Recenzja "Jak nie opowiedziałam historii królowej Maroka" Irena Wiszniewska

Piętnastoletnia podróż przez Maroko, Madagaskar, Polskę i Prowansję zamienia się w fascynującą opowieść o sile słowa i przypadkowych spotkaniach. Irena Wiszniewska z czułością i przenikliwością bada, jak opowiadać historię, której nikt nie zna – i czy w ogóle warto ją opowiedzieć.
Wydawca: Austeria

Liczba stron: 254


Oprawa: miękka

Premiera: luty 2025 rok

Nieczęsto trafia się książka, która jednocześnie balansuje na granicy performansu i eseju, reportażu i przypowieści, codzienności i mitu. „Jak nie opowiedziałam historii królowej” Maroka Ireny Wiszniewskiej to właśnie taka hybryda. Nie tylko literacki dziennik z piętnastoletniej podróży, ale także, a może przede wszystkim współczesna parafraza historii Szeherezady. Tym razem rolę opowiadaczki podejmuje sama autorka, a słuchacze (nie król, lecz przypadkowi przechodnie) zamieniają się w bohaterów opowieści.

Punktem wyjścia jest zamiar opowiedzenia historii królowej Maroka. To zadanie, które od początku wydaje się tyleż poetyckie, co absurdalne. Wiszniewska pisze list, ale nie wie, komu go przekazać. Zderza się z prostym faktem: w Maroku nie ma królowej. A jednak ten brak staje się impulsem. Podróż w poszukiwaniu adresatki (a może raczej: sensu opowieści) prowadzi ją przez Marrakesz, Casablankę, wschodnią Polskę, Odessę, Prowansję, aż po Madagaskar. I nie chodzi o turystyczny zapis odwiedzonych miejsc, lecz o to, co wydarza się pomiędzy. W rozmowie, spojrzeniu, słowie podsuniętym przez nieznajomego.

To słowo staje się kluczem. Autorka oferuje przechodniom osobliwą wymianę: „wymyślę ci historię, za darmo, tej historii nie będzie znał nikt na świecie oprócz ciebie”. W odpowiedzi padają różne propozycje: „jabłko”, „szal”, „słoik”, „życie”, „apteka”, „poniedziałek”, „samochód”. Ich przypadkowość jest pozorna. Za każdym słowem kryje się historia, którą Wiszniewska improwizuje na poczekaniu. Jednak zamiast tych ulotnych opowieści (które „puszcza na wiatr”), zapisuje to, co dzieje się wokół: z czego rodzi się opowieść, jaki gest ją wyzwala, komu ufać, a kto z niej kpi. Nie dowiemy się zatem, jak one brzmią. Nie o to w tej książce chodzi.

W jednym z epizodów autorka jedzie pociągiem z Casablanki do Marrakeszu. Trzech chłopców wulgarnie się z niej nabija. Zamiast zareagować gniewem, Wiszniewska opowiada im historię o chłopcu porzuconym na pustyni. Ta narracja działa niczym zaklęcie. Zostaje zaakceptowana. I choć brzmi to baśniowo, nie ma tu naiwności, jest za to głęboka wiedza o sile słowa, które potrafi przełamać nieufność, opór, agresję.

Podróżująca przez lata Wiszniewska spotyka nie tylko dzieci i przechodniów, ale i poetów, dziennikarzy, bezrobotnych. Na Madagaskarze rozmawia z Elie Rajaonarisonem, który opowiada o kolonializmie. W Rykach śpi za cienką ścianą oddzielającą ją od sześciu prosiaków. W Odessie staje na słynnych schodach potiomkinowskich i zostaje wzięta za wróżkę. W Prowansji mer miasteczka chce wyrzucić ją z przestrzeni publicznej. Opowiadanie staje się więc nie tylko aktem artystycznym, ale też społecznym i politycznym. Wywołującym zarówno sympatię, jak i lęk.

Wędrując przez place, bazary i peryferie – od Dżemaa el-Fna po Pomnik Pomarańczy, Wiszniewska rozpoznaje świat poprzez reakcje na swoje opowieści. A może raczej: rozpoznaje świat poprzez to, kto i jak słucha. Niektóre słowa przychodzą z nadzieją, inne z melancholią, czasem z rozpaczą. „Piękna”, mówi ktoś. „Spacer”, rzuca inny. A Wiszniewska, zamiast notować, tworzy mikrospektakl, który kończy się, gdy tylko rozmówca odejdzie.

Książka ta nie przypomina klasycznych reportaży ani dzienników podróży. Jest formą literackiego eseju w duchu humanistycznego performansu. Jej wartość leży nie tylko w treści, ale i w strukturze: fragmentarycznej, refleksyjnej, wielowarstwowej. To hołd dla tych, którzy chcą jeszcze słuchać i opowiadać.

Dla mnie, jako czytelnika, „Jak nie opowiedziałam historii królowej Maroka” to przede wszystkim książka o sile uważności. O tym, jak wiele można usłyszeć, jeśli się przystanie, spojrzy, zapyta. A także o tym, że nie wszystkie historie muszą być opowiedziane, by mieć sens.

Czy słowo rzucone nieznajomemu ma moc? Po tej lekturze, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Recenzja "Kobieta z wydm" Kōbō Abe

„Kobieta z wydm” odczytana przez pryzmat ekokrytyki i posthumanizmu ujawnia zaskakującą aktualność – to opowieść o relacji człowieka z materią, o świecie, który wymyka się kontroli
Wydawca: PIW

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie:
Mikołaj Melanowicz

Premiera: 13 czerwca 2025 rok

Nigdy nie tworzyłem swojej własnej listy książek, które powinno się przeczytać przed śmiercią. Gdyby jednak kiedyś do tego doszło, na pewno umieściłbym tam jakieś książki z Japonii. A pierwszą, o której myślę jest „Kobieta z wydm”. Jasne, w tle pobrzmiewają inne tytuły: „Kraina śniegu” Kawabaty, „Wyznanie maski” Mishimy czy „Jestem kotem” Sōsekiego, ale to właśnie najwybitniejsze dzieło Kōbō Abe jest tym pierwszym. Dlaczego?

Właściwie od momentu publikacji w 1962 roku weszło do kanonu literatury światowej jako jedno z najpełniejszych wyrażeń literackiego egzystencjalizmu i absurdalizmu XX wieku. Ta mroczna, symboliczna opowieść o mężczyźnie uwięzionym w piaskowej pułapce staje się uniwersalnym komentarzem na temat kondycji człowieka, jego relacji z systemem, ciałem, drugim człowiekiem i naturą. Abe łączy estetykę powieści kafkowskiej z filozoficzną głębią Camusa i Becketta, wpisując się zarazem w kontekst powojennej traumy japońskiej i rozczarowania nowoczesnością.

Punktem wyjścia powieści jest realistyczna sytuacja. Oto nauczyciel Niki Jumpei przybywa na wydmy, by zbierać owady. Jego racjonalistyczne, naukowe podejście do świata szybko zostaje zakwestionowane, gdy zostaje uwięziony w domostwie położonym w piaskowym dole. Wraz z nim mieszka kobieta, z którą musi codziennie podejmować bezsensowną walkę z osypującym się piaskiem. Choć fabuła rozwija się w sposób linearny, Abe nie tworzy klasycznej powieści przygodowej. Rzeczywistość szybko się rozmywa, a przestrzeń narracyjna przypomina sen, majak lub halucynację. Ta „realistyczna nierealność” jest podstawowym środkiem wyrazu w powieści i służy jako tło dla refleksji egzystencjalnej.

Wyraźnie widoczne są inspiracje filozofią egzystencjalną. Jumpei niczym współczesny Syzyf, zmuszony jest codziennie podejmować pracę pozbawioną sensu. Analogicznie do Camusowskiego „Obcego” czy „Mitu Syzyfa”, również tutaj bunt i akceptacja bezsensu są dwiema możliwymi reakcjami człowieka. Początkowa desperacja bohatera stopniowo przechodzi w nieoczekiwaną adaptację. Sytuacja niewoli, pierwotnie odrzucana, staje się strukturą nowej tożsamości. Niki (jak Józef K. w „Procesie”) z czasem przestaje stawiać opór mechanizmowi, którego natury nie potrafi pojąć. W tym sensie „Kobieta z wydm” to również tekst o wewnętrznej kolonizacji: podporządkowaniu się systemowi przez jednostkę bez konieczności zewnętrznego przymusu.

Tytułowa kobieta nie ma imienia. Jest zarazem współwięźniem i strażniczką, obiektem pożądania i personifikacją opresji. Jej relacja z Jumpeiem oparta jest na cichym przymusie i napięciu erotycznym, które prowadzi do jego psychologicznej przemiany. Postać kobiety można interpretować jako symbol żywiołu natury – nieprzeniknionej, rytmicznej, obojętnej, ale także jako uosobienie społecznych oczekiwań wobec ról płciowych. Jednocześnie stanowi ona personifikację Japonii jako matczynej, ale represyjnej ojczyzny, która „pochłania” jednostkę, uzależniając ją od swoich rytuałów i porządków.

Ważną rolę w utworze odgrywa piasek. To substancja nieuchwytna, poruszająca się, wiecznie obecna. W sensie symbolicznym reprezentuje czas, nieprzewidywalność życia, destrukcję, ale też materię codzienności, z którą człowiek musi się zmagać, by przeżyć. Piasek, podobnie jak system społeczny, pochłania, przytłacza, nie daje punktu oparcia. Jest jednocześnie elementem krajobrazu i narzędziem opresji. To bardzo wyrazista i jedna z lepiej dobranych metafor dla modernistycznego niepokoju i poczucia utraty kontroli nad rzeczywistością.

Autor stara się dostosować swój styl pisania do historii. Jego opowieść jest oszczędna, chłodna, ale nie pozbawiona poetyckości. Język narracji jest kliniczny, niemal laboratoryjny. Jakby japoński twórca opisywał eksperyment psychologiczny, nie ludzki dramat. Taki zabieg potęguje dystans i poczucie obcości, które towarzyszy zarówno bohaterowi, jak i czytelnikowi. Abe celowo unika nadmiaru ekspresji. Buduje atmosferę z napięcia, monotonii i powtarzalności, co jest jednocześnie odzwierciedleniem świata przedstawionego i doświadczenia samego uwięzienia.

Te tropy nie kończą możliwych interpretacji dzieła. Pułapka w wydmie może być odczytywana jako model adaptacyjnej zmiany tożsamości człowieka pod wpływem ekstremalnych warunków środowiskowych. Bohater redefiniuje w ten sposób własną tożsamość. Idąc jeszcze dalej w stronę ekologii, piasek może stanowić przykład nieludzkiej siły. W ten sposób autor pokazuje człowieka nie jako podmiot, ale jako jednego z wielu uczestników ekosystemu. „Kobieta z wydm” może także ukazywać inicjację. Codzienne kopanie piasku staje się w tej interpretacji rytuałem przejścia pozbawionym religijnego kontekstu. Kobieta jako strażniczka całego procesu jest nowoczesną kapłanką porządku codzienności.

I pewnie można tak jeszcze długo, bo „Kobieta z wydm” to utwór otwarty. On nie udziela odpowiedzi. Ani o sens życia, ani o naturę wolności, ani o relacje międzyludzkie. W jego centrum znajduje się samotny człowiek, który zostaje postawiony wobec granicznych pytań o istotę bytu, przynależności i sensu. Abe nie moralizuje, a jedynie ukazuje, że każda „normalność” jest względna, a każda „niewola” może się okazać nową formą życia.

Przeczytaj też recenzje innych książek z serii Proza Dalekiego Wschodu:
1.  "Wencheng" Yu Hua
2. "Czteroksiąg" Yan Lianke
3.  "Dawna stolica" Yasunari Kawabata
4. "Zapiski z Hiroszimy" Kenzaburō Ōe
5. "Uśmiechnięty wilk" Yūko Tsushima
6. "Głos góry" Yasunari Kawabata
7. "Tajemniczy pociąg" Can Xue
8. "Wencheng" Yu Hua 
9. "Opowieści znad rzei Hulan" Xiao Hong
10. "Tęczujący popiół" Sheng Keyi
 

Recenzja "Wielkie Kiedy. Długi Londyn" Alan Moore

Analiza powieści Wielkie Kiedy Alana Moore’a w kontekście miejskiej mitologii, intertekstualności oraz narracyjnych strategii dekonstrukcji czasu i przestrzeni w literaturze współczesnej.
Wydawca: Echa

Liczba stron: 432


Oprawa: twarda

Tłumaczenie:
Wojciech Szypuła

Premiera: 21 maja 2025 rok

Alan Moore, uznany twórca komiksów i powieści graficznych, autor takich dzieł jak „Strażnicy”, „V jak Vendetta” czy „Prosto z piekła”, debiutuje tu jako autor pięciotomowej prozy długiego oddechu. „Wielkie Kiedy”, pierwszy tom serii „Długi Londyn”, stanowi zarówno kontynuację zainteresowań Moore’a z pogranicza magii, historii i mitografii, jak i nowy rozdział w jego pisarskiej praktyce – bardziej rozciągnięty w formie, osadzony w prozie literackiej, a nie komiksowym kadrze.

Centralną osią powieści jest Londyn. Ten historyczny, powojenny z roku 1949, jak i jego alternatywna, magiczna wersja. Tytułowe „Wielkie Kiedy”. Moore od lat deklaruje fascynację „półprzepuszczalną membraną między faktami a fikcją” i to właśnie ta membrana staje się głównym przedmiotem narracyjnej eksploracji. Miasto nie funkcjonuje tu jako tło zdarzeń, lecz jako aktywny, polifoniczny podmiot. „Czytany” przez bohaterów, ale i sam „czytający” rzeczywistość, w którą zostali wplątani.

Dennis Knuckleyard, główny bohater to młody, niepozorny pracownik antykwariatu. Pewnego dnia odkrywa powieść, która nie powinna istnieć. Ten akt otwiera bramę do drugiej rzeczywistości, do świata magii, czarowników i alternatywnej historii, która podkopuje stabilność linearnego czasu i logicznej narracji. Moore umieszcza więc postać o proweniencji dickensowskiej (sierota, outsider, osoba z marginesu społecznego) w kontekście postmodernistycznego eksperymentu z tożsamością, czasem i przestrzenią.

Pod względem formalnym „Wielkie Kiedy” to powieść ambitna, miejscami hermetyczna, często operująca polifonią stylów i rejestrów językowych. Już pierwsze sceny, rozciągnięte, pełne dygresji, z wyraźnie rytualnym, niemal teatralnym tonem, sugerują, że nie mamy do czynienia z konwencjonalnym urban fantasy. Język Moore’a, pełen gier słownych, metafor i aluzji literackich, wymaga od czytelnika skupienia. Obecne są tu zarówno echa klasycznego realizmu (portret środowiska księgarskiego z antykwariatem jako centrum mikroświata), jak i wyraźne nawiązania do literatury okultystycznej, modernistycznego strumienia świadomości czy tradycji angielskiej prozy psychogeograficznej.

Narracja prowadzona jest z wykorzystaniem złożonej sieci odniesień intertekstualnych: od alchemii i kabały po literaturę popularną i mitologię miejską. Moore buduje labirynt znaczeń, w którym linearność ustępuje miejsca palimpsestowi. Opowieść czytana jest warstwowo, czasem metaforycznie, czasem jako ezoteryczne przesłanie.

Z punktu widzenia genologii literackiej „Wielkie Kiedy” trudno zatem przypisać do jednej kategorii. Formalnie najbliżej jej do miejskiej fantasy z elementami powieści inicjacyjnej i czasu alternatywnego, ale równie dobrze można mówić o niej jako o eksperymencie postmodernistycznym, z silnym komponentem metafizycznym. Znaczące jest także to, jak Moore posługuje się konwencją podróży w czasie. Jest ona nie tyle wehikułem fabularnym, ile filozoficznym instrumentem do podważania dominujących modeli historii.

Można zaryzykować tezę, że autor traktuje czas nie jako linearny porządek, ale jako strukturę sieciową – splątaną, samopowtarzalną, pełną zakłóceń i ech. W tym sensie Moore wpisuje się w tradycję tzw. dziwnej brytyjskiej prozy, gdzie realność zostaje nie tyle odrzucona, co radykalnie zdeformowana.

Choć „Wielkie Kiedy” nie jest powieścią stricte polityczną, pod powierzchnią fabularnej baśni przebijają wątki typowe dla twórczości Moore’a: sceptycyzm wobec struktur władzy, ambiwalencja względem mitu narodowego, nostalgia podszyta krytycyzmem. Powojenny Londyn jest tu nie tyle tłem, co symptomem pewnego rozkładu (społecznego, moralnego i metafizycznego). Moore przypomina, że każde imperium ma swoje duchy, a każdy system swoje cieniste sobowtóry.

Wreszcie „Wielkie Kiedy” to opowieść o końcach: er, pokoleń, czarodziejów, i samych modeli rozumienia rzeczywistości. Świat przedstawiony nie zmierza ku katharsis, lecz raczej ku rozpadowi. Nie może więc dziwić, że „Wielkie Kiedy. Długi Londyn” to proza wymagająca, złożona i zdecydowanie nienastawiona na natychmiastową satysfakcję czytelnika. Jest to książka, która łączy wyrafinowanie językowe z głęboką erudycją, a równocześnie nie unika ironii i pastiszu. Niektórych może odstraszyć gęstość narracyjna i hermetyczność aluzji, ale dla odbiorców otwartych na literacką wieloznaczność będzie to lektura prowokująca i w najlepszym sensie niepokojąca.