Recenzja „Imperium postradanych zmysłów” Kathy Acker

Dystopijna proza Acker, w której język staje się narzędziem buntu. Fragmentaryczna, mocna i niepokojąco aktualna.
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 336


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Patrick Leftwich

Premiera: październik 2025 rok

Kiedy biorę do ręki „Imperium postradanych zmysłów” odnoszę wrażenie, że trzymam książkę, która domaga się dwóch rzeczy. Po pierwsze żeby ją czytać. Po drugie zaś żeby jej nie czytać linearnie. Acker, jak to Acker, robi mi ten sam numer co Cortázar – zanim jeszcze otworzę tom, już jestem w grze zmyłek. Z tą różnicą, że Cortázar każe przewracać książkę tyłem do przodu, a Acker przewraca do góry nogami język, ciało i porządek świata.

I tak, niby wiem, że to cyberpunk. Niby wiem, że jest Paryż przyszłości. I CIA grzebiące w algierskiej rewolucji. Trafiła tu nawet cyborgini Abhor z jej bionicznymi odnogami, które brzmią jakby wyszły spod ręki kogoś, kto w latach 80. naprawdę myślał, że technologia jutra przyniesie wybawienie od patriarchatu. Ale po kilku stronach zdaję sobie sprawę, że to tylko rama, a sama powieść jest bardziej jak cover, a może raczej mashup. Wszystkich mitów o końcu świata, które znamy i z którymi chcielibyśmy się rozprawić, ale nie mamy odwagi. Acker ma.

Kim są Abhor i Thivai? Kochankami? A może piratami, pół-ludźmi czy pół-maszynami? Nieważne. Tak naprawdę funkcjonują jak wehikuły językowe. Czytam ich dialogi i mam wrażenie, że Acker robi coś, co w poezji robił Hughes czy Ginsberg – rozszczelnia język tak bardzo, że na jego krawędziach zaczyna świecić coś niepokojąco nowego.

Nie chodzi o futurystyczny vibe. Chodzi o to, że sposób mówienia w „Imperium postradanych zmysłów” jest przesunięciem: queerowym, politycznym, cielesnym, a przede wszystkim anty-ojcowskim. „Elegia dla świata ojców” jest przecież nietypową elegią. Nie żałobną, ale demontażową. Od razu wiadomo, że Acker nie chce niczego domykać. Raczej otworzyć. Rozbebeszyć. Zobaczyć, jak to będzie działać, kiedy przestanie działać patriarchalna logika transmisji wartości, nazwiska i traumy.

W książce ta metoda przyjmuje postać czegoś na kształt kartografii destrukcji. Paryż rozpada się w rytm narracji, jakby każde zdanie było nowym ruchem tektonicznym. Tyle że pod spodem nie ma lawy, tylko pamięć. Abhor i Thivai w tym świecie nie tyle walczą, ile przemieszczają się przez ruiny. Mapa ich życia jest pisana na żywo, skreślana, przepisywana, nadpisywana neurofarmaceutykami, tatuażami, implantami i przemocą.

I znowu – można to czytać jako dystopię. Można jako feministyczny manifest. Można jako cyberpunkową prowokację. Ale ja, czytając Acker po latach, myślę o niej bardziej jak o manipulatorce narracji, która nie tworzy nic nowego, tylko przeżuwa świat i wypluwa go w nowej konfiguracji.

I właśnie to mnie najbardziej fascynuje. „Imperium postradanych zmysłów” to nie książka z fabułą. To raczej procedura uruchamiania nieposłuszności. Autorka nie chce, żebyśmy się nią zachwycali. Ona dąży do tego, żebyśmy zaczęli wyobrażać sobie cokolwiek poza tym, co mamy.

Żebyśmy przestali wierzyć w linearność.

Żebyśmy przestali wierzyć w elegie.

Żebyśmy przestali wierzyć w ojców.

Kiedy Abhor mówi, że fikcja ma służyć „naszemu przetrwaniu, przetrwaniu nas wszystkich”, brzmi to jak dekalog dla literatury, która ma czelność istnieć po reaganowskiej katastrofie i przed naszą własną. Dlatego ta powieść nie starzeje się tak, jak starzeją się próby bycia ostrym dla samego szokowania. Tu chodzi o przesterowanie dźwięku. O to, jak daleko można przesunąć język, zanim zacznie generować nowe obrazy wolności.

I tak Acker czasem traci tempo. Czasem wpada w manierę. Czasem wygląda jakby cytowała Gibsona tak bezwstydnie, że powinna mu wysłać kwiaty. Ale co z tego? Ta powieść nigdy nie chciała być spójna, czysta, linearna, klasyfikowalna. Ma być żywa. A żywe rzeczy przecież się rozłażą, rozpadają, zmieniają ton, pękają w rękach.

Właśnie dlatego ta książka jest potrzebna. Bo jak mówi Acker, literatury nie powinno się tylko czytać. Powinno się jej używać.

Do rozmontowywania.

Do wymyślania na nowo.

Do ucieczki.

Do powrotu.

Do przetwarzania bólu w formę, a formy w bunt.

I jeśli „Imperium postradanych zmysłów” uczy mnie czegoś jeszcze, to tego, że przyszłość (ta polityczna, ta narracyjna i ta osobista) nie przyjdzie sama. Trzeba ją sobie wyrwać. Najlepiej ostrym narzędziem.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

 

Recenzja "Serafima i Bogdan" Vahur Afanasjew

Serafima i Bogdan to monumentalna saga o staroobrzędowcach znad jeziora Pejpus — opowieść rozpięta na pół wieku
Wydawca: Pogranicze

Liczba stron: 814


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Michalczuk-Podlecki

Premiera: 11 czerwca 2025 rok

Napięcie między trwaniem a erozją, między pamięcią zbiorową a zacierającą wszystko siłą czasu. To właśnie zasadniczy rejestr „Serafimy i Bogdana”. Afanasjev, podobnie jak Jón Kalman Stefánsson w swoich islandzkich trylogiach czy Herta Müller w Huśtawce oddechu, tworzy mikroświat, w którym historia nie jest tłem, lecz ciężarem przytwierdzonym do każdej decyzji bohaterów. Saga staroobrzędowców znad Pejpusu przywodzi na myśl skandynawskie rodowody, ale też twardą, zgrzebną duchowość Tołstoja czy Laxnessa. To przykład opowieści o ludziach, których egzystencja jest jednocześnie mała, jednostkowa i potężna w swojej powtarzalności. Jakby powracająca w kolejnych wiekach.

Autor zaczyna tę historię w 1944 roku, choć jej korzenie sięgają XVII stulecia. To właśnie wtedy trwałą wielka schizma rosyjskiego prawosławia. Staroobrzędowcy żyli przez stulecia w quasi-monastycznym izolacjonizmie. Utrzymywali własne obrzędy, własną surowość i własny, nieco archaiczny język świata. I to właśnie rejestr archaizacji, powolny puls starego rytuału, czyni „Serafimę i Bogdana” opowieścią momentami bliską biblijnym genealogicznym księgom. Autor deklarował inspirację sagami nordyckimi i rzeczywiście: motyw kary, odwetu i winy rozpisanej na dekady wybrzmiewa tu niczym echa legend o Egilu czy Njalu. Kto zaczął? Kto ponosi winę? Czy zemsta daje kiedykolwiek ukojenie? Afanasjev celowo zaciera granice, pozostawiając czytelnika w przestrzeni moralnego półmroku.

Tytułowe rodzeństwo, Serafima i Bogdan, nie są protagonistami klasycznymi. Ich bohaterskość jest raczej wymuszona okolicznościami niż wypracowana decyzjami. Wychowani w dusznej, fatalistycznej atmosferze powojennej wsi nad Pejpisem, obciążeni winami poprzedników, niesieni przez koleje losu bardziej niż je tworzący, stają się przewodnikami po rozpadającym się świecie. Po upadku tradycji, po demoralizacji przychodzącej z kolektywizacją, po utracie języka sacrum. To nie są bohaterowie Dostojewskiego. Nie przechodzą intensywnych wewnętrznych przewrotów. Są raczej figurami, trochę jak u Márqueza z wiadomej książki. Są narzędziami, na których powierzchni zapisuje się zbiorowa pamięć i zbiorowy grzech.

Tu właśnie pojawia się moja pierwsza poważna wątpliwość. Oczekiwałem, że narrator, trochę jak u Olgi Tokarczuk w „Księgach Jakubowych”, połączy etnograficzną gęstość z wizjonerską formą. Tymczasem styl Afanasjeva jest sprawny, kompetentny, chwilami wręcz piękny, ale rzadko naprawdę oryginalny. Brakuje mu tej niepowtarzalnej dykcji, dla której pamięta się autorów wielkich sag. Owszem, autor przywołuje szczegóły życia staroobrzędowców z imponującą sumiennością, potrafi w kilku zdaniach otworzyć skarbiec lokalnych obyczajów, wierzeń, przesądów. Całkiem nieźle wychodzi mu także poetyzowanie seksu. A jednak narracja pozostaje w moim odczuciu zachowawcza. Nie widzę w niej szaleństwa, które czyniłoby tę powieść (przy całej jej skali) dziełem osobnym.

Drugi problem dotyczy konstrukcji świata. Wydarzenia historyczne bywają niekiedy doklejane jak przypisy do właściwej opowieści, zamiast organicznie ją budować. Kolektywizacja, deportacje, sowieckie represje, późniejsze rozluźnienie systemu – wszystko to jest, ale nie zawsze wplecione w tkankę codzienności w sposób naturalny. W najlepszych fragmentach Afanasjev osiąga coś na kształt epickiej dokumentalności. Jakby Herzog kręcił film o życiu nad Pejpusem. W słabszych jednak historia bywa podsunięta pod nos czytelnika zbyt ostentacyjnie, zbyt podręcznikowo.

Nie chcę jednak żebyście odebrali moje słowa jako ostrą krytykę tej książko. To naprawdę dobry kawał literatury. Gdy jednak bierze się do ręki ponad 800 stron, ma się nadzieje na coś wybitnego. A „Serafima i Bogdan” to nie jest poziom „O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej”. Za co mogę ją pochwalić? Przede wszystkim za fabułę. Jest ona mocno trójczłonowa, oparta na winie, dojrzewaniu do zemsty i jej groteskowym, a momentami wręcz absurdalnym wykonaniu. Jest w niej coś z klasycznych struktur tragedii, ale i z ludowych podań. Tych, w których zbrodnia ciągnie się przez pokolenia, jak w „Siedmiu braciach” Aleksisa Kivi. Jest tu i humor (często rubaszny, chwilami ordynarny), i brutalność.

Czy więc mamy do czynienia z nowym „2666”? Z eposem XXI wieku? Niekoniecznie. I chyba nie należy Afanasjevowi czynić z tego zarzutu. „Serafima i Bogdan” to powieść bliska duchowości sag, ale nieprzekraczająca pewnych granic artystycznego ryzyka, które tworzą arcydzieła. To książka imponująca zakresem, mądra w obserwacji, miejscami fascynująca, ale niekoniecznie wybitna.

Spodziewałem się więcej, ale dostałem i tak całkiem dużo. Powieść solidną, momentami mistrzowską, momentami pękającą w szwach. Pozostaje po niej, jak po mglistym pejzażu Pejpusu, pewne niedopowiedzenie, pewien posmak. Czasem gorzki, czasem piękny, ale jednak nie ten, którego spodziewałem się po książce mającej ambicje przesunąć granice współczesnej prozy estońskiej.