Recenzja "Zawsze jest ktoś" Petra Soukupová

Soukupová pisze tak, jakby obserwowała ludzi przez dziurkę od klucza, a potem spisywała to w raporcie policyjnym – bez ozdobników, bez współczucia, za to z niepokojącą dokładnością.
Wydawca: Afera

Liczba stron: 392


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Premiera: 26 sierpnia 2025 rok 

Oto horror w realistycznej scenerii czeskiego przedmieścia. Nie ma tu duchów ani demonów, ale są obrazy, które zostają pod powiekami. Mamy kopanie grobu w ogrodzie, ciało wsuwane i przetrzymywane w zamrażarce, lodówkę (nie tę od zamrażarki), w której obok masła i kiełbasy spokojnie wiją się dżdżownice. Czy będzie tu krew? Oczywiście! Czy w scenerii pojawi się mroczny basen w domku jednorodzinnym? A jakże! Czy trafi się molestowanie 40 lat młodszej kobiety? I to jeszcze jak! Takich opisów brutalności, takiej kwintesencji tajemnicy mógłby pozazdrościć nawet Stephen King!

No dobra, to był żart. A może raczej wstępna prowokacja. Bo wszystkie te sceny faktycznie się w książce pojawiają, tylko że Petra Soukupová nie pisze horroru. „Zawsze jest ktoś” to powieść o Veronice, kobiecie w wieku średnim, która ma męża, dwoje nastolatków i rodziców. Tych ostatnich kocha, co nie zmienia faktu, że każde odwiedziny kończą się awanturą. Niby klasyczny obrazek stabilizacji, a jednak pod spodem buzują dobrze nam znane napięcia. Poczucie winy wobec starzejących się rodziców, frustracja związana z dziećmi, które coraz bardziej odpływają w swoje światy, alkohol, który pomaga zasnąć, a w praktyce tylko rozluźnia kontrolę. To nie horror z potworem w piwnicy, ale dramat jednostki w świecie, w którym każdy coś od ciebie chce, a ty sam nie wiesz, czy w ogóle masz prawo być sobą.

Soukupová przypomina mi trochę czeską odpowiedź na Elizabeth Strout. Niby zwyczajne historie rodzinne, ale rozpisane tak, że czujesz ciężar każdej rozmowy przy stole. Czasem przychodzi też skojarzenie z filmami Miloša Formana, tymi wczesnymi, jak „Miłość blondynki”. Tam też zwyczajność jest podszyta ironią, goryczą i śmiesznością zarazem. Kiedy autorka pokazuje Veronikę z kieliszkiem wina, próbującą uspokoić wyrzuty sumienia wobec ojca czy córki, można pomyśleć o wszystkich antybohaterkach z literatury obyczajowej, które starają się być perfekcyjne, a i tak wszystko sypie się jak domek z kart.

W konstrukcji książki ciekawie działa zmienność perspektyw. Poza Veroniką swoje fragmenty dostają dzieci. Pokazują one te same zdarzenia, ale z innego punktu widzenia. Odmienne doświadczenia, wiek, marzenia – to wszystko działa jak filtr, który wyłuskuje kwintesencję pojęcia rodziny. Jak bardzo jesteśmy blisko, a jednocześnie jak daleko?

Nie ma tu wielkich zwrotów akcji ani efektownych tragedii, raczej mikrodramaty codzienności. I w tym tkwi siła książki. Kiedy Veronika zastanawia się, czy już przypadkiem nie staje się kopią swojej matki – zgorzkniałej, wiecznie niezadowolonej, czytelnik łapie się na tym, że to pytanie mogłoby paść w każdej rodzinie. Podobnie podchodzimy do tematu pierwszej miłości, zapracowania czy odrzucenia kolegi z grupy. To właśnie ten ostatni temat wydaje mi się mocno niedoceniany w recenzjach, a jak dla mnie jest poprowadzony wzorowo. I można o nim debatować godzinami.

Ta książka jest jak czeski kebab o trzeciej w nocy. Zwyczajny, tłusty, trochę wstydliwy. A jednak konsumując go, czujesz prawdziwy smak życia. Jest też oczywiście trochę zabawnie. Jakby Ingmar Bergman spotkał się z Bohumilem Habalem w kolejce po piwo i postanowili napisać razem sitcom o tym, że matki nigdy nie przestają dzwonić.

 „Zawsze jest ktoś” nie jest książką, która zaskoczy fabułą. To raczej precyzyjny portret rodziny w rozkładzie, zapisany chłodnym, minimalistycznym językiem. Dla jednych będzie to proza męcząca w swojej zwyczajności, dla innych wciągająca jak najlepszy dramat psychologiczny. Jeśli ktoś lubi obserwować, jak w idealnie uporządkowanym domu zaczyna się odklejać tapeta i sypie tynk, to Soukupová jest pisarką idealną.

Przeczytaj też recenzje innych fantastycznych książek od Afery:

- "Wypędzenie Gerty Schnirch" Kateřina Tučková

- "Zmęczenie materiału" Marek Šindelka  

- "Jezioro" Bianca Bellova 

"Babcie" Petr Šabach

Recenzja "Bachmut" Myrosław Łajuk

Myrosław Łajuk w „Bachmucie” łączy poezję i reportaż. To opowieść o wojnie, ruinach i sile pamięci. Książka, którą trzeba przeczytać.
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Maciej Piotrowski

Premiera: czerwiec 2025 rok 

Czytanie „Bachmutu” Myrosława Łajuka było dla mnie doświadczeniem, które zapamiętam na długo. Książkę zabrałem ze sobą w podróż pociągiem – z tych dłuższych, kiedy człowiek zwykle ucieka w muzykę albo w sen. Tym razem wybrałem lekturę. Za oknem przesuwały się spokojne, zielone pola, co jakiś czas zmieniane przez wiejskie sklepy, hydrofornie czy autobusy wiozące podróżnych. Ja w tym czasie zanurzałem się w świat zupełnie inny. Świat ruin, huku wybuchów i ciszy piwnic, w których ktoś próbował rozpalić mały piecyk, żeby zagotować wodę. Ten kontrast między spokojem mojego otoczenia a tym co czytałem, sprawił, że „Bachmut” wszedł we mnie naprawdę głęboko.

Łajuk robi coś niesamowitego. Zamiast pisać suchy dziennik z frontu, on bierze fragmenty życia: rozmowy z ludźmi, obrazy z ulic, pojedyncze zdania, nawet zapachy. I właśnie z nich składa całość. W efekcie nie dostajemy opowieści linearnej, tylko mozaikę. Ta forma jest wyjątkowo trafna, bo wojna to właśnie chaos, rozsypane puzzle. Nie da się jej opowiedzieć od A do Z, bo ona sama jest ciągłym przerwaniem, dziurą, zgrzytem.

To, co mnie uderzyło najmocniej, to sposób, w jaki autor operuje pamięcią. On nie archiwizuje wojny jak historyk, tylko ratuje chwile. Ma świadomość, że inaczej one znikną. Kiedy czytam o żołnierzu, który pod ostrzałem szuka Snickersa dla kolegi na urodziny, zdaję sobie sprawę, że wojna to nie tylko śmierć, ale też te desperackie próby bycia człowiekiem. Niby detal, ale jakże wymowny.

Forma dwuczęściowa, najpierw reportaże, potem eseje, też nie jest przypadkowa. Pierwsza to gorące migawki, jakby ktoś robił zdjęcia słowami, żeby nic nie uciekło. Druga część bardziej eseistyczna. Daje oddech, ale nie po to, by złagodzić, tylko by pogłębić. To tam Łajuk łączy ruiny miasta z historią ukraińskiej kultury i literatury. Przywołuje Dowżenkę, Stusa, Abramović, żeby pokazać, że wojna nie tylko niszczy budynki, ale i próbuje wyrwać pamięć narodu z korzeniami.

Książka działa zatem na co najmniej dwóch poziomach. Z jednej strony widzimy krew, kurz, ciała, ciszę po wybuchu. Z drugiej wchodzimy w refleksję filozoficzną o tym, czym jest pamięć, jak zachować to, co się rozpada, jak opisać katastrofę, żeby nie utrwalać tylko traumy. To nie jest prosty zapis wojny, to tekst o tym, jak ją w ogóle można opowiedzieć.

Nie bez znaczenia są też zdjęcia Danyła Pawłowa. Zaryzykuję twierdzeniem, że są czymś więcej niż ilustracją. To tak naprawdę równoległy format, mówiący równie dużo co tekst. Zatrzymują ten sam moment, który Łajuk próbuje uchwycić słowami. Razem tworzą dokument nie do podważenia: tu jest życie, tu jest śmierć, tu jest pamięć.

„Bachmut” to nie jest tylko książka mówiąca o wojnie tuż za naszą granicą. Ona nas uczy patrzeć. Przypomina o empatii w czasach, kiedy tak łatwo przychodzi nam obojętność albo wrogość wobec obcych. Pokazuje, że wojna to nie abstrakcja w telewizji, ale doświadczenie konkretnych ludzi.

Recenzja "Smutek w tropikach" Ronald Firbank

"Smutek w tropikach" Ronald Firbank świetna książka
Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 120


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski

Premiera: lipiec 2025 rok 

Ronald Firbank, postać wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom, w „Smutku w tropikach” odsłania jedno z najbardziej osobliwych obliczy modernizmu. Autor, angielski dandys, esteta, „elegancki anorektyk i dystyngowany alkoholik”, jak trafnie nazwał go Andrzej Sosnowski, sytuował swoją twórczość na styku prozy i teatru. Jego narracje są właściwie dramatami podszytymi opisami. Dialogi pełnią funkcję konstrukcyjnego rusztowania, a scenerie, stroje i detale obyczajowe stają się czymś w rodzaju literackich didaskaliów.

„Smutek w tropikach” opowiada o rodzinie Mouthów, która opuszczając rodzime Mediaville, wyrusza w stronę mitycznego, egzotycznego miasta Cuna-Cuna. Miami Mouth, główna bohaterka, marzy o wejściu do socjety, o awansie, który z perspektywy jej pozycji i koloru skóry wydaje się nieosiągalny. Firbank konstruuje fabułę opartą na motywie aspiracji: od przepasek z kwiatów ku salonowym kapeluszom, od prowincjonalnej beztroski ku złudzeniu „cywilizacyjnego funu”. Za fasadą barwności i błahości kryje się jednak melancholia. Świadomość, że pożądanie uczestnictwa w świecie elit jest z góry skazane na porażkę.

Ta ambiwalencja, to rozpięcie między komizmem a smutkiem, jest znakiem firmowym Firbanka. Jego powieści są wesołe i kruche, lecz zawsze podszyte „maleńkim kamykiem filozoficznym”, który śmiech zmienia w refleksję nad wykluczeniem, a lekkość w gorzki komentarz społeczny. W „Smutku w tropikach” to napięcie wyraża się w szczególny sposób. Z jednej strony Firbank oddaje uciechę kolonialnego miasta, z drugiej pokazuje, jak mechanizmy hierarchii społecznej i rasowej nie pozwalają czarnoskórym bohaterom na prawdziwy awans.

Warto pamiętać, że Firbank pisał z wnętrza świata, którego sam był częścią i zarazem krytykiem. Uprzywilejowany, majętny, dystansował się wobec powagi kultury wysokiej, a zarazem kontestował ją w duchu Wilde’a i francuskich dekadentów. Jego estetyzm nie jest jednak jedynie kaprysem: „Smutek w tropikach” to literacka inscenizacja, w której wyczuwa się zarówno teatralność campu, jak i proto-postkolonialne napięcia.

Recepcja książki potwierdza, że jej znaczenie wykracza poza ramy „błahej sztuki dla sztuki”. Już współcześni afroamerykańscy pisarze, od Langstona Hughesa po Gwendolyn Bennett, odczytywali Firbanka jako autora, który potrafił uchwycić „śmiech czarnej społeczności”, tworząc bohaterów zaskakująco bliskich doświadczeniu Karaibów. W tym sensie jego proza wyprzedzała akademickie rozpoznania kampu i queeru, a także antycypowała problematykę postkolonialną, choć sam autor zapewne nie myślał o nich w kategoriach politycznych.

Estetyka Firbanka przywołuje w pamięci obrazy Gauguina czy Matisse’a. Uproszczone, płaskie, o „tropikalnie rozleniwionej energii”. Ale ta sztuczność i nienaturalność są u niego gestem świadomym. Literacka powierzchniowość ma charakter wywrotowy, podważa iluzję głębi, „substancjalności” literatury. Firbank, stylistyczny eksperymentator, ukazuje literaturę jako autonomiczną zabawę – burleskową, operetkową, błahą, a zarazem niepokojąco prawdziwą.

Twórca lokuje się na marginesie głównego nurtu modernizmu, obok takich figur jak Raymond Roussel. Jego twórczość nie tyle diagnozuje społeczne czy polityczne problemy, ile raczej, przez swą przesadę i manieryczność, wydobywa ich absurdalny i performatywny charakter. „Smutek w tropikach” można więc czytać zarówno jako lekkość „sztuki dla sztuki”, jak i jako podszyty melancholią obraz aspiracji, które kolonialne reguły czynią niemożliwymi do spełnienia.

Dziś, kiedy książka ukazuje się po polsku w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego, wyraźnie widać, jak wiele Firbank wnosi do refleksji nad literacką sztucznością i nad queerowym dziedzictwem modernizmu. To literatura kampowa, ale nie w sensie etykiety, lecz jako sposób rozbrajania hierarchii (płciowych, rasowych, estetycznych). „Smutek w tropikach” jest więc powieścią błahą i poważną zarazem. Świadectwem, że za śmiechem kryje się smutek, a za blichtrem doświadczenie odmieńczości.