Wydawca: Ridero
Liczba stron: 132
Oprawa: miękka
Premiera: sierpień 2025 rok
„To nieprawda. Widokówki drążą od środka” — ten komentarz, pochodzący z opisu książki Pawła Kasprowicza, jest jednocześnie trafnym i symptomatycznym podsumowaniem tego zbioru. Bo oto trafiamy na prozę, która nie uwodzi fabułą, nie obiecuje narracyjnego komfortu, nie uwzględnia rynku. To literatura programowo niesprzedawalna i skazana na zapomnienie. A jednak siła tych krótkich, często bardzo delikatnych, impresyjnych tekstów polega właśnie na tym, że przeciekają do czytelnika, osiadają w pamięci jak zapach zupy ogórkowej na zimowej kurtce, jak wilgoć w szwach starej pocztówki.
„Widokówki” to książka, która mówi szeptem. Ale to szept przenikliwy. Już sam spis treści sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z klasycznym zbiorem opowiadań. Tytuły: „Zimą zagubione Mulatki”, „Pamiętaj o śniadaniu”, „Poetka przelotnie niespotykana”, „Deszcz muska dziewczyn powieki” brzmią jak strzępy wspomnień, jak podpisy pod starymi fotografiami, jak notatki na marginesach kalendarza. To literatura, której sedno leży nie w tym co się dzieje, ale gdzie i jak pozostaje po tym ślad.
Kasprowicz buduje swoją narrację z fragmentów. Nie próbuje stworzyć spójnej historii, raczej mapuje emocje, nastroje i momenty. Jego język jest migotliwy, pełen dygresji, jakby podsłuchany w półśnie. W pewnym sensie przypomina to strategię literacką znaną z twórczości W.G. Sebalda. Melancholijne dryfowanie po archipelagu wspomnień. Ale tam, gdzie Sebald był precyzyjny jak zegarmistrz pamięci, Kasprowicz pozwala sobie na miękkość i swobodę. Jakby wiedział, że każde wspomnienie i tak w końcu wymknie się z dłoni.
Język w „Widokówkach” nie pełni funkcji czysto komunikacyjnej. To raczej medium pamięci. Zdania rozciągają się, wiją, ulegają przeciążeniu znaczeniami. Jakby autor celowo próbował nie doprowadzić ich do końca, by pozostawić czytelnika w zawieszeniu. Fragment „Zimą zagubione Mulatki” mógłby być cytowany na zajęciach z literatury modernistycznej:
„Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce)…”.
To nie jest proza, którą się „pochłania”. To raczej taka książka, którą się czyta w rytmie własnych oddechów. Kasprowicz wciąga czytelnika w sposób bardzo podstępny: pozornie nic się nie dzieje, ale pod spodem pracuje warstwa egzystencjalna. Wrażliwość, smutek, melancholia, ale i subtelna czułość.
Wielkim osiągnięciem autora jest uniknięcie banału. Pisząc o dzieciństwie, przemijaniu, pamięci, łatwo wpaść w pułapkę taniej nostalgii. Kasprowicz tego nie robi. Jego proza jest zimna i ciepła jednocześnie. Jak poranny oddech w styczniu, jak oranżada pita w cieniu lip. W opowiadaniu „Najbardziej” (jednym z najpiękniejszych w tomie) potrafi uchwycić moment dojrzewania i absolutnej intensywności życia bez popadania w egzaltację.
„Widokówki” są też świetnym przykładem prozy, która flirtuje z poezją. Nie tylko przez sposób konstruowania zdań, ale przez intymność języka. Autor nie opisuje świata. On go dotyka słowami. W krótkim fragmencie potrafi zmieścić zarówno ironię, jak i delikatność, zarówno erotyczne napięcie, jak i śmierć, zarówno mgłę, jak i rozgrzane lipcowe popołudnie. Ta intymność sprawia, że książka działa nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym i sensualnym. Pamięć, smak, zapach, dźwięk – wszystko to staje się częścią narracji.
Chwaląc tę książkę, warto jednak zaznaczyć, że Kasprowicz czasami zbyt mocno ufa ciszy i nastrojowi. Tam, gdzie Sebald, Marcel Proust czy Julio Cortázar podskórnie budowali strukturę, Kasprowicz nie zawsze dba o dramaturgiczną gęstość. W efekcie niektóre teksty zlewają się ze sobą.
To oczywiście może być zabieg celowy, rodzaj „pocztówkowej mgły”, ale dla mnie to jednak wada i przyczynek do tego, żeby o tej książce za jakiś czas zapomnieć. Nie chodzi nawet o fabułę, ale o rytm. Tom zyskałby jeszcze bardziej, gdyby autor pozwolił kilku opowiadaniom urosnąć, wzmocnić się, nie tylko rozproszyć.
Innym elementem, który można by rozwinąć, jest większe zróżnicowanie tonów. Kasprowicz operuje jednym, niezwykle pięknym rejestrem melancholijnej prozy. Ale gdyby co jakiś czas dopuścił do głosu kontrapunkt: gniew, groteskę, absurd, efekt byłby silniejszy. To trochę jak z muzyką. Piękno melancholijnego motywu jeszcze bardziej wybrzmiewa, gdy poprzedza go krótki akord niepokoju.
„Historie niesprzedawalne” pisze autor we wstępie. Ale to właśnie w tej niesprzedawalności tkwi gest polityczny. W świecie, w którym literatura coraz częściej staje się towarem z metką „łatwa w ekranizacji”, „czytelna w 15 sekund”, Kasprowicz proponuje coś przeciwnego: literaturę bez ułatwień. Literaturę, która wymaga od czytelnika czasu, ciszy i gotowości na wspomnienia, które nie są jego własne, a mimo to poruszają.
To gest podobny do tego, jaki w swoim czasie wykonywali moderniści. Powiedzieć światu nie i szeptać własne ja. W tym sensie „Widokówki” są też formą literackiego oporu wobec zgiełku.