Wydawca: Wydawnictwo Insignis Media
Liczba stron: 960
Oprawa: twarda
Premiera: 4 czerwca 2025 rok
Nieczęsto mam w rękach książkę, której lektura wzbudza we mnie poczucie lęku, niepokoju, intelektualnego dyskomfortu i fizycznego wręcz zmęczenia. Taką powieścią jest „O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej)” Miki Liukkonena. Pozwolicie, że jej tytuł będę dalej skracał do „O”. To rzecz, która nie tylko przekracza granice narracyjne, ale przede wszystkim próbuje uchwycić nieuchwytne. Świat, który rozpada się pod ciężarem własnej komplikacji. Ludzkie istnienie rozdzierane obsesjami, lękami i neurozami. Postrzegam tę książkę jako sejsmograf współczesności. Jej przekaz drży w rytm nerwów całej epoki.
Zacznijmy od formy, bo „O” nie uznaje żadnej jednorodności. Mamy tu styl barokowy w dygresjach, gęsty jak ściółka leśna, pod którą kryją się larwy kolejnych znaczeń. Jest dramat, są listy, raporty, są partie oniryczne i niemal dziennikarskie. Czasem styl imituje strumień świadomości, by po chwili przejść w wykład filozoficzny czy chłodny opis. To narracyjny Frankenstein, ale zbudowany nie z resztek, a z żywego ciała. Jego puls słychać cały czas.
Nie ma jednej historii. Setka postaci przewija się jak twarze w zatłoczonym metrze. Pozornie przypadkowe, czasem powracające, innym razem znikające po jednym akapicie. To chaos pozorny. Jak w partyturze Bacha, z której Liukkonen robi temat nie tylko artystyczny, ale i egzystencjalny. Obsesja doskonałości, rytmu, powtarzalności, idealnej konstrukcji. I jednocześnie udręka świadomości, że życie nigdy nie będzie tak spójne jak muzyka.
„O” to traktat o zaburzeniu. Nie o zaburzeniach psychicznych jako jednostkach chorobowych, ale o samym poczuciu bycia zaburzonym, rozregulowanym, w niewłaściwym czasie i ciele. Bohaterowie to z jednej strony osoby z rozpoznaniem OCD, depresji, nerwicy czy lęku uogólnionego. Z drugiej to także ci, którzy nie mają żadnej diagnozy, a mimo to czują się jakby istnieli obok własnego życia.
Czytałem tę książkę blisko czterdziestki. Po przejściach. Ze świadomością, że wielu rzeczy już nie muszę. Że życie toczy się w trybie trochę wolniejszym, niż się kiedyś wydawało. I właśnie dlatego tak bardzo dotknęła mnie śmierć Liukkonena. Bo wiem, jak to jest być młodym mężczyzną bez azymutu. Znam te ciemne noce, w których człowiek drży na myśl o kolejnym dniu. I wiem też, że można z tego wyjść. Liukkonen nie wyszedł. Może dlatego, że czuł więcej niż inni. Bo „O” to książka hiperwrażliwca.
Są tu epizody, które zostają w głowie na długo. Chłopiec komunikujący się poprzez Post-it®y. Fanatycy Bacha testujący eksperymenty na granicy życia i śmierci. Śledzie wędrujące w czasie. Ogrodowa szopa jako schronienie przed własnym umysłem. Jerome, narrator obsesyjny, który czas mierzy niczym mnich kontemplujący śmierć – nie po to, by ją zrozumieć, ale by chociaż zyskać złudzenie kontroli.
Metafora pływania powracająca, przenikliwa, odsłania rdzeń tej książki: życie jako walka o nieutonęcie. O przetrwanie w rzeczywistości, która przypomina ocean pełen śmieci informacyjnych, niepokoju, braku jasności. Pływać, czyli nie tonąć. Czy to nie brzmi jak współczesne motto egzystencji?
To oczywiście nie koniec możliwych interpretacji i metafor. „O” można odczytywać jako tekst-bachtinowski, gdzie setki postaci mówią własnym głosem, a ich summa splata się w kalejdoskop narracyjny. Nie ma jednej dominującej perspektywy. Czytelnik staje się świadkiem dialogów między obsesjami, fobiami, traumami i pragnieniami różnych bohaterów.
Akcja rozgrywa się nie tylko w psychice indywidualnych bohaterów, ale też w umysłach zbiorowych. To obraz społeczeństwa w stanie zawieszenia poznawczego, permanentnej dezorientacji. Internet jako ocean stymulacyjnych śmieci, w którym toniemy. Jest też humor. Liukkonen wplata groteskowe, absurdalne wątki, by rozładować psychologiczną presję narracji. To klasyczny postmodernistyczny zabieg, który balansuje tragizm z komizmem, a jednocześnie oddaje absurdalność świata postprawdy.
To, co mnie najbardziej urzekło (a zarazem przeraziło), to otwartość tej książki. Każdy rozdział to osobne uniwersum, każdy wątek można rozpatrywać na poziomie literalnym, symbolicznym, psychologicznym i filozoficznym. A jednak „O” nie rozkłada się jak encyklopedia. Nie pyta: „czytaj mnie jak leksykon”, ale: „przeżyj mnie jak sen, który wraca”.
W skali trudności czytania mamy tu więc Mount Everest. Niektórych fragmentów nie da się przeczytać „na raz”. Inne wciągają jak wiry. To powieść jak życie: nieprzewidywalna, niepodzielna, nielinearna. Długa, ale tylko dlatego, że musi taka być. Bo świat nie mieści się w aforyzmie.
To książka, która zaczyna się jak żart, ale kończy jak notatka samobójcza kosmosu. Tu każda postać mówi jak Twitter-bot po kursie filozofii. Liukkonen pokazuje, że chaos nie jest brakiem porządku, tylko jego ironiczną wersją beta.
P.S. tłumaczenie zasługuje na nagrodę.