Liczba stron: 288
Oprawa: twarda
Premiera: 13 lutego 2019 r.
Pierwszym słowem, jakie narzuca mi się po lekturze
„Dni bez końca” jest ‘oryginalny’. Pogłębienie tego skojarzenia nasuwa mi
jednak pewne wątpliwości. Western jako gatunek to typowy produkt kultury
masowej. Ograniczenie miejsca i czasu akcji sprawia, iż gatunek ten w swojej
pierwotnej formie był odżegnywany od czci ze względu na swoją schematyczność.
Książka irlandzkiego pisarza jest więc swoistą kopią produktu kultury masowej.
Kopią jednak o tyle udaną, że łamie ona owe szablony, na bazie których dawniej
sprzedawano historię dzielnych kowbojów.
Specyficzni w tej książce są bohaterowie, inny jest
sposób obrazowania przemocy, zmodyfikowano też kod językowy, którym na co dzień
posługują się postaci Barry’ego. Thomas McNulty
rusza w samotną podróż, na początku której poznaje Johna Cole’a. Ta dwójka
stworzy magiczny związek, który przetrwa nie tylko walki z konfederatami i
rdzennymi mieszkańcami Ameryki, ale także wychowanie Indiańskiej sieroty. Ciekawie
na tle tego łamiącego kalki pejzażu rysuje się motywacja i portret
psychologiczny Thomasa. To człowiek wdzięczny wojsku za to, że może wykonywać
niezrozumiałe dla niego rozkazy. Mimo licznych niewygód, głodu i bólu nie
narzeka na żołnierską dolę. Gdy trzeba zabić, czyni to bez mrugnięcia okiem,
gdy jednak ma chwilę na refleksję, poświęca się dla swoich bliskich i tańczy na
scenie. To ostatnie zajęcie daje mu najwięcej szczęście, jest dla niego
odskocznią od trudów doczesności, a przy tym pozwala poczuć się tym, kim
faktycznie jest – wewnętrzną kobietą.
Sebastian Barry
nie wygładza swojej historii. Inaczej niż pamiętamy to z klasycznych westernów,
co i rusz przekracza granice wyznaczone przez Kodeks Haysa. Nie zostawia
miejsca na niedopowiedzenia czy ciche sugestie – wali prosto z mostu o tym co
trudne i ciężkie. Porusza kwestie bezduszności wojny w świecie, gdzie życie nie
jest warte więcej, niż szklaneczka whisky wypita podczas wieczornej zabawy w
saloonie. Są więc wychodzące z ciała flaki, niedożywione dzieci, terroryzowane
kobiety, pola walki usłane odciętymi kończynami. Bardzo to wszystko
obrazoburcze.
I tak oto
dochodzimy znowu do oryginalności. Bo myślę sobie, że western o
homoseksualistach tańczących jak prostytutki to jedno, ale styl opowieści to
jeszcze inna para kaloszy. Język Barry’ego jest od początku całkowicie
abstrakcyjny. Autor nie tylko preferuje porządek dyskursu ponad porządek
rzeczywistości, ale też wybiera takie dyskursy, które dawno już odkleiły się od
znanej nam rzeczywistości, stając się zużytymi archaizmami. Pisarz z Irlandii
pisze świadomie, wie że po wielkiej, modernistycznej apokalipsie i po
ostatecznym oderwaniu się języka od desygnatów, zaskoczeniem będzie nie to, co
niespójne, ale właśnie to, od czego dawniej odeszliśmy. Niby starają się to
dzisiaj robić inni, ale odnoszę wrażenie, że są w tym szalenie niekonsekwentni.
Odmalują staroświecko jedno zdanie, by zaraz popaść w jakieś współczesne tony.
U Barry’ego jest inaczej, jest stabilniej i przez to też trudniej, bo w dobie
skrótów i algorytmów, język nie służy już ornamentowaniu rzeczywistości.
Bardzo łatwo
uznać, że w „Dniach bez końca” nie dzieje się za wiele, że jest to proza, nie
dość, że technicznie przekombinowana, to jeszcze myślowo bezpłodna i efektowna
tematycznie. Ale postawmy sprawę inaczej: techniczność powieści Barry’ego nie
jest sposobem utrudnienia komunikacji z czytelnikiem, ale sensem istnienia tego
dzieła. „Myślowa bezpłodność” również jest efektem takiego uformowania frazy, w
którym tekst nie jest nastawiony na produkcję głębokich znaczeń, ale na opowieść
o życiu. Wreszcie efektowność ma tu paradoksalnie odwrotny charakter: pod
powłoką atrakcyjnej epoki przykrywa ten rodzaj intelektualnej konfrontacji,
który jawić się musi jako opresyjny, ale też zapewnia jakiś rodzaj
zakotwiczenia się w przeszłości i całkiem namacalnej, pachnącej kurzem i
końskim łajnem codzienności. Siłą książki nie jest zatem wzniosłość, ale wręcz
odwrotnie – banalność. Nie uzyskamy tu szansy na metafizyczną przejażdżkę, ale
tak naprawdę od początku nie było czego wykorzystać, nie było żadnej
przejażdżki, żadnego kierowcy. A jednak to karoseria tego literackiego projektu
sprawia, że wpatrujemy się w nią oniemiali, szukając kulturalnych powiązań i językowych
refleksów światła.
I znowu wracam
myślami do tej nieszczęsnej oryginalności. Wspominam wszystkie te style i
gatunki, które całymi garściami czerpały z osiągnięć John’a Wayne’a.
Antywestern, spaghetti western, komedie westernowe, pastisze westernów, sagi
rodzinne na Dzikim Zachodzie, hybrydy braci Coen. Lista jest długa i kręta, jak
droga z Torunia do Koulamoutou. Nigdzie jednak do tej nie znalazłem takiego
nagromadzenia motywów łamiących schematy, które opatrzone zostały tak
wyrazistym językiem. A najważniejsze jest w tym, że Barry nie przesadza, nie
skupia się na zaskakiwaniu i uwspółcześnianiu swojej opowieści. W ogóle mam
wrażenie, że to powieść bez reszty oddana życiu, nie roszcząca sobie żadnych
ambicji do bycia komentarzem współczesności. Autor „Tajnego dziennika”
udowadnia, że bez kąśliwych przytyków do aktualnej polityki, bez wnikania w
kwestie dyskryminacji rasowej, wreszcie bez nadmiernego epatowania pojęciami
tęczy i tolerancji, można napisać intymną historię o miłości dwóch mężczyzn.
I tylko jakiś
niesmak mam patrząc na tę okładkę, bo przecież Thomas i John, wcale nie byli
anonimowi. Z niczym się nie chowali.
Ocena:
Mam ten tytuł w planach czytelniczych. 😊
OdpowiedzUsuń