Recenzja "Okrutni bogowie" Paul Kingsnorth

"Okrutni bogowie" Paul Kingsnorth esej Irlandia
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 250


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Tomasz Sikora

Premiera: październik 2025 rok

Paul Kingsnorth, niegdyś aktywista ekologiczny, współtwórca ruchu Dark Mountain, eseista i powieściopisarz, w „Okrutnych bogach” opowiada historię swojego odwrotu od świata, który sam przez lata próbował naprawiać. Po latach działań, pisania manifestów i wędrówek, osiada w małym gospodarstwie w zachodniej Irlandii wraz z żoną i dziećmi, przekonany, że w pracy rąk i rytmie ziemi odnajdzie utraconą jedność z rzeczywistością. Tymczasem doświadcza czegoś przeciwnego. Zamiast harmonii przychodzi milczenie, a z nim niepokój. Książka, na poły dziennik, na poły traktat duchowy, jest zapisem tego kryzysu.

Zazwyczaj sądzimy, że utrata przychodzi po fakcie. Po katastrofie, po odejściu, po śmierci. Czy takie myślenie ma swoje uzasadnienie? Paul Kingsnorth pokazuje, że można żyć w stanie utraty bez początku i końca. W świecie, który od dawna już niczego nie posiada. W tej książce zadaje pytanie z pozoru proste, a w istocie bluźniercze wobec samego aktu pisania. Czy słowa mogą jeszcze nieść prawdę, czy już tylko nas od niej oddzielają? Odpowiedź, jaką daje, nie jest deklaratywna. Ona rodzi się w rytmie gniewu, zwątpienia i milczenia. Bo „Okrutni bogowie” to przede wszystkim medytacja o utracie: języka, kultury, wiary w to, że literatura cokolwiek jeszcze znaczy.

To, co uderza, to ton tej książki. Z jednej strony ascetyczny, niemal monastyczny, z drugiej pełen gorączki, jakby autor pisał pod dyktando sił, których sam się boi. Kingsnorth jest tu momentami jak Rilke, momentami jak Lawrence, ale bardziej niż do literackich tradycji przynależy do pewnego rytuału autodestrukcji, w którym pisanie staje się formą modlitwy i bluźnierstwa zarazem. To książka, w której każde zdanie zdaje się być pisane wbrew sobie. Jakby autor, próbując mówić o świecie, z każdym słowem bardziej oddalał się od jego żywej substancji.

Nie sposób nie dostrzec, że „Okrutni bogowie” są również zapisem uzależnienia. Nie, nie od substancji, lecz od samego aktu tworzenia. Autor sam o tym nie mówi wprost, ale jego stosunek do pisania ma w sobie coś z nałogu (przymusu, ekstazy, kary). W pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że tytułowi bogowie nie są bynajmniej metaforą natury czy transcendencji, ale uosobieniem tej wewnętrznej tyranii języka, który żąda ofiar, a potem je pożera.

„Okrutni bogowie” są książką rozedrganą, niejednorodną, czasem wręcz chaotyczną. Kingsnorth pisze jak ktoś, kto jednocześnie medytuje i krzyczy. Ale właśnie w tym napięciu tkwi jej siła. Nie znajdziemy tu systemu ani teorii, lecz strumień świadomości, w którym myśl rozpuszcza się w rytmie oddechu, ziemi, ciszy. W tym sensie to książka, którą można czytać jak modlitewnik dla ludzi współczesnych, zagubionych między potrzebą sensu a świadomością, że żadne słowo go już nie niesie.

A jednak, mimo tej rozpaczliwej diagnozy, „Okrutni bogowie” są też aktem wiary. Nie w Boga, nie w naturę, ale w samo napięcie pomiędzy milczeniem a mówieniem. Kingsnorth zdaje się stać na stanowisku, że dopóki zadajemy pytania, dopóki buntujemy się przeciw martwocie języka, dopóty jeszcze coś w nas żyje.

To książka trudna, nieprzyjemna, miejscami mroczna jak gleba po deszczu. Dużymi fragmentami bywa jednak żyzna. Wyrasta z niej coś, co rzadko dziś spotykamy w literaturze: autentyczne drżenie istnienia. I może właśnie dlatego warto ją przeczytać. Nie po to, by się z nią zgodzić, ale by przez chwilę, razem z autorem, poczuć, jak kruszy się skorupa słów.

Recenzja "Melancholia sprzeciwu" László Krasznahorkai

"Melancholia sprzeciwu" László Krasznahorkai wielka powieść na Nobla
Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 408


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Premiera: 2007 rok 

Są takie książki, które wykraczają poza pojęcie literatury. Wzbijają się gdzieś wyżej. To właśnie jedna z nich.

Od pierwszych zdań Krasznahorkai narzuca rytm przypominający modlitwę lub seans spirytystyczny. Jego język, wijący się bez końca, nie tyle opowiada, ile nawiedza. Zawiesza czytelnika w stanie półtrwania między zdaniem a zdarzeniem. „Melancholia sprzeciwu” to powieść o świecie, który zapomniał, że jeszcze istnieje, a mimo to dalej trwa w rozpędzie własnego rozkładu. Miasteczko, w którym zatrzymują się bohaterowie, nie jest miejscem, lecz stanem materii: gnijącym, opustoszałym, nieprzygotowanym na wizytę nawet najdrobniejszego cudu.

Do tego bezruchu wkracza coś, co nie powinno się ruszać – trup wieloryba. Martwe ciało, które wciągane jest do miasta niczym symbol upadłej transcendencji, przynosi z sobą obietnicę objawienia, ale i zarazę interpretacji. Wieloryb, ten ogromny relikt mitu, staje się zwierciadłem zbiorowej halucynacji. Ludzie widzą w nim to, czego najbardziej się boją, a więc sens. W jego cieniu tłum, jeszcze przed chwilą amorficzny i ospały, zaczyna się poruszać. Zło rodzi się tu nie z decyzji, lecz z napięcia między bezruchem a oczekiwaniem. Jakby sam fakt, że coś może się wydarzyć, wystarczał, by rzeczywistość pękła.

Autor "Szatańskiego tanga" tworzy moralitet o nieobecności Boga, w którym apokalipsa dokonuje się nie przez ogień, lecz przez język. Słowa u niego nie wyjaśniają, a infekują. Jedno zdanie, rozciągnięte na kilka stron, staje się strukturą oporu wobec linearności i sensu. Jakby sam styl był formą sprzeciwu wobec narracyjnego porządku. Muzyk Eszter, filozof dekadencji, rozumie to jako pierwszy. Jego teoria harmonii Werckmeistera, oparta na systematycznym rozstroju dźwięków, okazuje się metafizyczną diagnozą świata, w którym doskonałość przestała być miarą piękna.

Z kolei Valuska, prostaczek zapatrzony w kosmos, odgrywający z pijakami taniec planet, to ostatni prorok niewinności. W jego naiwności tli się jeszcze przeczucie ładu. Tylko, że ten ład jest już tylko choreografią dla pijanych ciał, gestem, który niczego nie ocala. W momencie, gdy tłum podnosi rękę, by zniszczyć, Valuska milknie. Milczenie to jest ostatnią formą oporu. Niemożliwym językiem w świecie, w którym wszystko już zostało wypowiedziane i wypaczone.

„Melancholia sprzeciwu” nie daje się czytać linearnie, tak jak nie da się oddychać w atmosferze, którą sama wytwarza. To powieść o fizyce zła. O tym, jak entropia społeczna staje się estetycznym doświadczeniem. Krasznahorkai, niczym późny Goya, pokazuje, że koniec świata nie musi eksplodować. On może gnić powoli, w rytmie długiego zdania, które nigdy się nie kończy. I w tym właśnie tkwi jego geniusz. W zdolności przekształcenia gramatyki w teologię, a składni w katastrofę.

To jedna z najważniejszych książek w moim życiu. I przy okazji jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. Nie przez przypadek swój blog nazwałem Melancholią Codzienności.