Recenzja "Bachmut" Myrosław Łajuk

Myrosław Łajuk w „Bachmucie” łączy poezję i reportaż. To opowieść o wojnie, ruinach i sile pamięci. Książka, którą trzeba przeczytać.
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Maciej Piotrowski

Premiera: czerwiec 2025 rok 

Czytanie „Bachmutu” Myrosława Łajuka było dla mnie doświadczeniem, które zapamiętam na długo. Książkę zabrałem ze sobą w podróż pociągiem – z tych dłuższych, kiedy człowiek zwykle ucieka w muzykę albo w sen. Tym razem wybrałem lekturę. Za oknem przesuwały się spokojne, zielone pola, co jakiś czas zmieniane przez wiejskie sklepy, hydrofornie czy autobusy wiozące podróżnych. Ja w tym czasie zanurzałem się w świat zupełnie inny. Świat ruin, huku wybuchów i ciszy piwnic, w których ktoś próbował rozpalić mały piecyk, żeby zagotować wodę. Ten kontrast między spokojem mojego otoczenia a tym co czytałem, sprawił, że „Bachmut” wszedł we mnie naprawdę głęboko.

Łajuk robi coś niesamowitego. Zamiast pisać suchy dziennik z frontu, on bierze fragmenty życia: rozmowy z ludźmi, obrazy z ulic, pojedyncze zdania, nawet zapachy. I właśnie z nich składa całość. W efekcie nie dostajemy opowieści linearnej, tylko mozaikę. Ta forma jest wyjątkowo trafna, bo wojna to właśnie chaos, rozsypane puzzle. Nie da się jej opowiedzieć od A do Z, bo ona sama jest ciągłym przerwaniem, dziurą, zgrzytem.

To, co mnie uderzyło najmocniej, to sposób, w jaki autor operuje pamięcią. On nie archiwizuje wojny jak historyk, tylko ratuje chwile. Ma świadomość, że inaczej one znikną. Kiedy czytam o żołnierzu, który pod ostrzałem szuka Snickersa dla kolegi na urodziny, zdaję sobie sprawę, że wojna to nie tylko śmierć, ale też te desperackie próby bycia człowiekiem. Niby detal, ale jakże wymowny.

Forma dwuczęściowa, najpierw reportaże, potem eseje, też nie jest przypadkowa. Pierwsza to gorące migawki, jakby ktoś robił zdjęcia słowami, żeby nic nie uciekło. Druga część bardziej eseistyczna. Daje oddech, ale nie po to, by złagodzić, tylko by pogłębić. To tam Łajuk łączy ruiny miasta z historią ukraińskiej kultury i literatury. Przywołuje Dowżenkę, Stusa, Abramović, żeby pokazać, że wojna nie tylko niszczy budynki, ale i próbuje wyrwać pamięć narodu z korzeniami.

Książka działa zatem na co najmniej dwóch poziomach. Z jednej strony widzimy krew, kurz, ciała, ciszę po wybuchu. Z drugiej wchodzimy w refleksję filozoficzną o tym, czym jest pamięć, jak zachować to, co się rozpada, jak opisać katastrofę, żeby nie utrwalać tylko traumy. To nie jest prosty zapis wojny, to tekst o tym, jak ją w ogóle można opowiedzieć.

Nie bez znaczenia są też zdjęcia Danyła Pawłowa. Zaryzykuję twierdzeniem, że są czymś więcej niż ilustracją. To tak naprawdę równoległy format, mówiący równie dużo co tekst. Zatrzymują ten sam moment, który Łajuk próbuje uchwycić słowami. Razem tworzą dokument nie do podważenia: tu jest życie, tu jest śmierć, tu jest pamięć.

„Bachmut” to nie jest tylko książka mówiąca o wojnie tuż za naszą granicą. Ona nas uczy patrzeć. Przypomina o empatii w czasach, kiedy tak łatwo przychodzi nam obojętność albo wrogość wobec obcych. Pokazuje, że wojna to nie abstrakcja w telewizji, ale doświadczenie konkretnych ludzi.

Recenzja "Smutek w tropikach" Ronald Firbank

"Smutek w tropikach" Ronald Firbank świetna książka
Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 120


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski

Premiera: lipiec 2025 rok 

Ronald Firbank, postać wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom, w „Smutku w tropikach” odsłania jedno z najbardziej osobliwych obliczy modernizmu. Autor, angielski dandys, esteta, „elegancki anorektyk i dystyngowany alkoholik”, jak trafnie nazwał go Andrzej Sosnowski, sytuował swoją twórczość na styku prozy i teatru. Jego narracje są właściwie dramatami podszytymi opisami. Dialogi pełnią funkcję konstrukcyjnego rusztowania, a scenerie, stroje i detale obyczajowe stają się czymś w rodzaju literackich didaskaliów.

„Smutek w tropikach” opowiada o rodzinie Mouthów, która opuszczając rodzime Mediaville, wyrusza w stronę mitycznego, egzotycznego miasta Cuna-Cuna. Miami Mouth, główna bohaterka, marzy o wejściu do socjety, o awansie, który z perspektywy jej pozycji i koloru skóry wydaje się nieosiągalny. Firbank konstruuje fabułę opartą na motywie aspiracji: od przepasek z kwiatów ku salonowym kapeluszom, od prowincjonalnej beztroski ku złudzeniu „cywilizacyjnego funu”. Za fasadą barwności i błahości kryje się jednak melancholia. Świadomość, że pożądanie uczestnictwa w świecie elit jest z góry skazane na porażkę.

Ta ambiwalencja, to rozpięcie między komizmem a smutkiem, jest znakiem firmowym Firbanka. Jego powieści są wesołe i kruche, lecz zawsze podszyte „maleńkim kamykiem filozoficznym”, który śmiech zmienia w refleksję nad wykluczeniem, a lekkość w gorzki komentarz społeczny. W „Smutku w tropikach” to napięcie wyraża się w szczególny sposób. Z jednej strony Firbank oddaje uciechę kolonialnego miasta, z drugiej pokazuje, jak mechanizmy hierarchii społecznej i rasowej nie pozwalają czarnoskórym bohaterom na prawdziwy awans.

Warto pamiętać, że Firbank pisał z wnętrza świata, którego sam był częścią i zarazem krytykiem. Uprzywilejowany, majętny, dystansował się wobec powagi kultury wysokiej, a zarazem kontestował ją w duchu Wilde’a i francuskich dekadentów. Jego estetyzm nie jest jednak jedynie kaprysem: „Smutek w tropikach” to literacka inscenizacja, w której wyczuwa się zarówno teatralność campu, jak i proto-postkolonialne napięcia.

Recepcja książki potwierdza, że jej znaczenie wykracza poza ramy „błahej sztuki dla sztuki”. Już współcześni afroamerykańscy pisarze, od Langstona Hughesa po Gwendolyn Bennett, odczytywali Firbanka jako autora, który potrafił uchwycić „śmiech czarnej społeczności”, tworząc bohaterów zaskakująco bliskich doświadczeniu Karaibów. W tym sensie jego proza wyprzedzała akademickie rozpoznania kampu i queeru, a także antycypowała problematykę postkolonialną, choć sam autor zapewne nie myślał o nich w kategoriach politycznych.

Estetyka Firbanka przywołuje w pamięci obrazy Gauguina czy Matisse’a. Uproszczone, płaskie, o „tropikalnie rozleniwionej energii”. Ale ta sztuczność i nienaturalność są u niego gestem świadomym. Literacka powierzchniowość ma charakter wywrotowy, podważa iluzję głębi, „substancjalności” literatury. Firbank, stylistyczny eksperymentator, ukazuje literaturę jako autonomiczną zabawę – burleskową, operetkową, błahą, a zarazem niepokojąco prawdziwą.

Twórca lokuje się na marginesie głównego nurtu modernizmu, obok takich figur jak Raymond Roussel. Jego twórczość nie tyle diagnozuje społeczne czy polityczne problemy, ile raczej, przez swą przesadę i manieryczność, wydobywa ich absurdalny i performatywny charakter. „Smutek w tropikach” można więc czytać zarówno jako lekkość „sztuki dla sztuki”, jak i jako podszyty melancholią obraz aspiracji, które kolonialne reguły czynią niemożliwymi do spełnienia.

Dziś, kiedy książka ukazuje się po polsku w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego, wyraźnie widać, jak wiele Firbank wnosi do refleksji nad literacką sztucznością i nad queerowym dziedzictwem modernizmu. To literatura kampowa, ale nie w sensie etykiety, lecz jako sposób rozbrajania hierarchii (płciowych, rasowych, estetycznych). „Smutek w tropikach” jest więc powieścią błahą i poważną zarazem. Świadectwem, że za śmiechem kryje się smutek, a za blichtrem doświadczenie odmieńczości.

Recenzja "Kapo" Aleksandar Tišma

„Tišma w Kapo rozbija nasze wyobrażenia o literaturze obozowej. Nie ma tu heroizmu ani katharsis, jest za to bezlitosny obraz człowieka, który przeżył kosztem innych i musi zmierzyć się z ciężarem własnych czynów. To literatura niewygodna, bolesna i niezwykle ważna.”
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 344


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Magdalena Petryńska

Premiera: 12 sierpnia 2025 rok 

Aleksandar Tišma, serbski pisarz pochodzenia żydowsko-węgierskiego, należy do najważniejszych świadków i komentatorów doświadczenia XX wieku w literaturze środkowoeuropejskiej. Jego trylogia nowosadzka, w której obok „Księgi Blama” i „Użycia człowieka” mieści się również powieść „Kapo”, podejmuje problematykę Zagłady. Nie czyni jednak tego w konwencji świadectwa ofiary, lecz poprzez próbę zmierzenia się z najtrudniejszą figurą obozowego świata – człowieka, który ocalał, ponieważ przyjął na siebie rolę kata. To właśnie „Kapo”, opublikowane w 1987 roku, stanowi szczególny eksperyment literacki: autor dokonuje wiwisekcji losu jednostki rozdartej między byciem prześladowanym i prześladującym, wplątanej w paradoks „szarej strefy” obozowej moralności, a jednocześnie skazanej na niekończące się życie w cieniu własnej winy.

Bohaterem powieści jest Vilko Lamian, jugosłowiański Żyd, który w Auschwitz zyskał pozycję kapo. Funkcja ta, uprzywilejowana wobec innych więźniów, dawała mu szansę przetrwania. Jednocześnie obciążała go współudziałem w systemie zbrodni. Tišma konstruuje jego postać jako istotę głęboko ambiwalentną. Z jednej strony widzimy w nim człowieka przerażonego i całkowicie sparaliżowanego lękiem przed śmiercią, z drugiej – kogoś, kto odkrywa w sobie zdolność do przemocy, a nawet czerpie z niej rodzaj perwersyjnej satysfakcji. Szczególnie dramatycznym wątkiem jest relacja Lamiana z młodą Heleną Lifką, więźniarką, którą najpierw wykorzystuje seksualnie, a która to po wojnie staje się dla niego uosobieniem niemożliwej spowiedzi i wymarzonego pojednania. Poszukiwanie śladów Heleny w powojennej Jugosławii przypomina raczej neurotyczny przymus wyznania niż autentyczną próbę naprawienia krzywdy. Samo życie bohatera jako skromnego urzędnika kolejowego w Banja Luce ukazuje, jak niemożliwe jest pogodzenie codziennej rutyny z ciężarem nieodkupionej przeszłości.

Powieść Tišmy wpisuje się w szeroką debatę nad moralnością w warunkach obozowych. Primo Levi pisał o „szarej strefie”, gdzie granice między ofiarą a katem zacierają się. W tym sensie Lamian jest jej literacką figurą. Jednak w odróżnieniu od Leviego, który pozostawiał możliwość interpretacyjnego zawieszenia, Tišma przedstawia człowieka, który nie znajduje żadnego odkupienia. Brak tu chrześcijańskiej nadziei, obecnej jeszcze u Dostojewskiego w „Zbrodni i karze”, gdzie Raskolnikowowi dana była szansa duchowej przemiany. Lamian pozostaje uwięziony w swojej winie, niczym bohater tragiczny. W jakimś sensie przypomina Fausta, który sprzedał duszę, tyle że nie diabłu, lecz nazistowskiemu mechanizmowi, w zamian za biologiczne przetrwanie i złudne poczucie władzy. W tym sensie „Kapo” jest nie tyle powieścią o Zagładzie, ile o niemożności przebaczenia i ostatecznej klęsce człowieka wobec własnej natury.

Warto dostrzec także kontekst historyczny i polityczny. Tišma pisał „Kapo” w latach osiemdziesiątych, gdy Jugosławia wciąż trwała w fasadowej jedności, lecz pod powierzchnią narastały napięcia etniczne i nacjonalistyczne, które niebawem doprowadzą do wojny. Powieść, choć osadzona w realiach obozowych, jest także przestrogą: logika wykluczenia i nienawiści, raz uruchomiona, nie znika, lecz może odrodzić się w nowych formach. Lamian, człowiek, który nie przynależał w pełni ani do wspólnoty żydowskiej, ani jugosłowiańskiej, ani powojennego społeczeństwa, staje się figurą losu samej Jugosławii – wspólnoty, która nie potrafiła uporać się z pamięcią o zbrodniach i w której podział ofiara–kat okazywał się płynny i niejednoznaczny.

Na poziomie stylistycznym Tišma posługuje się językiem chłodnym, ascetycznym, pozbawionym patosu. Krótkie, sprawozdawcze zdania tworzą aurę beznamiętnej relacji, która potęguje wrażenie grozy. To proza pozornie obojętna, ale właśnie dzięki temu dotykająca wprost. Nie oferuje pocieszenia, nie oswaja doświadczenia, nie otwiera możliwości transcendencji. Narracja przechodząca między teraźniejszością a wspomnieniami czyni z Lamiana człowieka, który nigdy naprawdę nie opuścił Auschwitz. Obóz pozostaje w nim jako wewnętrzne więzienie.

„Kapo” to powieść skrajnie pesymistyczna, ale jej siła tkwi właśnie w tej bezwzględności. Literatura dotycząca Zagłady często podkreśla heroizm ofiar lub momenty solidarności, Tišma natomiast koncentruje się na tym, co najbardziej bolesne. Na współudziale. Na przemocy, która okazuje się nie tylko przymusem, lecz także możliwością. W efekcie autor podważa wszelkie proste podziały, ukazując świat, w którym moralne kategorie rozpadają się pod ciężarem sytuacji granicznej.

Czy „Kapo” można traktować jako jedno z najważniejszych literackich świadectw europejskiego wieku dwudziestego? Nie wiem, ale przeszło mi to przez myśl. Książka nie opowiada o bohaterstwie ani o nadziei, lecz o winie, której nie da się zmazać. To tragedia, w której nie ma katharsis.

Sprawdź też recenzje innych książek z serii Cymelia:

- "Ja, która nie poznałam mężczyzn" Jacqueline Harpman 

- "Nazwij to snem" Henry Roth 

- "Most na rzece Kwai" Pierre Boulle

- "Fat City" Leonard Gardner 

- "Dzwon Islandii" Halldór Laxness  

- "Lód" Anna Kavan 

- "Siedem dni u Silbersteinów" Etienne Leroux  

Recenzja "Bachmut" Myrosław Łajuk