Recenzja "Lunatyczna kraina" Mia Couto

Droga donikąd i zeszyty umarłego: literatura jako akt oporu wobec przemocy, ciszy i rozpadu sensu.
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 265


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Tłumaczenie: Michał Lipszyc

Premiera: grudzień 2025 rok

Mia Couto, a właściwie António Emílio Leite Couto, należy do tych pisarzy, których biografia już sama w sobie zapowiada literaturę pękniętą i niejednoznaczną. Urodził się w 1955 roku w Beirze, w Mozambiku. Jest synem portugalskich emigrantów, z wykształcenia biologiem, z doświadczenia dziennikarzem i aktywnym uczestnikiem życia publicznego w kraju wyniszczonym kolonializmem i wojną domową. Pisze po portugalsku, ale nie jest to język Lizbony ani akademii. To portugalszczyzna zmieszana z lokalnymi rytmami, mitami, afrykańską oralnością. „Lunatyczna kraina” to jego debiutancka powieść. Uchodzi dziś za jedno z najważniejszych dzieł literatury afrykańskiej końca XX wieku i zarazem tekst założycielski dla całej estetyki Couto.

Powieść powstaje w momencie granicznym, a więc roku, w którym kończy się mozambicka wojna domowa między FRELIMO a RENAMO. „Lunatyczna kraina” nie jest ani reportażem z wojny, ani jej realistycznym rozliczeniem. To raczej książka o życiu po sensie, po historii rozumianej linearnie, po wyraźnych podziałach na winnych i ofiary. Wojna jest tu wszechobecna, ale rozmyta. Trochę jak sen, który ciągle powraca. Nawet gdy człowiek próbuje się obudzić.

Couto konstruuje powieść z dwóch przeplatających się narracji. Pierwsza to wędrówka starego Tuahira i chłopca Muidingi, którzy chronią się w spalonym autobusie stojącym przy martwej drodze. Druga to zeszyty znalezione przy zwłokach nieznajomego Kindzu, czytane na głos przez chłopca. Te zapiski stają się właściwym centrum powieści. Opowieścią o dorastaniu, ucieczce, zdradzie tradycji, o marzeniu, by odnaleźć siebie w świecie, który rozpada się szybciej, niż można go nazwać.

Nie warto zdradzać zbyt wiele z fabuły. Couto sam dba o to, by znaczenia wyłaniały się powoli, często dopiero z opóźnieniem. Wystarczy powiedzieć, że oba porządki narracyjne zaczynają się z czasem przenikać, a granice między czytanym i przeżywanym, żywym i umarłym, snem i jawą stają się coraz bardziej płynne. To powieść drogi, która donikąd nie prowadzi, i powieść inicjacyjna, w której inicjacja polega raczej na utracie złudzeń niż na zdobyciu wiedzy.

Największą siłą „Lunatycznej krainy” pozostaje jednak język. Couto pisze tak, jakby każde zdanie musiało zostać wynalezione od nowa. Jego proza pełna jest neologizmów, semantycznych przesunięć, metafor, które wydają się jednocześnie dziecięce i filozoficzne. To język, który nie opisuje rzeczywistości, lecz ją stwarza. Albo raczej próbuje ją posklejać po katastrofie. W polskim przekładzie Michała Lipszyca ta słowotwórcza energia została zachowana z niezwykłą odwagą. Tłumacz nie wygładza tekstu, nie normalizuje go, lecz idzie za jego lunatycznym rytmem, ryzykując obcość i szorstkość.

Styl autora "Kobiet z popiołu" bywa określany jako realizm magiczny, ale to etykieta tylko częściowo trafna. Owszem, w powieści pojawiają się dzieci zamieniające się w kury, duchy rozmawiające z żywymi, choroby o metaforycznych nazwach, ale nie jest to realizm magiczny w stylu Márqueza, gdzie cudowność ma charakter barokowy i mitotwórczy. U Couto magia jest raczej symptomem rozpadu świata. Znakiem, że rzeczywistość przestała być stabilna. Pod tym względem bliżej mu do Kafki albo Brunona Schulza, a poza literaturą do malarstwa Chagalla czy filmów Tarkowskiego. Tam gdzie sen nie jest ucieczką od realności, lecz jej najbardziej prawdziwą formą.

Możliwych interpretacji „Lunatycznej krainy” jest wiele. Można czytać ją jako alegorię narodzin postkolonialnego Mozambiku. Kraju, który odzyskał niepodległość, ale utracił spójność i język opisu samego siebie. Można widzieć w niej powieść o tożsamości hybrydycznej, rozdartej między tradycją a nowoczesnością, Afryką a Europą, oralnością a pismem. Pismo staje się narzędziem ocalenia, ale też wyobcowania. Czymś, co pozwala przetrwać, choć oddala od wspólnoty przodków.

Można wreszcie czytać „Lunatyczną krainę” jako metafizyczną przypowieść o opowieści samej w sobie. Czytanie zeszytów ratuje Tuahira i Muidingę przed rozpaczą; narracja zastępuje jedzenie, ciepło, sens. „W nich będziemy śpiewać. W nich będziemy się bawić” mówi jeden z bohaterów. Opowieść nie zmienia świata, ale pozwala go znieść. W tym sensie Couto spotyka się z twórcami tak odległymi jak Beckett czy Cormac McCarthy, choć jego ton jest mniej nihilistyczny. Pod warstwą ruin zawsze tli się możliwość odrodzenia.

„Lunatyczna kraina” nie jest książką łatwą ani przyjemną. To lektura wymagająca zgody na niepewność, na brak wyraźnych punktów odniesienia, na język, który się potyka i błądzi. Ale właśnie w tym błądzeniu kryje się jej siła. Couto nie proponuje recepty na traumę wojny ani prostego przesłania. Idzie brzegiem strony, jak sam by powiedział. Tam, gdzie literatura przestaje być ilustracją historii, a zaczyna być przestrzenią jej ponownego przeżycia. 

Recenzja "Wyrok" Ishbel Szatrawska

"Wyrok" Ishbel Szatrawska najlepsza polska książka od Wydawnictwo Cyranka
Wydawca: Cyranka

Liczba stron: 168


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 29 lipca 2025 rok

W najnowszej powieści Ishbel Szatrawskiej nie ma nic z gatunkowej lekkości thrillera, choć marketingowo takim mianem ją obdarzono. „Wyrok” jest raczej górską mgłą: gęstą, niechętną jasności, przesiąkniętą zapachem wilgoci i strachu. To opowieść, w której bohaterowie nie tyle podążają za celem, ile krążą wokół własnego upadku. Siła książki drzemie w kompozycji tekstu, który bardziej pochłania, niż prowadzi.

Bohaterami „Wyroku” są Czesław Majda i Franciszek Strzelecki. To dwaj szabrownicy, wojenne hieny, ludzie pozbawieni złudzeń i niewinności. Ich zadanie jest proste, wręcz banalne w swojej brutalnej logice. Trzeba odnaleźć i zabić Pierończyka, rzekomego szpicla. Jednak od pierwszych stron jasne staje się, że wyprawa ta nie należy do porządku kauzalnej narracji, lecz do porządku mitu, snu, transu. Trzeba podążać drogą, która kręci się wokół własnej osi, zapada w sobie, zawiesza czas niczym wahadło zatrzymane w pół ruchu.

„Wyrok” jako mroczna anty-powieść wojennego thrillera 

Szatrawska tworzy przestrzeń nieprzyjazną i organiczną, góry jak żywa istota, błoto ciągnące się jak sumienie, wioski rozmyte jak wspomnienie, które chciałoby się wyprzeć. Czas rozszarpany przez wojnę płynie inaczej. Silnie odczuwamy wrażenie utknięcia w niebycie. Powieść funkcjonuje jak labirynt, z którego nie prowadzi żaden kłębek nici. W tym sensie „Wyrok” jest przypowieścią, choć bez biblijnej łagodności, bez moralnego drogowskazu i bez nadziei na katharsis.

W mojej opinii największą siłą „Wyroku” jest to, że wojna nie stanowi tu tła. Ona jest glebą, w której rosną bohaterowie. Nie żołnierze, nie partyzanci, nie herosi, lecz ci, którzy stoją najniżej. Ot pospolici szabrownicy, osoby zawieszone między marginalizacją a przemocą. Szatrawska wpisuje się w nurt prozy niskich bohaterów, znany choćby z Twardocha. Nie da się jednak ukryć, że robi to na własnych zasadach. U niej nie ma mitologii męskości ani heroicznych tonów. Jest za to zimna analiza. Czy wojna może kogoś wywyższyć? Czy może znieść hierarchię? Czy może odmienić los tego, kto całe życie jadł ziemię z miski? Bohaterowie powtarzają „Wojna błogosławiona, wojna zbawienna” nie po to, by usprawiedliwiać przemoc, ale by wyrazić desperacką tęsknotę, że choć raz w historii to oni mogliby dyktować zasady. To nie jest moralitet. To wiwisekcja. W najlepszym literackim znaczeniu tego słowa.

Proza Szatrawskiej jest tu bardziej rytmiczna, bardziej ufna w obraz, niż była nawet w uznanej „Toni”. Narrator przesuwa się miękko między perspektywami Strzeleckiego i Majdy. Działa jak kamera, która zmienia plan bez cięcia. Nie ma tu sygnałów, nie ma rozdziałów, nie ma prostych przejść. Wszystko pozostaje przy tym płynne.

Scena, której się nie zapomina 

W jednej z najpiękniejszych scen powieści taniec wiejski przeobraża się w archaiczny korowód. Chaotyczny, dziki, z pogranicza obrzędu i zbiorowego transu. Język pulsuje krótkimi zdaniami, jakby próbował uchwycić rytm serca w panice. To epifania wśród brudu, scena, która mogłaby wejść w antologię współczesnej prozy polskiej.

Ci, którzy będą szukać w „Wyroku” zgrabnego rozwiązania kryminalnej intrygi, zawiodą się. I słusznie, bo Szatrawskiej nie chodzi o to kto zabił, lecz o kim się stajemy, kiedy zabijamy. Wyrok – ten tytułowy i ten metaforyczny – nie dotyczy ofiary, lecz zleceniobiorców. „Wyrok nas ocali” powtarza Strzelecki. Nie wierzymy mu, ale czujemy ciężar jego desperacji. I dopiero niespodziewany, przewrotny, wywracający lekturę finał ujawnia, że cała historia była czymś więcej niż wędrówką pod górę. Jest wyrokiem w sensie biblijnym, archaicznym, nieodwołalnym.

Język jak siekiera. O stylu, rytmie i literackiej sile Szatrawskiej 

Na koniec słów parę o stylu. „Wyrok” ma język jak siekiera. Krótki, nerwowy, rwany, ale naznaczony poezją. Stylizacje nie są tu popisem, lecz funkcją. Mają budować świat zanikającej pamięci. To język, który dusi. Zmusza, by czytać wolno. W czasach literatury przyspieszonej Szatrawska proponuje literaturę powolną. Powoduje to, że powieść nie jest łatwa. Nie prowadzi czytelnika, nie daje mu podpórek, nie rozdaje odpowiedzi. Wymaga uwagi, lektury pomiędzy zdaniami, gotowości na ciemność. Ale nie jest też hermetyczna. Ma w sobie coś, co Jacek Dukaj nazwał kiedyś „narracją pierwotną”. Tę warstwę literatury, która działa nie symbolicznie, nie politycznie, nie psychologicznie, lecz instynktownie.

Recenzja "Opowiedz im o bitwach, o królach i słoniach" Mathias Énard

Poetycka opowieść Énarda o możliwej podróży Michała Anioła do Konstantynopola — fikcja oparta na faktach, pełna sztuki, historii i napięć kultur.
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 152


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Filip Łobodziński

Premiera: 12 listopada 2025 rok

Mathias Énard swoją krótką powieść zatytułowaną „Opowiedz im o bitwach, o królach i słoniach” opiera na epizodzie, który historycy uznają za prawdopodobny, choć niepotwierdzony. W 1506 roku sułtan Bajazyd II miał zaprosić Michelangela do Konstantynopola, by ten zaprojektował most nad Złotym Rogiem. Wiadomo z dokumentów, że Leonardo da Vinci faktycznie przedstawił sułtanowi projekt mostu. Co do Michelangela, istnieją pośrednie źródła i wzmianki (m.in. w biografii Paolo Giovia), ale brak jednoznacznych dowodów, że do podróży doszło.

„Opowiedz im o bitwach, o królach i słoniach” to książka, w której francuski pisarz bierze historię z marginesu, z przypisu, i rozgrywa ją jako pełnokrwisty dramat o spotkaniu dwóch cywilizacji: renesansowej Italii i osmańskiej Konstantynopola. Tytułową prośbę kieruje nie tylko do czytelników, ale przede wszystkim do samej literatury, która ma moc przekształcania luk w fakty.

Énard jako znawca arabsko-tureckich archiwów pamięci, obsesyjny kartograf kultur basenu Morza Śródziemnego, od lat tworzy własną, równoległą historię dialogu Wschodu i Zachodu. W jego twórczości ten dialog nigdy nie jest gładki ani dekoracyjny. Zawsze podszywa go przemocą, fascynacją, nieporozumieniem, erotyką, rywalizacją. Nic dziwnego, że gdy natrafił na wzmiankę o zaproszeniu, jakie sułtan Bajazyd II miał wystosować do młodego Michelangela, zobaczył w niej potencjalny mit założycielski. Oto przekaz o artyście w roli tłumacza między światami, ale jednocześnie o twórcy jako niewolniku ambicji wielkich tego świata.

W tej krótkiej książce Michelangelo jest wciąż na progu wielkości. Uciekł z Rzymu, obrażony na papieską chciwość, tkwiąc jeszcze w cieniu wyrzeźbionego niedawno Dawida. Do Konstantynopola przybywa jako człowiek niespełniony i wyczerpany. Jego sława dopiero się rodzi, ale duma funkcjonuje w pełnym rozkwicie. To idealna figura dla Énarda, którego bohaterowie zawsze oscylują między pragnieniem transcendencji a upokarzającą świadomością świata polityki.

Konstantynopol autora „Busoli” jest zbudowany z zapisków kronikarzy, planów dawnych architektów i zmysłowych domysłów. Nie jest orientalną dekoracją w stylu dziewiętnastowiecznych malarzy, ale miastem pełnym cieni i sprzeczności. Żyje tu tolerancja, ale również przemoc. Spotkamy odrobinę poezji, handel ludźmi, pałacowe spiski oraz rynsztoki pachnące rybą, żywicą i potem żołnierzy. Michelangelo błądzi po nim jak po własnej psychice. Jest niepewny języka i własnej tożsamości. Trapią go wątpliwości, czy stworzenie mostu jest jego powołaniem, czy tylko przymusem narzuconym przez możnych.

Énard zderza europejskie przekonanie o prymacie sztuki z osmańską hierarchią władzy i sensów. Most (symbol pojednania) staje się w powieści figurą niemożliwą, tak jak niemożliwe okazuje się przekroczenie kulturowej przepaści bez utraty części siebie. Michelangelo rysuje nie mosty, lecz ciała, zwierzęta, światło. Jest przede wszystkim rzeźbiarzem, człowiekiem który myśli dotykiem, a nie geometrią. W tym sensie Énard proponuje lekturę biografii mistrza na przekór modernistycznym mitom. Pokazuje artystę nie jako nadczłowieka, ale jako istotę zagubioną, złośliwą, czasem śmieszną.

W tle tej historii odbija się szersza opowieść o renesansie jako epoce. To nie jest okres triumfu ludzkości, jak uczą szkolne podręczniki, lecz gwałtownego przetasowania wpływów i ambicji. Most zaprojektowany dla sułtana miałby być materialnym znakiem władzy, nie dialogu. Europa i imperium osmańskie podziwiały siebie nawzajem, ale wciąż toczyły cichą wojnę prestiżu. Énard wydobywa z historii to, co w niej szorstkie i niewygodne, odrzucając wszystkie pocztówki.

Najciekawsze jednak, że „Opowiedz im o bitwach, o królach i słoniach” nie jest powieścią o Michelangelu, lecz o tym, co dzieje się, gdy geniusz zostaje wrzucony w obcy kontekst i musi zmierzyć się z innymi definicjami piękna, świata, wolności. W jego relacji z Mesihim, dworskim poetą, pobrzmiewa tęsknota za językiem wspólnym i niemożliwym. W epizodach z tajemniczą tancerką, echo pożądania, które bardziej przypomina wizję niż romans. W listach samotność człowieka, który zna cenę swojego talentu lepiej niż ktokolwiek inny.

Énard pisze tę książkę z oszczędnością, która nie jest minimalizmem, lecz muzycznością. Krótkie rozdziały przypominają iluminacje w manuskrypcie. Każde zdanie jest nasycone światłem płonących lamp oliwnych, wilgocią Bosforu, dźwiękiem obcej mowy. To literatura, która nie udaje rekonstrukcji, lecz stawia pytania. Co widziałby Michelangelo, gdyby naprawdę tam pojechał? Co czułby artysta wyrwany ze swojego marmurowego świata? Czy mosty między kulturami powstają dzięki talentowi czy pomimo niego?

W pewnym sensie Énard, niczym renesansowy architekt, projektuje tu własny most między europejskim wyobrażeniem o sztuce a bliskowschodnimi historiami, które literatura Zachodu przez wieki marginalizowała. To projekt utopijny, kruchy, ale konieczny. Właśnie dlatego ta niewielka książka rezonuje mocniej niż niejedna obszerna powieść historyczna. Jej piękno tkwi nie w rekonstrukcji, lecz w świadomości pustych miejsc. I w odwadze, z jaką pisarz pozwala sobie je wypełnić.

W czasach, gdy Europa znów chętnie definiuje się przeciwko swoim innym, „Opowiedz im o bitwach, o królach i słoniach” przypomina, że największe dzieła powstają nie z czystości kultur, lecz z ich tarć, napięć i spotkań. Michelangelo wraca do Florencji bez mostu. Ale Énard paradoksalnie buduje go za niego. Oto most literatury ponad historią. 

Recenzja "Lunatyczna kraina" Mia Couto