Liczba stron: 480
Oprawa: twarda
Premiera: 2013 rok
Na początek chwila szczerości. Tak, nie czytałem do tej pory Prousta.
Czy to ze strachu, że odbiję się od ściany niezrozumienia fenomenu, czy może
dlatego że po tej lekturze nic lepszego w literaturze już mnie nie czeka.
Oczywiście istotna była też sprawa trudności i objętości utworu. Odkładałem ją
na później, bo zawsze był zły czas na siedmiotomowe dzieło. Ta optyka zmieniła
się nieco rok temu. Wtedy to przeczytałem artykuł o sponsorowanych przez samego
autora opiniach na temat „W stronę Swanna”. Proust instruował swego redaktora
Louisa Bruna z oficyny Grasset, ażeby wszelkie pochwały, które na swój temat
przygotował, przepisać na maszynie. Miało to w zamierzeniu zataić pochodzenie
słów. Z artykułu dowiadujemy się także, że pisarz zapłacił 300 franków za
publikację w „Le Figaro” i 660 franków za artykuł w „Journal des débats”,
trzeba przyznać, całkiem sporo. Niby nic wielkiego, a jednak tak właśnie w
mojej głowie zaczęły ewoluować pierwsze wątpliwości, które rozwiać mogła
jedynie lektura.
Rozpoczyna się od gwizdka lokomotywy, utrudniającego zasypianie głównemu
bohaterowi. Nim ten zdąży zapaść w sen, rozmyśla o pokoju u dziadków w Combray,
o salonie gościnnym u madame Saint-Loup w Tansonville i innych przestrzeniach,
w których spędzał dawniej noce. Poruszamy się zatem po różnych czasach i
miejscach, a trajektorię ich urzeczywistniania wyznacza nam pokrętna świadomość
proustowskiej postaci. Ów gwizd pociągu wprowadza nas w podróż po niezbadanych
miejscach i nieznanych ludziach, a jednocześnie staje się jedną wielką alegorią
całej powieści. Bo tym właśnie jest dla mnie „W stronę Swanna” – jedną wielką
podróżą po życiorysach nieznanych mi osób.
Proust bardzo silnie eksponuje w swojej metodzie pojęcie czasu.
Przybiera on u niego formę subiektywną i odnosi się do przeszłości. Małe
przedmioty, intymne skojarzenia, zmysły są tu katalizatorami, które uwalniają
minioną rzeczywistość. Tylko co to za rzeczywistość? No właśnie, tu między
innymi zasadza się piękno tej prozy. Proust pisze bowiem o rzeczywistości
rozmytej, nie tej którą znamy z życia czy gazet. To rzeczywistość dogłębnie
indywidualna i przez to także niepowtarzalna. Każdą istotę nakreśla autor pod
różnymi kątami widzenia, dbając przy tym, aby uzyskany obraz był za każdym
razem inny. Dopiero zebranie tych ułamków osobowości i znalezienie dla nich
wspólnego mianownika pozwala zbudować autentyczną wersję danej postaci. Nie
będą to jednak proste do złożenia puzzle. Proust zastawia na czytelnika
wyjątkowo dużo pułapek. Wielokrotnie musiałem czytać dany fragment jeszcze raz,
aby odkryć skąd u mnie to poczucie dysharmonii i załamania linearnych
przyzwyczajeń. Tak właśnie doszedłem do wniosku, że każda postać ma tu
swoje osobiste tempo, że to właśnie przez heterogeniczne wymiary, nie potrafią
wchodzić w czytelne relacje. Wyobrażam sobie ich życie jako bieg wokół
stadionu. Każdy bohater ma swoją technikę poruszania się, osobistą trajektorię
aktywności, inne symptomy reagowania na zmęczenie. Zbliżają się do siebie tylko
na chwilę, podczas jednego czy drugiego dublowania. I właśnie w tych momentach
dowiadujemy się o nich czegoś nowego, widzimy ich w pełnym świetle. A później
znowu uciekają od siebie, zamazują swoje życie wylanym potem i fatamorganą
wspomnień. Aż do kolejnego połączenia, w którym są jednak innymi osobami. Posiedli
bowiem nowe doświadczenia, żyją już w innych kontekstach. Ale aby dobrze ich
zrozumieć, musimy się wrócić do tego co było, bo bez przeszłości, nie ma
teraźniejszości. U Prousta człowiek nie jest zatem czymś stałym, lecz
niekończącym się procesem kreacji.
Ale nie tylko człowiek jest u francuskiego pisarza istotny i wyjątkowy.
Subtelny zapach czy promień słońca może być dla autora wystarczającą pobudką,
do snucia wielostronicowego opisu o urokach klimatu. Utracony czas przybiera
wiele form i odcieni, każdy jednak skrzy się czułością. Weźmy chociażby
prezentację świątyni i założonych tam witraży. Wiele słów układających się w
ciąg artystycznego opisu przedmiotu, który przeciętny człowiek ominie gnany
pędem swojego życia. A ten słynny smak magdalenki zanurzonej w herbacie? A
przecież to nie tylko o opisy tu chodzi, ale też o nieoczekiwane metafory,
jakie zostały wplecione w te słowa. Czytając strofy „W stronę Swanna” rosło we
mnie pytanie: czy takie literackie odbicie sztuki może przerosnąć samą sztukę?
A Proust idzie też dalej. Wprowadza do wywodów bohatera także filozoficzne
rozważania na różne tematy, ot na przykład, wpływu telekomunikacji na ludzkie
przyzwyczajenia. Jest więc bardzo szczodry, jeśli chodzi o pełne poetyckiej
finezji opisy, co niejako kontrastuje z psychologicznym realizmem jego
postaci.
Nie ma więc wątpliwości, że „W stronę Swanna” zachwyciło mnie swoją
szalenie skomplikowaną kompozycją. I to właśnie z niej wyrasta także olbrzymi
szacunek do przedstawianych treści. Nawet najbardziej intrygujące historie nie
będą bowiem atrakcyjne, jeśli nie zostaną dobrze podane. Najwięcej miejsca
poświęca autor niewątpliwie miłości, tęsknocie i wartościom społecznym.
Wypływają one z opowieści o rodzinnej miejscowości, z przedstawionych losów
Pana Swanna, ale także z ukazania człowieka jako jednostki społecznej
zagnieżdżonej między różnymi grupami kulturowymi. Mam wrażenie jednak, że w
przeciwieństwie do Tołstoja czy Balzaka, Prousta nie interesują różne klasy i
stany jako takie. Wyjawia ich strukturę, sztuczność i jałowość przyzwyczajeń
jako pretekst do ukazywania mechanizmów funkcjonowania ludzkiej duszy.
Zdecydowanie więcej w tym metafizyki, niż faktografii.
W przedmowie do „Murzyna z załogi Narcyza” Joseph Conrad pisał tak o
literaturze „Dzieło, chociażby najskromniejsze, które pragnie stanąć na wyżynie
sztuki, winno nosić jej piętno w każdym zdaniu. Sztukę zaś można określić
jako wysiłek ducha, dążący do wymierzenia najwyższej sprawiedliwości
widzialnemu światu przez wydobycie na jaw prawdy — wielorakiej i jedynej —
ukrytej pod wszelakimi pozorami. Jest to usiłowanie, aby wykryć
w kształcie prawdy, w jej barwach, w jej świetle, w jej
cieniach — w zmienności materii i w przejawach życia — to, co
jest podstawowe, co jest trwałe i zasadnicze; jedyną cechę, która wyjaśnia
i przekonuje — rdzeń wszelkich zjawisk. Artysta, podobnie jak myśliciel
lub uczony, szuka prawdy i przywołuje ją”. A więc to prawda decyduje o
tym, czy dzieło jest sztuką, czy nie, przynajmniej według tej definicji. I
jeśli tak na to spojrzeć, to „W stronę Swanna” jest niewątpliwym arcydziełem.
Niewielu pisarzy potrafi z taką czułością i finezją pisać o tym, kim jesteśmy.
Także o tym, jak szybko się zmieniamy i jak bardzo nie można na nas polegać.
Proust otworzył mi oczy na nowy format literatury. Na treść i bohaterów, o
których nie chce się mówić, ba, o których mówić się nie da, bo też żaden fakt
nie odda istoty tego, co w książce dostajemy. A nie chcę spłycać tego, co
zostało dobrze pogłębione. To proza nieuchwytna, rozmyta, porozczepiana. Fraza
bardzo drobiazgowa, wręcz fotograficzna. I piękna do tego. Dobrze, że jeszcze
sześć tomów przede mną.
Ocena:
Ta atrakcyjność podania tematu, o której piszesz, bardzo mnie interesowała. 😊
OdpowiedzUsuń