Recenzja "Włóczędzy" Hao Jingfang

Hao Jingfang w „Włóczędzach” tworzy powieść, która jest jednocześnie medytacją nad historią, polityką i sztuką życia.
Wydawca: PIW

Liczba stron: 776


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Joanna Krenz

Premiera: 12 września 2025 rok

Hao Jingfang jest chińską pisarką science-fiction. Jej „Włóczędzy” to książka, która chodziła za mną od kiedy tylko od niej usłyszałem. Bo nagroda Hugo za „Składany Pekin”, bo porównania do Le Guin, bo moja ulubiona seria (Proza Dalekiego Wschodu), bo wreszcie pierwsze polskie tłumaczenie. Kupiłem więc bez wahania, ale czytałem już z pewnym dystansem. Powieść, która liczy sobie niecałe osiemset stron i zyskała sławę filozoficznej, nie mogła być łatwa. I rzeczywiście, łatwa nie jest.

Na pierwszy rzut oka to historia Ziemi i Marsa, dwóch światów, które dzieli ideologia. Ziemia jest kapitalistyczna, oparta na wolnym rynku i własności, ale jednocześnie duszna w swojej nieustannej pogoni za pieniądzem. Mars dla kontrastu jest egalitarny, kontrolowany, wspierający sztukę i naukę, lecz jednocześnie ciasny, przewidywalny, pozbawiony powietrza do oddychania. W centrum tego sporu mamy młodych ludzi – wysłanników Marsa, którzy wracają z wymiany na Ziemi i już nie potrafią być w pełni „stąd”. Ich doświadczenie obcego świata rozbiło ich wewnętrznie i teraz sami nie wiedzą, do którego wszechświata naprawdę należą.

Bohaterowie „Włóczęgów” są zawsze w pół drogi. Nie reprezentują czysto żadnej ze stron, nie stają się figurami ideologicznymi. Ich rozmowy, ich spory, ich wahania przypominają bardziej błądzenie po omacku niż szukanie prawdy. Ta książka jest ciężka w lekturze, bo Hao Jingfang rozciąga narrację, rozmywa postaci, gubi wątki na setki stron. To taka powieść, w której więcej się mówi niż dzieje, i momentami aż prosi się o ostrą redakcję. ale jednocześnie to w tym właśnie jest siła. Bo tak jak jej protagoniści dryfują między planetami, tak czytelnik dryfuje między rozdziałami, szukając czegoś stałego, a znajdując tylko fragmenty.

Czytałem i miałem skojarzenia z „Wydziedziczonymi” Le Guin, ale też z Ishiguro, który lubi pokazywać, jak życie przelatuje nam przez palce bez wyraźnych punktów zwrotnych. Tu jest podobnie. Historia nie ma ostrych krawędzi, jest mgłą, z której raz po raz wyłaniają się kształty. Hao Jingfang nie daje nam akcji, daje nam poczucie zagubienia. i to poczucie zostaje, nawet gdy książkę odkładamy. Jest też oczywiście zachwyt nad wyobraźnią, która buduje świat z prywatnymi samolotami, ubraniami generującymi energię elektryczną, wspomnieniami zamkniętymi w hologramach. Nad subtelnością, z jaką autorka powoli odkrywa korzenie młodej Luoying.

Czas płynie tu jak w filmach Antonioniego. Długie spojrzenia, mgła między Marsem a Ziemią, niepewność, której nie można uchwycić. Luoying tańczy jak u Piny Bausch, a jej ruchy wciągają w świat, w którym każdy krok ma znaczenie, choć zaraz znika. To powieść, która jest jednocześnie próbą rozpisania Lema i uchwycenia płynności filmów Terrence’a Malicka. Ona mówi językiem literatury SF, poezji i kina awangardowego jednocześnie.

To nie jest powieść doskonała. To dzieło, które męczy i fascynuje jednocześnie. Dokładnie przez to jest potrzebne. Opowiada o tym, jak wygląda życie w cieniu wielkich idei. Bez fajerwerków, bez katharsis. Z ciągłym pytaniem: a my, pomiędzy, kim właściwie jesteśmy?

Przeczytaj też recenzje innych książek z serii Proza Dalekiego Wschodu:
1.  "Wencheng" Yu Hua
2. "Czteroksiąg" Yan Lianke
3.  "Dawna stolica" Yasunari Kawabata
4. "Zapiski z Hiroszimy" Kenzaburō Ōe
5. "Uśmiechnięty wilk" Yūko Tsushima
6. "Głos góry" Yasunari Kawabata
7. "Tajemniczy pociąg" Can Xue
8. "Wencheng" Yu Hua 
9. "Opowieści znad rzei Hulan" Xiao Hong
10. "Tęczujący popiół" Sheng Keyi 
 

Recenzja "Prima sort" Walter Kempowski

"Prima sort" Walter Kempowski to fantastyczna powieść osadzona w czasach II wojny światowej
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 592


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Malgorzata Gralińska

Premiera: wrzesień 2025 rok

Chciałem wam napisać parę słów o Kempowskim. Wiem, że to nie jest świeżynka. „Prima sort” ukazało się w Niemczech w 1971, ale dopiero teraz dostaliśmy po polsku, dzięki ArtRage. I od razu powiem, dobrze że dostaliśmy. Bo to książka nie tylko ważna, ale i dziwnie aktualna. To nie jest kolejna „powieść wojenna”. Kempowski nie daje ani bohaterstwa, ani tragedii, tylko zwyczajność. I właśnie ta zwyczajność jest tu najbardziej nie do zniesienia.

Do rzeczy. Kempowski robi tu rzecz rzadką w literaturze. Pokazuje mianowicie II wojnę „od strony wroga”. Ale nie takiego wroga z podręczników, nie oprawcę z gestapo czy frontowego kata, tylko zwykłą mieszczańską rodzinę z Rostocku, wierzącą w Niemcy, w Hitlera (na początku), w codzienny porządek. Jest tu ojciec z jego bon motami („cud malina i prima sort”), matka, która woli nie przyjmować złych wiadomości, rodzeństwo, które raz jest w Hitlerjugend, raz słucha jazzu, raz piecze pierniczki na święta. To życie idzie swoim rytmem, jakby wojna była gdzieś obok. Codzienność i apokalipsa stoją obok siebie, bez komentarza. I nikt się nie dziwi.

Kempowski nie osądza. nie moralizuje. Prowadzi narrację chłodną, niby odłączoną, jak Camus czy Sebald. Jest w tym coś bezlitośnie obojętnego: matka piecze gęś, a w tle już widać ruiny, już słychać bombardowania. Narrator (dziewięciolatek, później nastolatek) mówi prosto, czasem naiwnie, a jednak wiemy, że ta naiwność to zasłona. że prawdziwa historia dzieje się w tym, co przemilczane.

Nie tylko treść, ale i forma jest tu niezwykła. Kempowski wrzuca cytaty z piosenek, reklam, lektur szkolnych, dialogi oderwane od kontekstu. Powtarzają się słowa-klucze, jak refreny. To właśnie ten kolaż działa jak wielki chór, gdzie każdy głos coś dopowiada, ale nigdy nie składa się to w jedną, prostą opowieść. Ta rozbita forma nie jest oczywiście efektem formalnego kaprysu. To dokładnie ta perspektywa, z której Niemcy patrzyli na swoją wojnę – fragmentaryczna, pełna półprawd, uników, z brakiem sprawców (bo przecież „nie my”, tylko „oni”).

Narracja. Niby pierwszoosobowa, ale Kempowski jakby specjalnie wyłącza „ja” i „oni”. Nadużywa strony biernej i form bezosobowych. Coś się dzieje, coś „powiedziano”, coś „zrobiono”. Rzadko autor mówi wprost kto. Ten zabieg, podobnie jak omówiona wcześniej refreniczność, działa jak literacki komentarz do niemieckiej pamięci zbiorowej. Fakty są obecne, nie da się im zaprzeczyć, ale odpowiedzialność rozpływa się w powietrzu. Niby coś widzimy, niby wszystko się dzieje na oczach bohaterów, a jednak winnych trudno wskazać. I to jest niepokojące, bo dokładnie w ten sposób mieszczańska większość mogła przetrwać, nie czując, że ma cokolwiek wspólnego z nazizmem.  

To napięcie między banalnym a apokaliptycznym, między żartem ojca a ostrzałem artyleryjskim, między zabawką-hitlerkiem w sklepie a spalonymi synagogami – to jest właśnie ta siła książki. Ta codzienność mieszczańska, pełna dbałości o normalność, okazuje się największym oskarżeniem. Bo to właśnie w tej zwyczajności rodzi się zgoda na zbrodnię.

Ktoś mógłby powiedzieć: ale to przecież niemieckie rozliczenie, daleko nam. Ja bym powiedział: niekoniecznie. bo „Prima sort” to książka o tym, jak społeczeństwo pozwala się uśpić. jak łatwo przychodzi rozdzielanie – my (normalni, porządni, lepsi) i oni (ci, co zawsze winni). I jak banalne rytuały (wspólny obiad, rozmowy o pierdołach) mogą przykrywać rzeczywistość, której wolelibyśmy nie widzieć.

Warto czytać. I to bardzo. Dla literatury (bo to proza naprawdę wybitna), dla historii (bo bez takich świadectw nie zrozumiemy XX wieku), i wreszcie dla siebie. Kempowski nie daje nam komfortu. Pokazuje, że zło nie przychodzi w kostiumie diabła, tylko w fartuszku gospodyni domowej, z talerzem pierniczków, mówiącej, że „będzie jeszcze lepiej”.

Recenzja "Włóczędzy" Hao Jingfang