Liczba stron: 336
Oprawa: twarda
Premiera: 13 lutego 2019 r
Bardzo krzywdzące są recenzje „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”
pojawiające się co i rusz w przestrzeni wirtualnej. I wcale nie chodzi tu o to,
że są one negatywne, wręcz przeciwnie, ich rozkoszne nuty zupełnie nie
przystają do treści zastanych w książce. Spójrzmy na kilka haseł – powieść
Jasmyn Ward jest „opowieścią o
ogromnej sile miłości, która pozwala przetrwać najgorsze”, to „historia, która zostanie z wami na dłużej, mogę wam to
obiecać”, „boleśnie rani czytelnika, nie dając mu ani
chwili na oddech”. No nie, moi drodzy. Nie na tym zasadzają się atuty tej
prozy, nie tym ona się wyróżnia, że jest ckliwa i nostalgiczna. Oczywiście na
pewnym poziomie banalności można ją tak potraktować, ale uważny czytelnik, a
recenzent chyba powinien do tego grona należeć, z pewnością mógłby zauważyć też
dalsze, metafizyczne dno.
Zanim jednak pozwolę sobie wypunktować to, co mnie w niej urzekło,
odwołam się do jeszcze jednego mitu. Chodzi tu o tematykę rasistowską. Widzę to
tak - oczywiście, akcja książki osadzona jest na Południu Stanów
Zjednoczonych, jest i plantacja bawełny
i wiele oznak dyskryminacji. Czarni bywają poniżani, a biali czują się panami.
Dokładnie tak to jest opisane w tej książce. Ale legenda, jakoby „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” było kolejnym „Błotem”, „Królową
cukru” czy „Koleją Podziemną” jest zwyczajnie nieprawdziwa, a to dlatego, że
kwestie koloru skóry i wszystko z czym to się wiąże, są tu wyłącznie tłem i to
zresztą bardzo subtelnie rozrysowanym. W żadnej mierze nie uświadczycie tu
epatowania agresją, grania na emocjach, schematycznego podziału na dobrych i
złych (czytaj czarnych i białych) i wszystkiego tego, do czego nagradzana
literatura z USA nas przyzwyczaiła.
Tak więc wyjaśniliśmy sobie, czym „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”
nie jest. Czas przejść do faktów. Jasmyn Ward szarpiąc strunami swojej
literackiej wyobraźni, wygrywa nam wiele czułych melodii, z której jedna wydaje
mi się najważniejsza. Śmierć, bo o niej mowa, przybiera w powieści kilka
intensywnych odmian. Babcia Jojo – nastoletniego bohatera, jednego z
narratorów, umiera na raka. Mama Jojo, wciąż nie może pogodzić się z tragiczną
śmiercią swojego brata. Jest też tajemniczy chłopiec z obozu, który stopniowo
odkrywa przed nami i sobą smutną prawdę o swojej duchowej naturze. Proces
odchodzenia w swojej inicjacyjnej formule autorka portretuje zatem z wielu
punktów widzenia i konfrontuje z nim bohaterów znajdujących się w różnych
etapach życia. Ich optyki uzupełniają się, tworząc jeden, spójny i bardzo
wyrazisty fresk przemijania.
Autorka udowadnia nam zatem że zawsze istnieje jakiś ciąg dalszy, nic nie jest ostateczne. Że
nawet śmierć, może być początkiem nowej drogi. Jest to też fraza o tym, że za
każdym trudnym razem trzeba się zebrać do kupy i iść dalej, bo zawsze istnieje
jakieś dalej. To jest ta siła, która każe nam każdego dnia wstać i dalej
działać, wikłać się w te niejednokrotnie ciężkie przeprawy z samymi sobą i ze
światem. Bohaterzy Ward nie są doskonali, czasem po prostu brakuje im sił,
wzajemnego zrozumienia, ale są zdeterminowani, bo noszą w sobie przekonanie, że
warto. Nawet jeśli nie dla siebie, to dla innych – młodszej siostry, starego
przyjaciela, matki, męża.
„Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” są powieścią wartą uwagi także ze
względu na swoją przemyślaną strukturę. Jak już wspomniałem przenikają się tu
opowieści zmarłych i żywych, ale także relacje dzieci i dorosłych, powieść
drogi i rodzinna psychodrama. To książka, która może przywodzić na myśl
„Naszego chłopaka”, ze względu na swój traumatyczny wymiar, ale także „Pod
śniegiem”, wszędzie tam, gdzie przekształca się w narrację z podróży.
Przekonują mnie także retrospekcje i język – może niezbyt hermetyczny, może
prosty, ba, momentami może nawet trywialny – ale taki właśnie powinien być
slang używany przez ludzi z marginesu i ich dzieci. Dobrze że każdy mówi tu po
swojemu, że autorka nie sili się na przeintelektualizowanie i wczesną
dorosłość, że wreszcie – nie buduje świata wypchanego po brzegi przemocą i
wulgaryzmami,
nawet jeśli czasami rodzice nie dają dobrego przykładu. Bo przecież nie wszystko
co z więziennictwem związane musi ociekać mięsem.
To na pewno
powieść bez łatwych recept, bez rozpaczy, ale też pozbawiona łatwego piękna.
Jasmyn Ward doskonale zdaje sobie sprawę, że piękno i szczęście są trudne, bo
trudna jest świadomość, że pod ładną powłoką relacji rodzinnych znajduje się
kupa brudu, który po zdarciu iluzji trzeba będzie przetrawić.
Amerykańska pisarka miesza więc wiele koncepcji i tworzy z nich naprawdę niezłą
całość. Nie powiem, że musicie to znać, nie powiem, że wstydem byłoby jej nie
znać. Z pewnością jednak, jest to wyróżniająca książka w swojej tematyce i
jeśli dacie jej szanse, prawdopodobnie odciśnie ona na Was pewne piętno.
Ocena:
Czuję się zaintrygowana tą książką. 😊
OdpowiedzUsuń