Najlepsze książki na prezent edycja 2025

Przypominam, że jak co roku przygotowałem dla Was listę propozycji na świąteczny prezent. Zestawienie aktualne i z lat poprzednich dostępne są na oddzielnych stronach, które można znaleźć w prawym górnym rogu witryny lub klikając w poniższe linki. Przyjemnej lektury!

Najlepsze książki na prezent 2025 

Najlepsze książki na prezent 2024 

Najlepsze książki na prezent 2023 

Najlepsze książki na prezent 2022 

Najlepsze książki na prezent 2021 




Recenzja "Maniak" Benjamín Labatut

"Maniak" Benjamín Labatut
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 416


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jarek Westermark

Premiera: 5 listopada 2025 rok

„Maniak” Benjamína Labatuta jest książką, która od pierwszych stron sprawdza u czytelnika odporność na intelektualny niepokój. To nie jest powieść, która chce się podobać, a raczej taka, która cierpliwie rozmontowuje nasze przyzwyczajenia do myślenia o nauce, postępie i samych sobie. Chilijski pisarz nie prowadzi narracji wprost, nie oferuje stabilnej fabuły ani bohatera, z którym łatwo się identyfikować. Zamiast tego buduje konstrukcję wielopiętrową, fragmentaryczną, momentami wręcz zimną, ale podszytą bardzo ludzkim lękiem przed tym, co sami powołaliśmy do istnienia.

Na poziomie kompozycyjnym „Maniak” przypomina intelektualny tryptyk. Trzy historie, trzy punkty graniczne, trzy różne momenty, w których rozum traci niewinność. Labatut zaczyna od Paula Ehrenfesta – fizyka, który nie wytrzymał współtworzonego świata. To otwarcie jest brutalne, duszne i znaczące. Już tutaj widać, że autor nie interesuje się nauką jako zestawem osiągnięć, lecz jako procesem psychicznym, który potrafi zniszczyć tych, którzy zajrzeli za daleko. Ehrenfest nie przegrywa z polityką ani historią, lecz z abstrakcją. Z logiką, która przestaje służyć człowiekowi.

Dopiero w drugiej, najobszerniejszej części, książka odsłania swoje właściwe centrum ciężkości. John von Neumann nie jest tu sportretowany jako bohater ani czarny charakter, lecz jako personifikacja nowoczesnego rozumu. Błyskotliwego, bezwzględnego, skutecznego i całkowicie obojętnego na konsekwencje moralne własnych idei. Labatut stosuje formę pozornie dokumentalną (chór głosów, wspomnień, relacji), ale to tylko kolejna iluzja. W rzeczywistości mamy do czynienia z kunsztowną literacką maskaradą, w której fakt i fikcja stapiają się tak gładko, że przestaje mieć znaczenie, co wydarzyło się naprawdę. Ważniejsze jest to, co mogło się wydarzyć i co wciąż się wydarza.

Von Neumann w „Maniaku” jest figurą niepokojącą właśnie dlatego, że nie przypomina szalonego naukowca z popkulturowych klisz. Jest racjonalny do bólu, czarujący, pragmatyczny. To ktoś, kto wierzył, że wszystko da się policzyć, przewidzieć i w razie potrzeby kontrolować. Autor „Straszliwej zieleni” pokazuje, jak cienka jest granica między takim myśleniem a czystą fantazją władzy nad światem. Bomby atomowe, teoria gier, komputery, sztuczna inteligencja – to nie są książce kolejne etapy postępu, lecz warianty ważnego pytania. Co się dzieje, gdy logika zostaje pozbawiona etyki, a inteligencja celu innego niż sama ekspansja?

Trzecia część została poświęcona pojedynkowi człowieka z maszyną w grze go. Pełni funkcję współczesnego epilogu. I tu „Maniak” robi coś ryzykownego. Zbliża się niebezpiecznie do publicystycznej refleksji o sztucznej inteligencji. Momentami ma się wrażenie, że literatura ustępuje miejsca komentarzowi, a Labatut mówi czytelnikowi zbyt wiele wprost. Nie zawsze działa to na korzyść całości. Tam, gdzie wcześniej mistrzowsko operował niedopowiedzeniem i grozą wynikającą z sugestii, tutaj pojawia się nadmiar znaczeń. Jakby autor sam na chwilę przestraszył się ciszy.

A jednak trudno mieć mu to za złe. „Maniak” pozostaje książką wyjątkową. Gęstą, prowokującą, momentami wręcz hipnotyczną. To opowieść o kulcie racjonalności doprowadzonym do absurdu, o świecie, w którym rozum oderwał się od ludzkiej skali, a my wciąż udajemy, że mamy nad nim kontrolę. Chilijski pisarz mówi o naukowcach tak, jak inni mówią o mistykach albo prorokach – z fascynacją, ale bez naiwnego zachwytu.

Gdyby Jorge Luis Borges zamiast bibliotek wymyślał komputery, napisałby „Maniaka”. To książka-labirynt, w którym każdy korytarz kończy się równaniem, modlitwą albo bombą atomową. A wyjścia nie przewidziano. Czytałem tę książkę z rosnącym niepokojem, ale też z pewną dawką czarnego humoru, bo trudno nie zauważyć ironii w tym, że największym problemem ludzkości może się okazać nie brak inteligencji, lecz jej nadmiar. Powieść nie daje pocieszenia, nie proponuje prostych odpowiedzi. Zostawia raczej z myślą, że być może najbardziej przerażające nie jest to, że maszyny zaczną myśleć jak ludzie, lecz że ludzie od dawna próbują myśleć jak maszyny.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

Przeczytaj też recenzje innych książek wydanych przez Czarne:
1. "Klasztor. Żałoba" Eduardo Halfon 

2. "Tłumacz z Darfuru" Daoud Hari  

3. "Sny o pociągach" Denis Johnson

4. "Feinweinblein" Weronika Murek  

5. "Piękne zielone oczy" Arnošt Lustig  

6.  "Siódmy zyciorys" Ota Filip  

Recenzja „Imperium postradanych zmysłów” Kathy Acker

Dystopijna proza Acker, w której język staje się narzędziem buntu. Fragmentaryczna, mocna i niepokojąco aktualna.
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 336


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Patrick Leftwich

Premiera: październik 2025 rok

Kiedy biorę do ręki „Imperium postradanych zmysłów” odnoszę wrażenie, że trzymam książkę, która domaga się dwóch rzeczy. Po pierwsze żeby ją czytać. Po drugie zaś żeby jej nie czytać linearnie. Acker, jak to Acker, robi mi ten sam numer co Cortázar – zanim jeszcze otworzę tom, już jestem w grze zmyłek. Z tą różnicą, że Cortázar każe przewracać książkę tyłem do przodu, a Acker przewraca do góry nogami język, ciało i porządek świata.

I tak, niby wiem, że to cyberpunk. Niby wiem, że jest Paryż przyszłości. I CIA grzebiące w algierskiej rewolucji. Trafiła tu nawet cyborgini Abhor z jej bionicznymi odnogami, które brzmią jakby wyszły spod ręki kogoś, kto w latach 80. naprawdę myślał, że technologia jutra przyniesie wybawienie od patriarchatu. Ale po kilku stronach zdaję sobie sprawę, że to tylko rama, a sama powieść jest bardziej jak cover, a może raczej mashup. Wszystkich mitów o końcu świata, które znamy i z którymi chcielibyśmy się rozprawić, ale nie mamy odwagi. Acker ma.

Kim są Abhor i Thivai? Kochankami? A może piratami, pół-ludźmi czy pół-maszynami? Nieważne. Tak naprawdę funkcjonują jak wehikuły językowe. Czytam ich dialogi i mam wrażenie, że Acker robi coś, co w poezji robił Hughes czy Ginsberg – rozszczelnia język tak bardzo, że na jego krawędziach zaczyna świecić coś niepokojąco nowego.

Nie chodzi o futurystyczny vibe. Chodzi o to, że sposób mówienia w „Imperium postradanych zmysłów” jest przesunięciem: queerowym, politycznym, cielesnym, a przede wszystkim anty-ojcowskim. „Elegia dla świata ojców” jest przecież nietypową elegią. Nie żałobną, ale demontażową. Od razu wiadomo, że Acker nie chce niczego domykać. Raczej otworzyć. Rozbebeszyć. Zobaczyć, jak to będzie działać, kiedy przestanie działać patriarchalna logika transmisji wartości, nazwiska i traumy.

W książce ta metoda przyjmuje postać czegoś na kształt kartografii destrukcji. Paryż rozpada się w rytm narracji, jakby każde zdanie było nowym ruchem tektonicznym. Tyle że pod spodem nie ma lawy, tylko pamięć. Abhor i Thivai w tym świecie nie tyle walczą, ile przemieszczają się przez ruiny. Mapa ich życia jest pisana na żywo, skreślana, przepisywana, nadpisywana neurofarmaceutykami, tatuażami, implantami i przemocą.

I znowu – można to czytać jako dystopię. Można jako feministyczny manifest. Można jako cyberpunkową prowokację. Ale ja, czytając Acker po latach, myślę o niej bardziej jak o manipulatorce narracji, która nie tworzy nic nowego, tylko przeżuwa świat i wypluwa go w nowej konfiguracji.

I właśnie to mnie najbardziej fascynuje. „Imperium postradanych zmysłów” to nie książka z fabułą. To raczej procedura uruchamiania nieposłuszności. Autorka nie chce, żebyśmy się nią zachwycali. Ona dąży do tego, żebyśmy zaczęli wyobrażać sobie cokolwiek poza tym, co mamy.

Żebyśmy przestali wierzyć w linearność.

Żebyśmy przestali wierzyć w elegie.

Żebyśmy przestali wierzyć w ojców.

Kiedy Abhor mówi, że fikcja ma służyć „naszemu przetrwaniu, przetrwaniu nas wszystkich”, brzmi to jak dekalog dla literatury, która ma czelność istnieć po reaganowskiej katastrofie i przed naszą własną. Dlatego ta powieść nie starzeje się tak, jak starzeją się próby bycia ostrym dla samego szokowania. Tu chodzi o przesterowanie dźwięku. O to, jak daleko można przesunąć język, zanim zacznie generować nowe obrazy wolności.

I tak Acker czasem traci tempo. Czasem wpada w manierę. Czasem wygląda jakby cytowała Gibsona tak bezwstydnie, że powinna mu wysłać kwiaty. Ale co z tego? Ta powieść nigdy nie chciała być spójna, czysta, linearna, klasyfikowalna. Ma być żywa. A żywe rzeczy przecież się rozłażą, rozpadają, zmieniają ton, pękają w rękach.

Właśnie dlatego ta książka jest potrzebna. Bo jak mówi Acker, literatury nie powinno się tylko czytać. Powinno się jej używać.

Do rozmontowywania.

Do wymyślania na nowo.

Do ucieczki.

Do powrotu.

Do przetwarzania bólu w formę, a formy w bunt.

I jeśli „Imperium postradanych zmysłów” uczy mnie czegoś jeszcze, to tego, że przyszłość (ta polityczna, ta narracyjna i ta osobista) nie przyjdzie sama. Trzeba ją sobie wyrwać. Najlepiej ostrym narzędziem.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej.