Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Film. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Sole" Carlo Sironi

Reżyseria: Carlo Sironi

Czas trwania: 1 godz. 42 min.

Kraj produkcji: Włochy, Polska

Rok produkcji: 2019

W swojej słynnej książce „Sapiens. Od zwierząt do Bogów” izraelski historyk Yuval Noah Harari wyjaśnia, jak 20 tysięcy lat temu żyli ludzie. Nie było wtedy rodzin, w ich klasycznym, znanym nam z codzienności kształcie. Ludzie nie potrzebowali łączyć się w pary. Pojęcie rodzicielstwa czy ojcostwa przybierało zupełnie inną formę. Całe plemię było odpowiedzialne za wychowanie. Kobiety i mężczyźni spółkowali bez zobowiązań, jak w swego rodzaju hipisowskiej utopii. W korespondencji do tego zjawiska znajduje się współczesność, z jej sztywnymi zasadami, kodeksami postępowania i wpajanymi od dzieciństwa normami moralnymi. Bieda popycha jednak czasem do podejmowania trudnych decyzji, na przykład sprzedaży własnych dzieci. Z tego punktu wychodzi „Sole”, debiut fabularny włoskiego reżysera Carlo Sironiego. Film był pokazywany w sekcji Horyzonty 76. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie zdobył nawet dwie nagrody. Zainspirowany czarnorynkowym handlem dziećmi, stanowi refleksję na temat rodzicielstwa niebiologicznego.

Głównym bohaterem historii osadzonej w Rzymie jest Ermanno (Claudio Segaluscio), młody mężczyzna, który dopiero niedawno ukończył 20 lat. Zarabia na życie kradnąc skutery z przyjacielem. Wszystkie pieniądze, które uzyskują ze sprzedaży, niweczą w klubie lub na automatach czy wyścigach konnych. Ermanno jest typowym młodzieńcem z peryferii miejskich: radykalna obojętność, cynizm, lekkomyślność, nałogi przysłaniające niepokój i strach przed światem. Nie ma wielkich marzeń ani nadziei. Pewnie żyłby tak aż do końca dni, gdyby pewnego dnia los nie pozwolił sobie z niego zakpić. Sprawcą całego zamieszania jest wujek Fabio (Bruno Buzzi). Ten bogaty i dobrze sytuowany Włoch, obiecuje młodszemu człowiekowi, że włoży mu trochę pieniędzy do kieszeni. Nic jednak nie odbędzie się za darmo. Ermanno ma rolę do wykonania. W ten sposób do akcji wkracza Lena (Sandra Drzymalska), ciężarna Polka, która przyjechała do Włoch sprzedać dziecko wzrastające w jej brzuchu. Ermanno staje się jej opiekunem. Chodzi z nią do lekarza, spędzają razem czas, uważa, aby nic jej się nie stało. Zgodnie z planem, tuż po porodzie ma przyjąć ojcostwo dziecka i tym samym ułatwić proces adopcyjny Fabio i jego żonie Biance (Barbara Ronchi).

Okres ciąży nie zwiastuje wielkiego dramatyzmu dzieła. Ermanno jest szorstki i zdystansowany. Działa jak beznamiętny ochroniarz Leny, trzymając ją bezpiecznie zamkniętą w spartańsko urządzonym mieszkaniu. Wszystko zmienia się wraz z porodem. Młody Włoch zaczyna rozumieć czym tak naprawdę jest jedność dwojga ludzi i ojcostwo. Wbrew swoim przyzwyczajeniom, zmienia pieluchy nowonarodzonej Sole, zamiast udać się do przyjaciół. Odpowiedzialność nakazuje mu nawet iść do pierwszej w życiu, legalnej pracy. Jego zmiana jest zobrazowana autentycznie. Sironi zaryzykował, obsadzając debiutującego Segaluscia jako swojego głównego bohatera, ale jego ruletka w dużej mierze się opłaciła. Dzięki swojej nadąsanej, chudej, dopiero dojrzewającej urodzie, włoski aktor wnosi  neorealistyczny charakter do emocjonalnie odrętwiałego i duchowo zubożonego Ermanno. Prawdziwie pierwsze skrzypce gra jednak Sandra Drzymalska. Młoda Polka z wdziękiem portretuje przemianę Leny, która z młodej kobiety gotowej na pozbycie się własnego dziecka, staje się troskliwą matką. Jej chwiejny język włoski, dodaje autentyczności roli, podobnie jak świetnie sportretowany brzuch podczas ciąży, który albo jest prawdziwy, albo wydobyto tu z efektów specjalnych jakąś magiczną moc.

Sironi buduje otoczenie w sposób oszczędny. Przeważają sterylne wnętrza mieszkań i gabinetów lekarskich. Kadry plenerowe są rzadkością. Dzięki zdjęciom Gergely Pohárnoka, który używał starych obiektywów z lat 60., protagoniści wydają się istnieć poza czasem. Pod względem plastycznym, dziełu Sironiego bliżej do polskiej szkoły filmowej, niż włoskiego rozpasania. „Sole” przedstawia pejzaż stłumionych pragnień, dojrzewania w rytm wolnej elektronicznej partytury Teoniki Rożynek. To triumf chłodnej, skromnej poezji, nad płomiennością temperamentu. Warto ten film poznać i doświadczyć, bo otwiera oczy na istotną w życiu każdego człowieka kwestię przywiązania i potrzeby miłości.

Recenzja "Diapason" Hamed Tehrani

Reżyseria: Hamed Tehrani 

Czas trwania: 1 godz. 33 min.

Kraj produkcji: Iran

Premiera: 5 października 2019 rok

Społeczne nierówności w Iranie stały się inspiracją dla całego grona artystów, w tym także twórców filmowych. Wystarczy tu wspomnieć nagradzane na międzynarodowych festiwalach dzieła Ashagara Farhadiego, Jafara Panahiego, Shirit Neshat czy Soheila Beiraghiego. ”Diapason”, pełnometrażowy, fabularny debiut Hameda Tehraniego, dostrzeżony na MFF w Busan, wykorzystuje osobistą tragedię, aby nakreślić obraz kraju, w którym to mężczyznom przyznano prawa obywatelskie, odmawiając ich jednocześnie kobietom. Tym samym angażujący ludzki dramat, na oczach widza przeradza, się w poruszający, społeczny komentarz, który łączy i oburza widzów na całym świecie.

Film rozpoczyna scena z pogranicza szczęścia, aspiracji i nadziei. Z okazji siedemnastych urodzin Hoda wraz z przyjaciółmi udaje się na wspólny wypad do parku rozrywki. Stojąca u progu dorosłości młoda kobieta, marzy o studiowaniu stomatologii, o możliwości samodzielnego utrzymywania się, o przyszłym życiu w kochającej się rodzinie. To małe święto organizuje jej nadopiekuńcza matka - Rana Salehi (w tej roli znakomita Zhaleh Sameti). Tehrani od samego początku podkreśla serdeczną więź, jaka łączy obie kobiety. Poza czasem spędzonym w pracy i szkole, nie odstępują się na krok. Wyjście ze znajomymi jest jedną z niewielu okazji, gdy bohaterki się rozdzielają. Tragiczne wydarzenia, które następują później, są katalizatorem napędzającym Ranę do toczenia legalnej bitwy z wymiarem prawa i społecznymi przyzwyczajeniami.

W podejściu Tehraniego rozbrzmiewa echo realizmu społecznego braci Dardenne. Film jest oszczędny i przezroczysty, a jednocześnie rozpala emocje i wciąga w uważne podglądanie kolejnych kroków protagonistki. To kolejna narracja silnie odwołująca się do społecznego sumienia. Twórca „Diapason” kreuje interesującą fabułę, którą ogląda się jak wiarygodne kino dokumentalne. Wydarzenia odbywają się w klaustrofobicznych pomieszczeniach, podkreślających stan osaczenia i zagubienia: salach lekcyjnych, gmachach sądowych, biurach i domu, które ociekają żalem. Sama wycieczka do wesołego miasteczka zaprezentowana została jako rozmyta fala błogości, a otaczające je miasto to sieć rozsypujących się budynków, wąskich uliczek i ciemnoszarego nieba.

Dla Irańskiego reżysera kluczowym nie jest pytanie o winę. Od początku wiemy kto jest powodem zaistniałych zdarzeń. Zamiast tego Tehrani skupia się na konsekwencjach, jakie wypadek wywiera na życie różnych osób: na uczennice, które mają problemy z koncentracją na nauce, na nauczycielach, wywierającej nacisk na pogrążoną w rozpaczy matkę, aby wybrała niesatysfakcjonujący kompromis, zamiast wojny, wreszcie na rodzinie winnego, która boi się utraty stałego źródła dochodu. „Diapason” opowiada więc o grupie ludzi, przytłoczonych przez konsekwencje i niepewność, będących w zawieszeniu pomiędzy smutną teraźniejszością a bolesną przeszłością. Każde z nich cierpi na swój własny sposób. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że pewne tematy nigdy nie zostaną rozstrzygnięte, nigdy też nie uda się zapomnieć o utraconych marzeniach.

Tehrani nie tylko analizuje ludzkie postawy, ale też ujawnia szczegółowe informacje na temat działania wymiaru sprawiedliwości w Iranie. Instytucje, które powinny stać na straży równości i wolności, bez żadnego skrępowania faworyzują mężczyzn. Rolą kobiety, nawet tej niesprawiedliwie pokrzywdzonej, jest dostosować się do społecznych oczekiwań. Reżyser umiejętnie buduje poczucie napięcia, ani przez chwilę nie posuwa się do emocjonalnego szantażu, nie poddaje spreparowanym szablonom. Tak też prowadzi aktorów swojej sztuki – oddanie wielowymiarowej złożoności zaprezentowanych w filmie postaci wymaga zastosowania techniki „gry do środka” - skoncentrowanej, opartej na poświęceniu, choć na pierwszy rzut oka niemal naturalnej. Zhaleh Sameti, Behnosh Bakhtiyari, Alireza Ostadi, Ma’aspumeh Rahmani, Babak Noori, Mehdi Hosseininia tworzą kreacje kompletne, pozbawione choćby cienia fałszywej nuty. Dzięki temu wierzymy w każde ich słowo, krok i spojrzenie.

„Diapason” jest kolejnym spełnionym reprezentantem kina irańskiego. We wnętrzu filmu znów dostrzegamy człowieka w okowach jego zagubienia, istotę społecznych niesprawiedliwości i konieczność życia w pozbawionym radości świecie. To bardzo mocny punkt tegorocznego konkursu festiwalu Tofifest, który powinien być rozważany w kontekście przyznania mu nagrody głównej.

Recenzja "Niewidoczne życie sióstr Gusmao” Karim Aïnouz

Reżyseria: Karim Aïnouz

Czas trwania: 2 godz. 25 min.

Kraj produkcji: Brazylia


Premiera: 20 maja 2019 rok

Na początek warto zauważyć, że „Niewidoczne życie sióstr Gusmao” jest ekranizacją, o czym często się zapomina. Jego literacki pierwowzór wyszedł spod ręki utalentowanej brazylijskiej pisarki Marthy Batalhy. Zanim jednak książka trafiła do druku w niemieckim wydawnictwie Suhrkamp, była wielokrotnie odrzucana przez rodzimych wydawców. W maju 2019 roku także polski czytelnik uzyskał możliwość zapoznania się z tą powieścią dzięki Wydawnictwu Muza.

Film Karima Aïnouza jest filmem jakby żywcem wyciętym z innej epoki. Akcja przenosi nas do połowy wieku XX do Rio de Janeiro. Tam poznajemy dwie siostry: Guide (Julia Stockler) oraz Euridice (Fernanda Montenegro i Carol Duarte). To właśnie aktorki i kreowane przez nie postaci będą niosły ten film i sprawią, że zamiast prostego melodramatu, otrzymujemy dzieło wielkiego formatu. Guide dopuszcza się miłości zakazanej z greckim marynarzem. Jak w szekspirowskiej tragedii podejmuje szereg błędnych decyzji, które doprowadzą ją do nieplanowanej ciąży i odtrącenia z bezpiecznego rodzinnego ogniska. Najgorsza będzie jednak rozłąka z siostrą. Kobiety będą chodziły po tych samych ulicach, będą kupowały w tych samych sklepach i oglądały te same wystawy. Będą robiły to samo, ale oddzielnie. Nie dowiedzą się, jak blisko siebie funkcjonują. Tajemnica narzucona przez rodziców oraz bariery klasowe będzie granicą nie do przejścia.

Aïnouz silnie eksponuje wątek klasowy, ale jeszcze większy nacisk kładzie na wątek feministyczny.  I tu ważna uwaga! To nie jest kolejny produkt myślowej mody ani mało znaczący komentarz do współczesności. Reżyserowi udało się z dość pospolitych składników ułożyć historię przekraczającą bezbarwność melodramatycznej konwencji, przede wszystkim ze względu na umiejscowienie akcji w dawnych czasach oraz dzięki pracy filmowego języka. Spokojna narracja, nastawiona na mimikę i gestykulację aktorów oraz budowanie relacji między bohaterami sztuki, pozwala realnie wejść w inny świat, podejrzeć go od drugiej strony lustra. To już nie jest ta banalna metoda wyciskania łez i emisji spod znaku jedzenia popcornu, chwilowego wzruszenia i oczywistych ujęć zaczerpniętych z podręcznika operatora filmowego. Zamiast tego bywa ciężkostrawna, często odpychająca, bolesna, realna. Aïnouz dał głos rodzinnej krzywdzie, kobiecej samotności. Uwiarygodnił swoją relację dzięki forsowaniu naturalistycznego obrazu życia, a nie poprzez próbę sprostania oczekiwaniom masowego widza.

Ważne są tu małe sceny, dopracowane jak obrazy Pielgrzyma Życia. Uczucie zagubienia wprowadza już pierwsze ujęcie. Euridice i Guida znajdują się w cieniu Jezusa z Rio de Janeiro, gdzie obserwują bezmiar oceanu. Marzą o przyszłości, sięgają myślami do nieosiągalnych projekcji. Mimo pięknej wizji, od razu podskórnie wyczuwamy, że coś tu jest nie tak. Klaustrofobiczna praca kamery wprowadza nas w gąszcz tropików, przez które przyjdzie przedzierać się bohaterkom w drodze do domu. Za chwilę stracą się z oczu, napięcie urośnie jeszcze bardziej. Jedyną obroną przeciwko rozstaniu będzie krzyk rozpaczy, który tym razem pomoże. Będzie to jednak doskonałe wprowadzenie i przestroga przed tym, co czeka protagonistki w przyszłości.

Brazylia jawi się w filmie jako miejsce nieprzyjazne dla kobiet. Marzenia Euridice o zostaniu muzykiem muszą zostać porzucone, aby mogła ona pełnić określone role społeczne przypisane jej płci. Guida ma jeszcze trudniej – błędy młodości i niechciane dziecko z nieznanym mężczyzną przemienią jej życie w codzienną walkę o przetrwanie. Kontrast między bogatymi i szanowanymi mieszkańcami, a przeciętnym człowiekiem jest bardzo wyraźny. To nie jest miejsce, gdzie chciałoby się budować i wysłać dzieci. Właśnie dlatego film jest przerażająco smutny. Pokazuje zło bez jego brutalnej strony. Odkrywa też, jak łatwo można wypierać fakt bycia niszczonym dzień w dzień przez to wszystko, co sami uznajemy za normę. Niewidoczne życie sióstr Gusmao” to bardzo mocna narracja o opuszczeniu, deficycie miłości i niesprawiedliwości. Film który warto obejrzeć z wielu powodów.

Recenzja "Jezioro dzikich gęsi" Diao Yinan

Reżyseria: Diao Yinan

Czas trwania: 1 godz. 57 min.

Kraj produkcji: Chiny


Premiera: 18 maja 2019 rok

"Jezioro dzikich gęsi", nowy film nagrodzonego w Berlinie chińskiego reżysera Diao Yinana, ponownie przenosi nas w konwencję neo noir. Chociaż nazywanie tego obrazu typowym przedstawicielem wspomnianego gatunku byłoby krzywdzące. Diao co prawda wykorzystuje ważne elementy noir: motywy kryminalne, światłocień, mocne kontrasty, zatarcie granicy między dobrem i złem, femme fatale, ale jednocześnie parę innych świadomie pomija (chociażby wyeksponowaną postać detektywa). Reżyser ma świadomość, że w temacie zemsty i porachunków nic nowego nie dopowie, dlatego czerpiąc z narzędzi sztuki postmodernistycznej, kreśli znaną od pokoleń sytuację by dowiedzieć się czegoś o sobie i swoim pokoleniu w nowy sposób.

Pokazywany w głównym konkursie Cannes film stanowi krytyczną reakcję na nowoczesność w chińskim wydaniu. Wuhan, jeden z największych ośrodków gospodarczych współczesnych Chin, jest w obrazie Diao miejscem pozbawiającym marzeń i złudzeń. Zapuszczone dzielnice, nieregulowane targi, brudne place, wąskie ulice, mroczne parki i tytułowe Jezioro Dzikich Gęsi, są tu ukazane jako miejsca biedy i rosnącego w siłę elementu. Nocami miastem rządzą gangi złodziei motorów, które za nic mają ludzkie życie. W ten właśnie sposób poznamy bliżej motywacje głównego bohatera (Hu Ge), który z pozycji herszta, spada do roli uciekiniera. Po jednej z trudnych akcji, będąc jeszcze pod wpływem emocji, trafia na policjanta, którego zestrzela. To nie było świadome wystąpienie przeciwko stróżowi prawa, a typowe dla Zenonga Zhou ratowanie się z opresji. Nikt się tym jednak nie przejmie, a polubowne załatwienie tematu okaże się niemożliwe. Bohaterowi przyjdzie chować się nie tylko przed policją, lecz także przed łowcami nagród oraz specjalną jednostką oddelegowaną do schwytania go.

Gdzieś nad tym całym kryminalnym kotłem unosić się będą dwie kobiece postaci – była żona oraz miejscowa prostytutka. Zwłaszcza rola tej drugiej jest tu kluczowa, gdyż z powodzeniem wypełnia misję femme fatale. I nie, nie jest to typowe uwodzenie i okłamywanie. Liu Aiai działa na korzyść uciekiniera, świadomie ryzykując i wprowadzając w błąd grupy pościgowe. Bo przecież w filmie nie tylko o zemstę chodzi. „Jezioro dzikich gęsi” porusza także inne ważne tematy: żal za grzechy, miłość, potrzebę bliskości, godność i traktując obraz z dalszej perspektywy: zabetonowanie przestrzeni miejskiej i ludzkich serc.

Neo Noir nie jest u Diao Yinana wyłącznie zwierciadłem politycznych i społecznych niepokojów. Jego film wkracza w sferę produktów artystycznych, które mają nie tylko razić realizmem ukazywania brutalności, ale także zgłębiać potencjał krytyczny i kreujący. Reżyser gmatwa narrację, zrywa z chronologią i pogłębianiem portretów psychologicznych postaci. Zamiast tego wprowadza liryczne ujęcia pełne deszczu i neonów, świadomie odwołując się do dorobku Kar-Wai Wonga. W innej scenie dochodzi do przypadkowej dekapitacji, jakby wprost wyciętej z serii „Oszukać przeznaczenie”. Tych intertekstualnych odwołań i zabaw jest tu zresztą dużo więcej (chociażby „Zabłąkany pies” Kurosawy czy „Samuraj” Melville’a), a ich obecność podkreśla świadomość twórczą Diao Yinana. Ostatecznie otrzymujemy zatem dopieszczoną technicznie, nieoczywistą i okrutną baśń, w której nie ma miejsca na czułość.

Recenzja "Młody Ahmed" Jean-Pierre i Luc Dardenne

Reżyseria: Jean-Pierre i Luc Dardenne

Czas trwania: 1 godz. 24 min.

Kraj produkcji: Belgia, Francja


Premiera polska: 6 grudnia 2019 rok

Nie od dzisiaj wiadomo, że bracia Dardenne są ulubieńcami canneńskiego festiwalu. Główną nagrodę wygrywali tam w 1999 roku za „Rosettę” oraz w 2005 roku za „Dziecko”. Do tego dołożyli jeszcze Grand Prix festiwalu za „Chłopca na rowerze” w 2011, wyróżnienie za scenariusz do „Milczenia Lorny” w 2008 roku oraz nagrody dla aktorów (odpowiednio Émilie Dequenne za „Rosettę” oraz Olivier Gourmet za „Syna”). W maju bieżącego roku do swojej kolekcji dołożyli nagrodę za reżyserię „Młodego Ahmeda”. W tym wypadku jak najbardziej zasadnym wydaje się postawienie pytania o racjonalność tego wyróżnienia. O ile nominacjom „Rosetty”, „Milczenia Lorny” czy nawet „Dziecka” trudno się dziwić, o tyle wyróżnienie reżyserii najnowszego ich dzieła budzi coraz większy sprzeciw. 


Właściwie to nie mam wiele zarzutów do „Młodego Ahmeda”. Bracia Dardenne od lat proponują nam te same składniki, zmieniając tylko temat i otoczenie. Tym razem padło na religijny fanatyzm i nawoływanie restrykcyjnego islamskiego imama do poświęcania swojego zdrowia i życia w imię wyższych prawd. Głównym bohaterem jest Ahmend, samodzielny i nieco fajtłapowaty młody człowiek, który postanawia trzymać się ścisłej reguły Koranu. Nie podaje ręki kobietom, modli się zawsze o tych samych godzinach, pocałunek z koleżanką traktuje jako przejaw ataku na jego wiarę. Najtrudniej ma jednak jego nauczycielka języka arabskiego. To przeciw niej Ahmed zaczyna prowadzić swoją małą wojnę, która najpierw straszy i oczernia, a wreszcie przechodzi w stan ataku. 


Belgijscy reżyserzy wybrali temat modny, ważny, dyskusyjny. To kolejny przykład, jak o globalnych problemach można rozmawiać przy wykorzystaniu pojedynczych ludzi i ich szarej codzienności. W tych małych, pozornie niewiele znaczących nieporozumieniach, tkwi zdaniem twórców źródło siły potężnych sił decydujących o losach ludzkości. Bracia Dardenne nieodmiennie przypatrują się jednostkom zagubionym, słabym i bezbronnym, którzy prowadzeni przez wyspecjalizowane w swoim fachu osoby, stają się nośnikiem zła. W filmie nie są diagnozowane żadne przyczyny takiej sytuacji. Nie wiemy dlaczego Ahmed jest wycofany, nie poznajemy jego historii. Nie wnikamy też w jego psychikę. Nie jesteśmy nawet w stanie powiedzieć, czy winny całego zamieszania jest on, jego rodzina, otoczenie, czy może media. A może wszyscy po kolei, na co wskazywałyby szczątkowe informacje padające gdzieś między wierszami (kuzyn Ahmeda jest w jego oczach męczennikiem za wiarę, matka nie stroni od alkoholu, imponuje mu postać imama). Zamiast tych rozważań, otrzymujemy moralitet z wyraźnie zaznaczoną tezą i zawężoną perspektywą. 


Jean-Pierre i Luc nie silą się na innowacje także w warstwie technicznej. Po raz kolejny swoją konwencję budowania filmowej narracji opierają na spokojnym podążaniu za bohaterem. Kierują obiektyw na jego plecy i śledzą go krok za krokiem. Ważne w tej metodzie jest także umiejętne skonstruowanie drugiego tła, dbanie o detal i naturalizm wypowiadanych kwestii. Aktorzy grają tu mało ekspresyjnie, starają się maksymalnie oddać realność sceny, zatrzeć granicę między dramatyczną fabułą a paradokumentem. 


„Młody Ahmed” nie jest filmem złym. Nie jest też dziełem dobrym, a już tym bardziej obrazem, który zasługiwałby na wyróżnienie w Cannes. Bracia Dardenne wygodnie rozsiedli się w strefie swojego komfortu i nie zamierzają z niej wyjść. Od lat stosują te same techniki i rozwiązania fabularne, przez co ich kino traci świeżość i autentyczność. I nie chcę tu powiedzieć, że ta metoda się wyczerpała. Odnoszę wrażenie, że problemem nie jest ustawienie kamery czy podejmowana tematyka, tylko schematyczność, niepozostawiająca przestrzeni na jakiekolwiek innowacje czy dodatkowe emocje.  Najnowszy ich obraz może być dobrym przyczynkiem do debaty z młodszym widzem, poszukującym odpowiedzi na stosunkowo łatwe pytania. Dla osób znających czołowe dokonania belgijskiego duetu, „Młody Ahmed” jest w najlepszym wypadku powtórką z rozrywki.

Recenzja "Rzeka" Emir Baigazin

Reżyseria: Emir Baigazin

Czas trwania: 1 godz. 48 min.

Kraj produkcji: Kazachstan


Premiera polska: 18 października 2019 rok
Filmowy Kazachstan, mimo starań lokalnych twórców, póki co nadal kojarzy się głównie z postacią Borata. Tę popularną tendencją starają się zmienić dwaj reżyserzy:  Sergei Dvortsevoy oraz Emir Baigazin. Choć ten drugi nie jest tak rozpoznawalny, jak autor „Tulpana” (nominowany w zeszłym roku do Złotej Palmy za film „Ajka”), już obecnie może pochwalić się, że ze swoimi dziełami odwiedził festiwale w Wenecji i Berlinie. Jego najnowszy film, zwieńczenie trylogii Aslana – „Rzeka” wygrał nawet prestiżowy konkurs „Horyzonty”. 

W „Rzece” reżyser splata ze sobą wiele wątków. Akcja dzieje się na zapomnianym przez świat pustkowiu. To nie jest kraina przyjazna życiu. Na tym stepie silnie czuć siłę natury i przyrodniczego żywiołu. Jedynymi śladami człowieczeństwa pozostaje małe gospodarstwo zamieszkane przez małżeństwo z piątką synów. Najstarszemu z nich, 13-letniemu Aslanowi (Zhalgas Klanov), ich surowy ojciec (Kuandyk Kystykbayev) powierza nadzór nad resztą rodzeństwa w pracach rolniczych, w tym nad ciężkimi zadaniami związanymi z opieką nad zwierzętami i wytwarzaniem cegieł z błota. Ich stodoła jawi się w tym kontekście jako więzienie, z którego młodym bohaterom nie jest łatwo się wyswobodzić. W nielicznych wolnych chwilach, bracia angażują się w rozgrywki piłki nożnej, ćwiczą łucznictwo przy użyciu domowych łuków i strzał lub wczuwają się w rolę żołnierzy wyposażonych w zabawkowe pistolety wykonane z patyków. Gdy jednak nadejdzie taka chwila, że ich ojciec dostrzeże niesubordynację, bezwzględnie wychłosta bliźniaków Yerlana i Tourlana (Zhasulan i Ruslan Userbayev), upominając przy tym Aslana za to, że jego sympatia i miękkie serce naruszają autorytet przywódcy. Sposób eksponowania przemocy ma tu swoje fabularne uzasadnienie. Baigazin nie chce epatować brutalnością, woli skupić się na nerwowym spojrzeniu Aslana oraz rozmytą, niepokojącą perspektywą najmłodszego z dzieci. Dzięki temu wdziera się w psychikę młodych bohaterów, buduje atmosferę osaczenia i permanentnego lęku. 

Baigazin buduje swój świat posługując się symboliką. Tym najbardziej oczywistym odwołaniem, jest tytułowa „Rzeka” – miejsce postrzegane jako świątynia zarówno pożądania, jak i strachu. Gdy Aslan przedstawia swoim braciom chłodne odmęty wody, staje się ona dla nich regularną idylliczną ucieczką. Pływają pod prąd lub pozwalają się nieść jej sile, siedzą w milczeniu na brzegach lub opalają się na okolicznych skałach. Woda obmywa ich codzienność z bezwzględności starotestamentowego ojca, przynajmniej do pewnego czasu. Metaforyczna jest też postać kuzyna, który ostatecznie zaburzy ład i spokój miejsca. Bo „Rzeka” nie jest tylko i wyłącznie portretem dzieciństwa upływającego pod duszpasterskim rygorem. Gdy w spokoju i kontemplacji obserwujemy kolejny dzień orki, znikąd pojawia się jeździec – wyposażony w hoverboard i tablet kuzyn. Kontrast przyodzianych w łachmany członków rodzeństwa oraz pochodzącego z miasta, modnie odzianego, długowłosego Kanata jest początkowo wstrząsający i przywodzi na myśl pojawienie się samolotu w finale słynnego „Szymona Pustelnika”. Przywieziona technologia z miejsca burzy harmonię i zakłóca harmonogram codziennych czynności. Młodzi bohaterowie dowiadują się nowych informacji o światowych konfliktach, zbrodniach i niepokojących wydarzeniach. Z pruderyjną fascynacją obserwują toczące się na ich oczach rozgrywki. Odkrywają też pornografię, otwierającą ich oczy na pojęcie seksualności. Niedostępny do tej pory dla nich świat otwiera się przed nimi w pełnej krasie. Kanat, podobnie jak tajemniczy przybysz z „Teorematu” Pasoliniego jawi się tu raczej jako fałszywy prorok, niż niosący Dobrą Nowinę Mesjasz. A to tylko najbardziej oczywiste skojarzenia, które każdy może poszerzać zgodnie z posiadanych kontekstem kulturowym.

Styl Baigazina jest natychmiast rozpoznawalny - każde ujęcie kamery, sportretowany kadr, jest kompozycyjnym cudem. Jego obrazy promienieją egzotyką, oddychają, niezależnie od tego, czy są nimi zamknięte wnętrza, rustykalne konstrukcje, czy rozległe, otwarte przestrzenie. Ruch kamery jest minimalny, muzyka została zredukowana do naturalnych dźwięków oraz dwóch eterycznych utworów chóralnych, pojawiających się w kluczowych dla interpretacji dzieła momentach. Film wkomponowuje się w rytm natury, stawia na stonowaną kolorystykę i umiar, co jeszcze bardziej podkreśla aurę ludowej przypowieści.

„Rzeka” to jeden z piękniejszych filmów, jakie dane mi było oglądać w ostatnim czasie. Wielowymiarowa produkcja, uniwersalna, silnie odwołująca się do poetyki Theo Angelopoulosa, mająca liczne tropy interpretacyjne i stawiająca morze pytań, w tym te o zderzenie natury z cywilizacją XXI wieku. Piękny rodzinny dramat, który na bazie młodzieńczych konfliktów subtelnie wkracza w świat filozofii, wielkiej polityki, globalizacji, religii. Dzieło kompletne, mimo że otwarte na kolejne analizy. Prawdziwa perła!