Recenzja "Ciemny, ciemny las" Jorge Volpi

Eksperymentalna proza Jorge Volpiego łączy mit z historią. Ciemny, ciemny las to powieść o winie, języku i ciemności, z której nie ma wyjścia.
Wydawca: Officyna

Liczba stron: 126


Oprawa: broszurowa

Tłumaczenie: Tomasz Pindel

Premiera: 2 października 2025 rok

Od czasu, gdy literatura zaczęła mierzyć się z doświadczeniem Zagłady, temat ciemności (tej prawdziwej, ludzkiej, historycznej) powraca jak powidok na siatkówce XX wieku. Jorge Volpi w „Ciemnym, ciemnym lesie” nie próbuje już tej ciemności opisać. On ją inscenizuje. Buduje opowieść, która przypomina bajkę z dzieciństwa, ale z każdym zdaniem coraz bardziej odsłania swoje drugie dno. Dno obozowego pieca, politycznej przemocy, moralnego rozkładu języka.

Volpi od lat podejmuje próby przepisania historii XX wieku w kategoriach fikcji. Tym razem jednak sięga po coś pozornie odległego, a więc baśń. Jest ona zdeformowana, rozkładająca się, skażona. Zaczyna się niewinnie, od znajomego rytuału „Był sobie raz biedny drwal, który żył z żoną i dwojgiem dzieci”. Lecz już po kilku akapitach ten język, który obiecywał bezpieczeństwo, zaczyna trzeszczeć. Ciemny las nie jest już przestrzenią inicjacji, lecz miejscem egzekucji. Drwal nie przynosi drewna, lecz śmierć.

Autor „Kroniki przekrętu” konstruuje powieść jak moralitet pozbawiony Boga. Jego świat nie zna transcendencji, tylko przypadek i zbrodnię. Fikcja, jak wspomina autor, „jest tu czystą atmosferą: przesadną, duszną, straszliwą”. I rzeczywiście, książka oddycha jak sen o gazie, jak koszmar o śniegu, w którym brakuje tlenu. Poetycki, rytmiczny, czasem zrywający się do wersów język nie szuka piękna, lecz rytuału oczyszczenia przez grozę.

Wszystko, co tu znajome, zostaje przewrócone na nice. Hansel i Gretel zostają zjedzeni. Kopciuszek nie znajduje księcia. Czerwony Kapturek już nie wychodzi z lasu. W świecie Volpiego bajki nie służą oswojeniu lęku, ale jego odtworzeniu. Przypominają raczej mit w sensie Mircei Eliadego – narrację, która nie tyle opisuje świat, ile ujawnia jego ukrytą strukturę. Tyle że tutaj mitem jest totalitaryzm.

Mimo, że „Ciemny, ciemny las” wpisany jest w tradycję fikcji historycznej, w gruncie rzeczy jest eksperymentem z formą i tożsamością narracji. Meksykański pisarz korzysta z koncepcji Gérarda Genette’a o hiper- i intertekstualności. Jego powieść jest palimpsestem, w którym pod cienką warstwą literackiego języka przebija język historii. Każdy rozdział rozpoczyna się motywem z baśni braci Grimm, ale szybko zanurza się w horrorze nowoczesności, czyli tam, gdzie rozkaz zabija bajkę.

W centrum tej opowieści znajduje się głos, który mówi „Ty”. Ten prosty zabieg, narracja w drugiej osobie, przenosi czytelnika w miejsce świadka, a zarazem winnego. „Ty” stajesz się oficerem, który nie potrafi odmówić. „Ty” jesteś tym, kto strzela, i tym, kto pisze. „Ty” jesteś czytelnikiem, który notuje w zeszycie „żółtego koloru”. Jakby samo czytanie było aktem współudziału. Michel Butor pisał, że „Ty” to osoba, której opowiada się jej własną historię, o której jeszcze nie wie. U Volpiego owo „Ty” to głos sumienia, który rozdziera narrację na dwoje: między winę a świadomość, między fabułę a jej cień.

Ten zabieg czyni z „Ciemnego, ciemnego lasu” coś więcej niż alegorię wojny. To literackie doświadczenie graniczne, w którym opowieść o ludobójstwie zostaje zderzona z samą strukturą baśni, archetypicznego snu o ocaleniu. Volpi tworzy coś w rodzaju negatywu mitu. On odwraca wszystkie wartości, jakby chciał dowieść, że w świecie, który przeżył Auschwitz, każde „było sobie raz” brzmi jak bluźnierstwo.

Nieprzypadkowo też autor wprowadza motyw insektów, powracający jak echo z nazistowskich metafor o odwszawianiu ras. Zestawienie dziecięcego świata baśni z biologicznym językiem eksterminacji tworzy efekt obrzydliwej symetrii. Tam, gdzie w opowieści o Jasiu i Małgosi pojawia się chata z piernika, tutaj stoi barak krematorium.

W strukturze tej prozy pobrzmiewa myślenie Heideggera o języku jako „domostwie bycia”, ale Volpi czyni z tego domu ruiny. Poetyckość jego fraz jest tylko pozorem. To język spalonego świata, który próbuje jeszcze raz wymówić swoje imiona, choć każdy dźwięk obraca się w popiół. A zarazem jest to język bardzo współczesny. Rozbity, przeniknięty echem intertekstualnych odbić.

Na planie filozoficznym „Ciemny, ciemny las” łączy dwa bieguny. Z jednej strony mamy Ricoeurowską refleksję o micie jako narzędziu poznania ludzkiego bytu. Z drugiej funkcjonuje tu także koncepcja Michaiła Bachtina – dialogiczność, która rodzi się z konfrontacji głosów. Volpi nie proponuje polifonii, lecz heteroglosję. Ścieranie się języka oficjalnego z językiem oporu, propagandy z poezją, rozkazu z szeptem. To w tej kolizji tkwi napięcie całej książki.

Wszystko tu jest metaforą, ale żadna nie daje ukojenia. Ciemny las, figura archetypiczna, od Dantego po Andersena, u Volpiego traci swoją symbolikę odrodzenia. To nie las wchodzenia w dorosłość, lecz przestrzeń bez powrotu. To pejzaż wojny, w której człowiek staje się zwierzęciem, a bajka systemem okrucieństwa.

Volpi chciał napisać powieść o tym, jak działają rządy, zwłaszcza totalitarne. I rzeczywiście, jego proza jest jak echo zrujnowanej retoryki. Słowa, które kiedyś miały znaczyć miłość, wolność czy dom, są tu wypowiadane przez tych, którzy wydają rozkazy śmierci. Ostatecznie „Ciemny, ciemny las” to nie tyle narracja o przeszłości, ile proroctwo. Przypomina, że w każdej bajce kryje się potencjał przemocy, a w każdym systemie możliwość powrotu mitu.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

Recenzja "To, co nieśli" Tim O'Brien

"To, co nieśli" Tim O'Brien opowiadania amerykańskie
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 264


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka

Premiera: 1 października 2025 rok

„Wojna jest piekłem, ale to nawet nie pół prawdy” – pisze Tim O’Brien, amerykański weteran i pisarz, który w swojej antologii „To, co nieśli” przesuwa granice tego, czym może być literatura wojenna. To nie zbiór relacji, nie pamiętnik i nie klasyczna powieść o froncie. To książka o samej istocie opowiadania wojny, o niemożliwości jej opowiedzenia. Trochę też o tym, że właśnie w tej niemożliwości rodzi się prawda.

Ba! Śmiem twierdzić (choć mogę się mylić), że od czasów Vonneguta i jego „Rzeźni numer pięć” nikt nie napisał o wojnie tak lirycznie, a zarazem tak bezlitośnie. I to nie tylko o Wietnamie, ale o każdej wojnie, jaka się wydarzyła i jaka jeszcze się wydarzy.

Gdy w 1990 roku O’Brien wydał „The Things They Carried”, amerykańscy krytycy dostrzegli w nim duchowego spadkobiercę Hemingwaya i Crane’a. Dziś książka ta, po raz pierwszy w nowym polskim przekładzie Tomasza S. Gałązki, brzmi z jeszcze większą siłą. Nie tylko dlatego, że wojna znów stała się czymś codziennym, lecz dlatego, że O’Brien pokazuje, jak wojna wchodzi pod skórę języka, jak deformuje pamięć i prawdę.

Autor sam był żołnierzem. Przeżył Wietnam, został ranny, wrócił z Purpurowym Sercem, ale jak sam przyznaje, nigdy z tej wojny nie wrócił naprawdę. Jego pisanie to nie próba rozliczenia się z przeszłością, lecz ciągłe, obsesyjne obracanie kamienia – przyglądanie się traumie z każdej strony, aż do przezroczystości. Autor nie pyta o to, co się wydarzyło?. Pyta co znaczy, że coś się wydarzyło?.

Pierwsze opowiadanie to prawdziwy majstersztyk krótkiej formy. Formalnie przypomina niemal matematyczną wyliczankę. Ile waży karabin, ile naboje, ile zapas wody, ile listy od dziewczyny. Ale za tą prozą konkretnych gramów i funtów kryje się ciężar niezważony: strach, miłość, żal, wstyd. To, co nie mieści się w plecaku, a jednak przygniata najmocniej.

I tu O’Brien dokonuje rzeczy niezwykłej. Ta wyliczanka zamienia się w poezję. Ciało żołnierza staje się metaforą pamięci, a pamięć formą przetrwania. W kolejnych opowiadaniach ten rytm powraca. Tworzy strukturę przypominającą marsz. Krok po kroku, zdanie po zdaniu, aż do zatrzymania.

W połowie tomu O’Brien sam wchodzi do tekstu. Jako narrator i postać. Opowiada o pisaniu wojennej historii i o tym, jak nie można jej napisać naprawdę. „Prawdziwa historia wojny” – powiada – „nigdy nie daje poczucia sensu”. To moment, w którym „To, co nieśli” przekracza granice realizmu i staje się metafikcją. Opowieścią o opowiadaniu, literaturą o literaturze. W tym sensie O’Brien stoi bliżej Borgesa czy Sebalda niż Hemingwaya. Jego wojna dzieje się w języku, w pamięci, w narracji, nie tylko w dżungli.

Nie sposób nie wspomnieć o kunszcie konstrukcyjnym tego zbioru. Dwadzieścia jeden opowiadań tworzy strukturę pozornie rozproszoną. Mozaikę wspomnień, anegdot, listów, spowiedzi. A jednak całość działa jak precyzyjny mechanizm. W jednym tekście narrator wspomina śmierć towarzysza, w kolejnym wraca do tej samej sceny z innej perspektywy, jakby chciał udowodnić, że żadna wersja nie wystarczy.

To właśnie w tej powtarzalności, w tym nieustannym mówieniu o tym samym, O’Brien odnajduje prawdę o pamięci. Wojna jest nie tylko zdarzeniem, ale stanem umysłu. To, co się raz wydarzyło, wydarza się bez końca. „To, co nieśli” można czytać obok „Obłędu” Jerzego Krzysztonia. W obu książkach trauma nie kończy się wraz z ostatnim rozdziałem.

Seria Opowiadań Amerykańskich jest tak fenomenalna, bo oddaje głos twórcom osobnym. Każdy ma swój unikatowy styl, frazy, pomysł na pisanie. Nie inaczej jest i tym razem. O’Brien pisze językiem surowym, często rytmicznym, niemal hipnotycznym. Jego zdania potrafią brzmieć jak wersy wiersza, ale nigdy nie popadają w emfatyczność. Polski przekład Tomasza S. Gałązki oddaje tę równowagę. Między chłodem a liryką, między wojskową precyzją a emocjonalnym drżeniem. Widać tu świetne ucho dla niuansu, do amerykańskich idiomów (frazy żołnierskie, potoczności, groteskowe dialogi). Każde słowo jest na swoim miejscu, a rytm narracji wciąga jak melodia marszu przez dżunglę. Oryginału nie czytałem, ale jestem przekonany, że lepiej oddać się go nie dało.

Uniwersalność tej prozy wynika z tego, że O’Brien nie opisuje konkretnego konfliktu. Skupia się na stanie człowieka w obliczu wojny. Znowuż wrócę do Hemingwaya, który w mojej opinii stoi na zupełnie innej półce. „To co nieśli” jest zdecydowanie bliżej Różewicza. Wojna u niego nie tworzy bohaterów, lecz rozbija język, świadomość, moralność. To literatura, która nie daje katharsis, tylko zostawia w pół kroku.

Czy „To, co nieśli” to zbiór opowiadań? Powieść? Poemat epicki rozbity na fragmenty? Każda odpowiedź jest poprawna i żadna nie jest ostateczna. Właśnie ta niejednoznaczność czyni książkę tak nowoczesną. Autor potrafi połączyć reporterską obserwację z liryzmem i filozoficzną refleksją o naturze prawdy.

Każde z opowiadań działa samodzielnie, ale dopiero w całości ujawnia się pełna kompozycja. Jak gdyby autor budował symfonię z osobnych instrumentów. O’Brien otwiera pamięć jak ranę i pokazuje, że krwawić można słowami. Z tych słów buduje pomnik, który nigdy nie stwardnieje.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej.

Recenzja "Widokówki" Paweł Kasprowicz

"Widokówki" Paweł Kasprowicz zbiór opowiadań
Wydawca: Ridero

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka

Premiera: sierpień 2025 rok

„To nieprawda. Widokówki drążą od środka” — ten komentarz, pochodzący z opisu książki Pawła Kasprowicza, jest jednocześnie trafnym i symptomatycznym podsumowaniem tego zbioru. Bo oto trafiamy na prozę, która nie uwodzi fabułą, nie obiecuje narracyjnego komfortu, nie uwzględnia rynku. To literatura programowo niesprzedawalna i skazana na zapomnienie. A jednak siła tych krótkich, często bardzo delikatnych, impresyjnych tekstów polega właśnie na tym, że przeciekają do czytelnika, osiadają w pamięci jak zapach zupy ogórkowej na zimowej kurtce, jak wilgoć w szwach starej pocztówki.

„Widokówki” to książka, która mówi szeptem. Ale to szept przenikliwy. Już sam spis treści sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z klasycznym zbiorem opowiadań. Tytuły: „Zimą zagubione Mulatki”, „Pamiętaj o śniadaniu”, „Poetka przelotnie niespotykana”, „Deszcz muska dziewczyn powieki” brzmią jak strzępy wspomnień, jak podpisy pod starymi fotografiami, jak notatki na marginesach kalendarza. To literatura, której sedno leży nie w tym co się dzieje, ale gdzie i jak pozostaje po tym ślad.

Kasprowicz buduje swoją narrację z fragmentów. Nie próbuje stworzyć spójnej historii, raczej mapuje emocje, nastroje i momenty. Jego język jest migotliwy, pełen dygresji, jakby podsłuchany w półśnie. W pewnym sensie przypomina to strategię literacką znaną z twórczości W.G. Sebalda. Melancholijne dryfowanie po archipelagu wspomnień. Ale tam, gdzie Sebald był precyzyjny jak zegarmistrz pamięci, Kasprowicz pozwala sobie na miękkość i swobodę. Jakby wiedział, że każde wspomnienie i tak w końcu wymknie się z dłoni.

Język w „Widokówkach” nie pełni funkcji czysto komunikacyjnej. To raczej medium pamięci. Zdania rozciągają się, wiją, ulegają przeciążeniu znaczeniami. Jakby autor celowo próbował nie doprowadzić ich do końca, by pozostawić czytelnika w zawieszeniu. Fragment „Zimą zagubione Mulatki” mógłby być cytowany na zajęciach z literatury modernistycznej:

„Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce)…”.

To nie jest proza, którą się „pochłania”. To raczej taka książka, którą się czyta w rytmie własnych oddechów. Kasprowicz wciąga czytelnika w sposób bardzo podstępny: pozornie nic się nie dzieje, ale pod spodem pracuje warstwa egzystencjalna. Wrażliwość, smutek, melancholia, ale i subtelna czułość.

Wielkim osiągnięciem autora jest uniknięcie banału. Pisząc o dzieciństwie, przemijaniu, pamięci, łatwo wpaść w pułapkę taniej nostalgii. Kasprowicz tego nie robi. Jego proza jest zimna i ciepła jednocześnie. Jak poranny oddech w styczniu, jak oranżada pita w cieniu lip. W opowiadaniu „Najbardziej” (jednym z najpiękniejszych w tomie) potrafi uchwycić moment dojrzewania i absolutnej intensywności życia bez popadania w egzaltację.

„Widokówki” są też świetnym przykładem prozy, która flirtuje z poezją. Nie tylko przez sposób konstruowania zdań, ale przez intymność języka. Autor nie opisuje świata. On go dotyka słowami. W krótkim fragmencie potrafi zmieścić zarówno ironię, jak i delikatność, zarówno erotyczne napięcie, jak i śmierć, zarówno mgłę, jak i rozgrzane lipcowe popołudnie. Ta intymność sprawia, że książka działa nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym i sensualnym. Pamięć, smak, zapach, dźwięk – wszystko to staje się częścią narracji.

Chwaląc tę książkę, warto jednak zaznaczyć, że Kasprowicz czasami zbyt mocno ufa ciszy i nastrojowi. Tam, gdzie Sebald, Marcel Proust czy Julio Cortázar podskórnie budowali strukturę, Kasprowicz nie zawsze dba o dramaturgiczną gęstość. W efekcie niektóre teksty zlewają się ze sobą.

To oczywiście może być zabieg celowy, rodzaj „pocztówkowej mgły”, ale dla mnie to jednak wada i przyczynek do tego, żeby o tej książce za jakiś czas zapomnieć. Nie chodzi nawet o fabułę, ale o rytm. Tom zyskałby jeszcze bardziej, gdyby autor pozwolił kilku opowiadaniom urosnąć, wzmocnić się, nie tylko rozproszyć.

Innym elementem, który można by rozwinąć, jest większe zróżnicowanie tonów. Kasprowicz operuje jednym, niezwykle pięknym rejestrem melancholijnej prozy. Ale gdyby co jakiś czas dopuścił do głosu kontrapunkt: gniew, groteskę, absurd, efekt byłby silniejszy. To trochę jak z muzyką. Piękno melancholijnego motywu jeszcze bardziej wybrzmiewa, gdy poprzedza go krótki akord niepokoju.

„Historie niesprzedawalne” pisze autor we wstępie. Ale to właśnie w tej niesprzedawalności tkwi gest polityczny. W świecie, w którym literatura coraz częściej staje się towarem z metką „łatwa w ekranizacji”, „czytelna w 15 sekund”, Kasprowicz proponuje coś przeciwnego: literaturę bez ułatwień. Literaturę, która wymaga od czytelnika czasu, ciszy i gotowości na wspomnienia, które nie są jego własne, a mimo to poruszają.

To gest podobny do tego, jaki w swoim czasie wykonywali moderniści. Powiedzieć światu nie i szeptać własne ja. W tym sensie „Widokówki” są też formą literackiego oporu wobec zgiełku.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej.