychodzi
tysiące nitek, mogących w zupełnie inny sposób uformować tę uczuciową książkę.
Nie sposób
napisać o tym zbiorze źle. Ktoś może powiedzieć, że jest tu zbyt pięknie,
harmonijnie i nostalgicznie, ale i taka funkcja literatury jest przecież ważna.
Mimo paru okołoksiążkowych problemów, o których niedługo nikt pamiętać nie
będzie, jest to rzecz po prostu bardzo dobra, a traktując ją w kategorii
debiutu, wręcz rewelacyjna. Nie mogę mieć także żalu o zabranie mi tematu na
powieść – sposób w jaki autorka skomponowała i napisała dzieje człowieka jest
wyjątkowy, wiem że nigdy na taki poziom bym się nie wspiął. „Żywopłoty”
świetnie się czyta, z tekstem się płynie i, co bardzo ważne, całkiem sporo po
lekturze w głowie zostaje. O wartościowych książkach mówi się, że stanowią coś
zamkniętego i gdy sobie to przypomnimy, pojawiają się małe przebłyski, zapachy,
odczucia, nadzieje, myśli. „Żywopłoty” właśnie takie są. Ta książka jest jak
zielona, pachnąca kulka, którą można połknąć, aby za jakiś czas przywołać sobie
jej smak, przypomnieć postawy prostych ludzi i niezwykłości ich codzienności,
zdać sobie sprawę, że piękno czai się w każdym rogu. Rzadko kiedy mam ochotę
sięgnąć po książkę tuż po jej przeczytaniu. Tym razem jest inaczej. Z
„Żywopłotami” wszystko jest inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz