Recenzja "O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej)" Miki Liukkonen

Epicka powieść o 137 bohaterach i jednej obsesji: próbować zrozumieć świat, zanim świat zamieni ich w powiadomienie push.
Wydawca: Wydawnictwo Insignis Media

Liczba stron: 960


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Premiera: 4 czerwca 2025 rok

Nieczęsto mam w rękach książkę, której lektura wzbudza we mnie poczucie lęku, niepokoju, intelektualnego dyskomfortu i fizycznego wręcz zmęczenia. Taką powieścią jest „O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej)” Miki Liukkonena. Pozwolicie, że jej tytuł będę dalej skracał do „O”. To rzecz, która nie tylko przekracza granice narracyjne, ale przede wszystkim próbuje uchwycić nieuchwytne. Świat, który rozpada się pod ciężarem własnej komplikacji. Ludzkie istnienie rozdzierane obsesjami, lękami i neurozami. Postrzegam tę książkę jako sejsmograf współczesności. Jej przekaz drży w rytm nerwów całej epoki.

Zacznijmy od formy, bo „O” nie uznaje żadnej jednorodności. Mamy tu styl barokowy w dygresjach, gęsty jak ściółka leśna, pod którą kryją się larwy kolejnych znaczeń. Jest dramat, są listy, raporty, są partie oniryczne i niemal dziennikarskie. Czasem styl imituje strumień świadomości, by po chwili przejść w wykład filozoficzny czy chłodny opis. To narracyjny Frankenstein, ale zbudowany nie z resztek, a z żywego ciała. Jego puls słychać cały czas.

Nie ma jednej historii. Setka postaci przewija się jak twarze w zatłoczonym metrze. Pozornie przypadkowe, czasem powracające, innym razem znikające po jednym akapicie. To chaos pozorny. Jak w partyturze Bacha, z której Liukkonen robi temat nie tylko artystyczny, ale i egzystencjalny. Obsesja doskonałości, rytmu, powtarzalności, idealnej konstrukcji. I jednocześnie udręka świadomości, że życie nigdy nie będzie tak spójne jak muzyka.

„O” to traktat o zaburzeniu. Nie o zaburzeniach psychicznych jako jednostkach chorobowych, ale o samym poczuciu bycia zaburzonym, rozregulowanym, w niewłaściwym czasie i ciele. Bohaterowie to z jednej strony osoby z rozpoznaniem OCD, depresji, nerwicy czy lęku uogólnionego. Z drugiej to także ci, którzy nie mają żadnej diagnozy, a mimo to czują się jakby istnieli obok własnego życia.

Czytałem tę książkę blisko czterdziestki. Po przejściach. Ze świadomością, że wielu rzeczy już nie muszę. Że życie toczy się w trybie trochę wolniejszym, niż się kiedyś wydawało. I właśnie dlatego tak bardzo dotknęła mnie śmierć Liukkonena. Bo wiem, jak to jest być młodym mężczyzną bez azymutu. Znam te ciemne noce, w których człowiek drży na myśl o kolejnym dniu. I wiem też, że można z tego wyjść. Liukkonen nie wyszedł. Może dlatego, że czuł więcej niż inni. Bo „O” to książka hiperwrażliwca.

Są tu epizody, które zostają w głowie na długo. Chłopiec komunikujący się poprzez Post-it®y. Fanatycy Bacha testujący eksperymenty na granicy życia i śmierci. Śledzie wędrujące w czasie. Ogrodowa szopa jako schronienie przed własnym umysłem. Jerome, narrator obsesyjny, który czas mierzy niczym mnich kontemplujący śmierć – nie po to, by ją zrozumieć, ale by chociaż zyskać złudzenie kontroli.

Metafora pływania powracająca, przenikliwa, odsłania rdzeń tej książki: życie jako walka o nieutonęcie. O przetrwanie w rzeczywistości, która przypomina ocean pełen śmieci informacyjnych, niepokoju, braku jasności. Pływać, czyli nie tonąć. Czy to nie brzmi jak współczesne motto egzystencji?

To oczywiście nie koniec możliwych interpretacji i metafor. „O” można odczytywać jako tekst-bachtinowski, gdzie setki postaci mówią własnym głosem, a ich summa splata się w kalejdoskop narracyjny. Nie ma jednej dominującej perspektywy. Czytelnik staje się świadkiem dialogów między obsesjami, fobiami, traumami i pragnieniami różnych bohaterów.

Akcja rozgrywa się nie tylko w psychice indywidualnych bohaterów, ale też w umysłach zbiorowych. To obraz społeczeństwa w stanie zawieszenia poznawczego, permanentnej dezorientacji. Internet jako ocean stymulacyjnych śmieci, w którym toniemy. Jest też humor. Liukkonen wplata groteskowe, absurdalne wątki, by rozładować psychologiczną presję narracji. To klasyczny postmodernistyczny zabieg, który balansuje tragizm z komizmem, a jednocześnie oddaje absurdalność świata postprawdy.

To, co mnie najbardziej urzekło (a zarazem przeraziło), to otwartość tej książki. Każdy rozdział to osobne uniwersum, każdy wątek można rozpatrywać na poziomie literalnym, symbolicznym, psychologicznym i filozoficznym. A jednak „O” nie rozkłada się jak encyklopedia. Nie pyta: „czytaj mnie jak leksykon”, ale: „przeżyj mnie jak sen, który wraca”.

W skali trudności czytania mamy tu więc Mount Everest. Niektórych fragmentów nie da się przeczytać „na raz”. Inne wciągają jak wiry. To powieść jak życie: nieprzewidywalna, niepodzielna, nielinearna. Długa, ale tylko dlatego, że musi taka być. Bo świat nie mieści się w aforyzmie.

To książka, która zaczyna się jak żart, ale kończy jak notatka samobójcza kosmosu. Tu każda postać mówi jak Twitter-bot po kursie filozofii. Liukkonen pokazuje, że chaos nie jest brakiem porządku, tylko jego ironiczną wersją beta.

P.S. tłumaczenie zasługuje na nagrodę. 

Recenzja „Na własne ryzyko. Testament świętego” Derek Jarman

Na własne ryzyko to coś więcej niż pamiętnik – to buntowniczy testament świętego queerowego oporu. Przeczytaj, dlaczego ta książka wciąż porusza i uczy.
Wydawca: Ha!Art

Liczba stron: 248


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Paweł Świerczek

Premiera: 2 czerwca 2025 rok

Sięgając po „Na własne ryzyko. Testament świętego”, trzymasz w rękach coś więcej niż autobiografię. Derek Jarman, brytyjski reżyser, artysta wizualny, aktywista i pisarz, daje Ci do przeczytania manifest, historię osobistą splecioną z historią walki całej queerowej społeczności drugiej połowy XX wieku. To książka, której nie sposób czytać bez emocji, bo sama jest zbudowana z emocji: z gniewu, bólu, czułości i bezkompromisowej szczerości.

Jarman urodził się w 1942 roku i zmarł w 1994 na AIDS. W międzyczasie stworzył jedne z najważniejszych queerowych filmów w historii kina, m.in. „Caravaggio”, „Sebastian”, „Edward II” czy „Wojenne requiem”. Jednak „Na własne ryzyko” nie jest opowieścią o jego twórczości filmowej. A przynajmniej nie wprost. To zapis życia na marginesie społeczeństwa, pisany z jego wnętrza. To dokument oporu i afirmacji życia w obliczu śmierci.

Nie spodziewaj się linearnej narracji. Książka Jarmana podzielona na dekady od lat 40. po 90., to kolaż wspomnień, manifestów, cytatów z prasy, literatury, podręczników, fragmentów wywiadów i prywatnych notatek. Takie postmodernistyczne podejście do formy nie jest przypadkiem. Ono samo w sobie jest wyrazem oporu wobec klasycznej, „normatywnej” biografii. Tożsamość Jarmana nie daje się ująć w proste ramy, tak samo jak jego życie, które nie mieściło się w żadnym dominującym społecznym modelu.

Autor nie ukrywa swojej choroby, nie maskuje lęków przed fizycznym rozkładem, ale też nie pozwala, by choroba odebrała mu prawo do bycia kochanym, seksualnym, dumnym. Jego tekst to nie lament, a raczej świętokradcze kazanie wygłoszone z wysokości jego własnego doświadczenia. Właśnie dlatego tytuł „Testament świętego” nie jest tylko ironią. Jarman został „kanonizowany” przez Sisters of Perpetual Indulgence, performatywną organizację queerowych „sióstr zakonnych”. Jego „świętość” jest świadomym bluźnierstwem wobec moralizatorskiej opresji i próbą przejęcia władzy nad narracją o ciele, seksualności i śmierci.

Jedną z największych sił tej książki jest to, że Jarman nie oddziela spraw intymnych od polityki. I właśnie w tym tkwi jej głęboka aktualność. Pytania o tożsamość, akceptację, prawo do życia i miłości wciąż są przecież realne i żywe, również w Polsce. Jarman był przekonany, że każde ludzkie życie jest polityczne, zwłaszcza życie osoby queerowej w społeczeństwie, które tego nie chce widzieć.

Przywołując własne doświadczenia – od homofobicznego systemu edukacji w Wielkiej Brytanii, przez policyjne naloty na bary gejowskie, po śmierć przyjaciół z powodu AIDS – Jarman rysuje mapę życia w „Heterosoc”, jak sam nazywa dominującą kulturę heteronormy i opresji. Z jego słów bije przekonanie, że walka o widzialność i godność jest walką o prawo do bycia człowiekiem.

Jego komentarze są radykalne. Jarman neguje potrzebę istnienia wieku przyzwolenia, otwarcie nazywa heteroseksualność „nienaturalnym stanem” i mówi: „Understand that if you or I decide to have sex, whether safe, safer, or unsafe, it is our decision and other people have no rights in our lovemaking”. W jego ustach te słowa to nie tylko bunt, to desperacka próba odzyskania sprawczości w świecie, który chorobę wykorzystuje jako narzędzie społecznej kontroli.

Jarman był przede wszystkim artystą. Żył i tworzył na własnych warunkach. W „Na własne ryzyko” nie znajdziesz analitycznych rozpraw o jego filmach, ale dostrzeżesz, że całe jego życie miało strukturę dzieła sztuki: eksperymentalnego, nieoczywistego, opartego na intuicji i prowokacji. W jego opowieści codzienność przeplata się z estetyką. Kupno damskiego kapelusza to akt oporu, przyjaźń z Hockneyem to element formacji artystycznej, a anegdota o odrzuconym przez społeczeństwo ciele staje się medytacją nad tym, czym jest piękno i brzydota.

Tak jak w „Chroma” pisał o kolorze jako emocji, a w „Pharmacopoeia” o roślinach jako narzędziu terapeutycznym, tak w „Na własne ryzyko” Jarman ukazuje polityczność każdej decyzji: jak się ubierasz, z kim sypiasz, co mówisz i czego się boisz.

Czytając tę książkę dziś, trzydzieści lat po jej publikacji, nie sposób nie dostrzec, jak bardzo Jarman był prorokiem swoich czasów. „Na własne ryzyko” to nie tylko zapis historii. To narzędzie, które pomaga budować queerową pamięć i przeciwstawia się wymazywaniu. Autor przypomina, że jeśli nie opowiemy naszych historii sami, zrobią to za nas ci, którzy nas nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć.

Dlatego jego książka działa jak międzypokoleniowy most. To głos, który przemawia dziś z jeszcze większą siłą, bo systemowa opresja może zmienić język, ale rzadko zmienia mechanizmy. Jarman wie, że wspólnota musi pamiętać, a pamięć musi być polityczna. Dlatego jego książkę czytam także jako apel. O solidarność, godność i odwagę.

Recenzja "Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane" Tobias Wolff

"Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane" Tobias Wolff to świetny zbiór amerykańskich próz
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 344


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Umiński

Premiera: 29 maja 2025 rok

Zbiór opowiadań „Oto początek naszej historii” autorstwa Tobiasa Wolffa to istotne wydarzenie nie tylko dla polskiego czytelnika, ale i dla literackiej recepcji amerykańskiej krótkiej formy. Wolff, obok Raymonda Carvera i Richarda Forda, uznawany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli tzw. dirty realism. Nurtu, który w drugiej połowie XX wieku przeciwstawił się zarówno eksperymentom postmodernistycznym, jak i powierzchownemu eskapizmowi literatury popularnej1.

W tomie, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Czarne w tłumaczeniu Krzysztofa Umińskiego, odnaleźć można osiemnaście opowiadań, zróżnicowanych formalnie i tematycznie, lecz połączonych charakterystycznym dla autora podejściem do narracji, konstrukcji postaci oraz operowania puentą.

Styl Wolffa cechuje oszczędność środków, surowość opisu i zarazem wyjątkowa precyzja językowa. Autor niczym konstruktor miniaturowych mechanizmów, buduje narracje, które „eskalują ukradkiem”, jak trafnie ujął to Krzysztof Umiński w przedmowie. Codzienne sytuacje: rozmowy małżonków, kolejka w banku czy rodzinne nieporozumienia, zyskują nagle gęstość egzystencjalną. Stają się areną dramatycznych, choć subtelnych przemian wewnętrznych bohaterów.

W opowiadaniu „Kula w mózg” moment kulminacyjny – postrzał w trakcie napadu na bank – stanowi jedynie pretekst do retrospektywnego rozbłysku wspomnienia. Dodajmy, że wspomnienia będącego zarazem symbolicznym rozrachunkiem z życiem, jak i literaturą. Wolff dosłownie na przestrzeni akapitu potrafi wysadzić losy bohaterów w powietrze. Ta intensywność, nie jest jednak efektem dramaturgicznych nadużyć, lecz rezultatem rygorystycznego wyczucia proporcji.

Bohaterowie Wolffa to zwykle ludzie z marginesu klasy średniej, żyjący na prowincji, pozbawieni heroizmu, lecz pełni godności. Wielu z nich to nauczyciele, weterani, uczniowie. Osoby z pozoru przeciętne, ale mierzące się z egzystencjalnymi pytaniami o sens, pamięć, winę i przebaczenie. W „Epizodzie z życia profesora Brooke’a” autor kreśli portret akademika w kryzysie wartości, ukazując moment subtelnego przełomu – decyzję o symbolicznym geście pokory, który wybrzmiewa mocniej niż słowa.

Często powracającym motywem jest nieudolność. Protagoniści ponoszą porażki, zawodzą innych i siebie. Dryfują po wodach codzienności, niosąc balast decyzji, które nie doprowadziły ich tam, gdzie chcieli dotrzeć. I właśnie ta rezygnacja z sukcesu jako dominującej kategorii narracyjnej czyni zbiór niezwykle aktualnym. Jest to cenne szczególnie w epoce, w której literatura często ucieka w eskapizm lub moralizatorstwo.

Czytając te teksty na nieco innym poziomie dostrzegam subtelny flirt autora z przemocą. W samej fabule nie znajdziemy za wiele scen brutalności. Nie dzieje się tak przez cenzurę, lecz po to by pokazać, jak bardzo przemoc działa również wtedy, gdy nie dochodzi do skutku. Milczenie, spojrzenie, gest odwrócenia – to są właśnie te formy mikroprzemocy, które nie zostawiają śladów na ciele, ale są śmiertelnie skuteczne dla duszy. Między innymi dlatego reakcje bohaterów na niektóre zdarzenia bywają dziwne, nieracjonalne, oderwane. Jeśli jednak spojrzymy na cały kontekst ich przeszłości i teraźniejszości, zauważymy że ich trauma wpisana jest w strukturę codzienności.

Choć Wolff wpisuje się w tradycję amerykańskiego realizmu (od Sherwooda Andersona po Alice Munro), jego proza nosi także ślady refleksji filozoficznej. Opowiadania nie oferują łatwych odpowiedzi, ale jak każda dobra literatura, stwarzają przestrzeń do zadawania fundamentalnych pytań. „Oto początek naszej historii” to zbiór literacko znakomity: dojrzały, przejmujący, niepozorny i pełen wewnętrznej siły. To proza najwyższego rzędu. Pisana nie po to, by imponować, ale by dotykać.

Wolff to taki McCarthy w wersji miejskiej. Oferuje mniej krwi, ale za to więcej samotności. Nie ma tu rewolwerów ani pustyni, a jednocześnie jest coś dużo bardziej bolesnego. Rozmowy z ojcem, którego się nie zna. Małżeństwa, które się kończą, zanim się zaczną. Głosy w słuchawce, które milkną za wcześnie. To książka dla tych, którzy wolą cichą apokalipsę od tej z wybuchami