Wydawca: Ha!art
Liczba stron: 250
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: październik 2025 rok
Paul Kingsnorth, niegdyś aktywista ekologiczny, współtwórca ruchu Dark Mountain, eseista i powieściopisarz, w „Okrutnych bogach” opowiada historię swojego odwrotu od świata, który sam przez lata próbował naprawiać. Po latach działań, pisania manifestów i wędrówek, osiada w małym gospodarstwie w zachodniej Irlandii wraz z żoną i dziećmi, przekonany, że w pracy rąk i rytmie ziemi odnajdzie utraconą jedność z rzeczywistością. Tymczasem doświadcza czegoś przeciwnego. Zamiast harmonii przychodzi milczenie, a z nim niepokój. Książka, na poły dziennik, na poły traktat duchowy, jest zapisem tego kryzysu.
Zazwyczaj sądzimy, że utrata przychodzi po fakcie. Po katastrofie, po odejściu, po śmierci. Czy takie myślenie ma swoje uzasadnienie? Paul Kingsnorth pokazuje, że można żyć w stanie utraty bez początku i końca. W świecie, który od dawna już niczego nie posiada. W tej książce zadaje pytanie z pozoru proste, a w istocie bluźniercze wobec samego aktu pisania. Czy słowa mogą jeszcze nieść prawdę, czy już tylko nas od niej oddzielają? Odpowiedź, jaką daje, nie jest deklaratywna. Ona rodzi się w rytmie gniewu, zwątpienia i milczenia. Bo „Okrutni bogowie” to przede wszystkim medytacja o utracie: języka, kultury, wiary w to, że literatura cokolwiek jeszcze znaczy.
To, co uderza, to ton tej książki. Z jednej strony ascetyczny, niemal monastyczny, z drugiej pełen gorączki, jakby autor pisał pod dyktando sił, których sam się boi. Kingsnorth jest tu momentami jak Rilke, momentami jak Lawrence, ale bardziej niż do literackich tradycji przynależy do pewnego rytuału autodestrukcji, w którym pisanie staje się formą modlitwy i bluźnierstwa zarazem. To książka, w której każde zdanie zdaje się być pisane wbrew sobie. Jakby autor, próbując mówić o świecie, z każdym słowem bardziej oddalał się od jego żywej substancji.
Nie sposób nie dostrzec, że „Okrutni bogowie” są również zapisem uzależnienia. Nie, nie od substancji, lecz od samego aktu tworzenia. Autor sam o tym nie mówi wprost, ale jego stosunek do pisania ma w sobie coś z nałogu (przymusu, ekstazy, kary). W pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że tytułowi bogowie nie są bynajmniej metaforą natury czy transcendencji, ale uosobieniem tej wewnętrznej tyranii języka, który żąda ofiar, a potem je pożera.
„Okrutni bogowie” są książką rozedrganą, niejednorodną, czasem wręcz chaotyczną. Kingsnorth pisze jak ktoś, kto jednocześnie medytuje i krzyczy. Ale właśnie w tym napięciu tkwi jej siła. Nie znajdziemy tu systemu ani teorii, lecz strumień świadomości, w którym myśl rozpuszcza się w rytmie oddechu, ziemi, ciszy. W tym sensie to książka, którą można czytać jak modlitewnik dla ludzi współczesnych, zagubionych między potrzebą sensu a świadomością, że żadne słowo go już nie niesie.
A jednak, mimo tej rozpaczliwej diagnozy, „Okrutni bogowie” są też aktem wiary. Nie w Boga, nie w naturę, ale w samo napięcie pomiędzy milczeniem a mówieniem. Kingsnorth zdaje się stać na stanowisku, że dopóki zadajemy pytania, dopóki buntujemy się przeciw martwocie języka, dopóty jeszcze coś w nas żyje.
To książka trudna, nieprzyjemna, miejscami mroczna jak gleba po deszczu. Dużymi fragmentami bywa jednak żyzna. Wyrasta z niej coś, co rzadko dziś spotykamy w literaturze: autentyczne drżenie istnienia. I może właśnie dlatego warto ją przeczytać. Nie po to, by się z nią zgodzić, ale by przez chwilę, razem z autorem, poczuć, jak kruszy się skorupa słów.

