Recenzja "To, co nieśli" Tim O'Brien

"To, co nieśli" Tim O'Brien opowiadania amerykańskie
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 264


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka

Premiera: 1 października 2025 rok

„Wojna jest piekłem, ale to nawet nie pół prawdy” – pisze Tim O’Brien, amerykański weteran i pisarz, który w swojej antologii „To, co nieśli” przesuwa granice tego, czym może być literatura wojenna. To nie zbiór relacji, nie pamiętnik i nie klasyczna powieść o froncie. To książka o samej istocie opowiadania wojny, o niemożliwości jej opowiedzenia. Trochę też o tym, że właśnie w tej niemożliwości rodzi się prawda.

Ba! Śmiem twierdzić (choć mogę się mylić), że od czasów Vonneguta i jego „Rzeźni numer pięć” nikt nie napisał o wojnie tak lirycznie, a zarazem tak bezlitośnie. I to nie tylko o Wietnamie, ale o każdej wojnie, jaka się wydarzyła i jaka jeszcze się wydarzy.

Gdy w 1990 roku O’Brien wydał „The Things They Carried”, amerykańscy krytycy dostrzegli w nim duchowego spadkobiercę Hemingwaya i Crane’a. Dziś książka ta, po raz pierwszy w nowym polskim przekładzie Tomasza S. Gałązki, brzmi z jeszcze większą siłą. Nie tylko dlatego, że wojna znów stała się czymś codziennym, lecz dlatego, że O’Brien pokazuje, jak wojna wchodzi pod skórę języka, jak deformuje pamięć i prawdę.

Autor sam był żołnierzem. Przeżył Wietnam, został ranny, wrócił z Purpurowym Sercem, ale jak sam przyznaje, nigdy z tej wojny nie wrócił naprawdę. Jego pisanie to nie próba rozliczenia się z przeszłością, lecz ciągłe, obsesyjne obracanie kamienia – przyglądanie się traumie z każdej strony, aż do przezroczystości. Autor nie pyta o to, co się wydarzyło?. Pyta co znaczy, że coś się wydarzyło?.

Pierwsze opowiadanie to prawdziwy majstersztyk krótkiej formy. Formalnie przypomina niemal matematyczną wyliczankę. Ile waży karabin, ile naboje, ile zapas wody, ile listy od dziewczyny. Ale za tą prozą konkretnych gramów i funtów kryje się ciężar niezważony: strach, miłość, żal, wstyd. To, co nie mieści się w plecaku, a jednak przygniata najmocniej.

I tu O’Brien dokonuje rzeczy niezwykłej. Ta wyliczanka zamienia się w poezję. Ciało żołnierza staje się metaforą pamięci, a pamięć formą przetrwania. W kolejnych opowiadaniach ten rytm powraca. Tworzy strukturę przypominającą marsz. Krok po kroku, zdanie po zdaniu, aż do zatrzymania.

W połowie tomu O’Brien sam wchodzi do tekstu. Jako narrator i postać. Opowiada o pisaniu wojennej historii i o tym, jak nie można jej napisać naprawdę. „Prawdziwa historia wojny” – powiada – „nigdy nie daje poczucia sensu”. To moment, w którym „To, co nieśli” przekracza granice realizmu i staje się metafikcją. Opowieścią o opowiadaniu, literaturą o literaturze. W tym sensie O’Brien stoi bliżej Borgesa czy Sebalda niż Hemingwaya. Jego wojna dzieje się w języku, w pamięci, w narracji, nie tylko w dżungli.

Nie sposób nie wspomnieć o kunszcie konstrukcyjnym tego zbioru. Dwadzieścia jeden opowiadań tworzy strukturę pozornie rozproszoną. Mozaikę wspomnień, anegdot, listów, spowiedzi. A jednak całość działa jak precyzyjny mechanizm. W jednym tekście narrator wspomina śmierć towarzysza, w kolejnym wraca do tej samej sceny z innej perspektywy, jakby chciał udowodnić, że żadna wersja nie wystarczy.

To właśnie w tej powtarzalności, w tym nieustannym mówieniu o tym samym, O’Brien odnajduje prawdę o pamięci. Wojna jest nie tylko zdarzeniem, ale stanem umysłu. To, co się raz wydarzyło, wydarza się bez końca. „To, co nieśli” można czytać obok „Obłędu” Jerzego Krzysztonia. W obu książkach trauma nie kończy się wraz z ostatnim rozdziałem.

Seria Opowiadań Amerykańskich jest tak fenomenalna, bo oddaje głos twórcom osobnym. Każdy ma swój unikatowy styl, frazy, pomysł na pisanie. Nie inaczej jest i tym razem. O’Brien pisze językiem surowym, często rytmicznym, niemal hipnotycznym. Jego zdania potrafią brzmieć jak wersy wiersza, ale nigdy nie popadają w emfatyczność. Polski przekład Tomasza S. Gałązki oddaje tę równowagę. Między chłodem a liryką, między wojskową precyzją a emocjonalnym drżeniem. Widać tu świetne ucho dla niuansu, do amerykańskich idiomów (frazy żołnierskie, potoczności, groteskowe dialogi). Każde słowo jest na swoim miejscu, a rytm narracji wciąga jak melodia marszu przez dżunglę. Oryginału nie czytałem, ale jestem przekonany, że lepiej oddać się go nie dało.

Uniwersalność tej prozy wynika z tego, że O’Brien nie opisuje konkretnego konfliktu. Skupia się na stanie człowieka w obliczu wojny. Znowuż wrócę do Hemingwaya, który w mojej opinii stoi na zupełnie innej półce. „To co nieśli” jest zdecydowanie bliżej Różewicza. Wojna u niego nie tworzy bohaterów, lecz rozbija język, świadomość, moralność. To literatura, która nie daje katharsis, tylko zostawia w pół kroku.

Czy „To, co nieśli” to zbiór opowiadań? Powieść? Poemat epicki rozbity na fragmenty? Każda odpowiedź jest poprawna i żadna nie jest ostateczna. Właśnie ta niejednoznaczność czyni książkę tak nowoczesną. Autor potrafi połączyć reporterską obserwację z liryzmem i filozoficzną refleksją o naturze prawdy.

Każde z opowiadań działa samodzielnie, ale dopiero w całości ujawnia się pełna kompozycja. Jak gdyby autor budował symfonię z osobnych instrumentów. O’Brien otwiera pamięć jak ranę i pokazuje, że krwawić można słowami. Z tych słów buduje pomnik, który nigdy nie stwardnieje.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej.

Recenzja "Widokówki" Paweł Kasprowicz

"Widokówki" Paweł Kasprowicz zbiór opowiadań
Wydawca: Ridero

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka

Premiera: sierpień 2025 rok

„To nieprawda. Widokówki drążą od środka” — ten komentarz, pochodzący z opisu książki Pawła Kasprowicza, jest jednocześnie trafnym i symptomatycznym podsumowaniem tego zbioru. Bo oto trafiamy na prozę, która nie uwodzi fabułą, nie obiecuje narracyjnego komfortu, nie uwzględnia rynku. To literatura programowo niesprzedawalna i skazana na zapomnienie. A jednak siła tych krótkich, często bardzo delikatnych, impresyjnych tekstów polega właśnie na tym, że przeciekają do czytelnika, osiadają w pamięci jak zapach zupy ogórkowej na zimowej kurtce, jak wilgoć w szwach starej pocztówki.

„Widokówki” to książka, która mówi szeptem. Ale to szept przenikliwy. Już sam spis treści sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z klasycznym zbiorem opowiadań. Tytuły: „Zimą zagubione Mulatki”, „Pamiętaj o śniadaniu”, „Poetka przelotnie niespotykana”, „Deszcz muska dziewczyn powieki” brzmią jak strzępy wspomnień, jak podpisy pod starymi fotografiami, jak notatki na marginesach kalendarza. To literatura, której sedno leży nie w tym co się dzieje, ale gdzie i jak pozostaje po tym ślad.

Kasprowicz buduje swoją narrację z fragmentów. Nie próbuje stworzyć spójnej historii, raczej mapuje emocje, nastroje i momenty. Jego język jest migotliwy, pełen dygresji, jakby podsłuchany w półśnie. W pewnym sensie przypomina to strategię literacką znaną z twórczości W.G. Sebalda. Melancholijne dryfowanie po archipelagu wspomnień. Ale tam, gdzie Sebald był precyzyjny jak zegarmistrz pamięci, Kasprowicz pozwala sobie na miękkość i swobodę. Jakby wiedział, że każde wspomnienie i tak w końcu wymknie się z dłoni.

Język w „Widokówkach” nie pełni funkcji czysto komunikacyjnej. To raczej medium pamięci. Zdania rozciągają się, wiją, ulegają przeciążeniu znaczeniami. Jakby autor celowo próbował nie doprowadzić ich do końca, by pozostawić czytelnika w zawieszeniu. Fragment „Zimą zagubione Mulatki” mógłby być cytowany na zajęciach z literatury modernistycznej:

„Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce)…”.

To nie jest proza, którą się „pochłania”. To raczej taka książka, którą się czyta w rytmie własnych oddechów. Kasprowicz wciąga czytelnika w sposób bardzo podstępny: pozornie nic się nie dzieje, ale pod spodem pracuje warstwa egzystencjalna. Wrażliwość, smutek, melancholia, ale i subtelna czułość.

Wielkim osiągnięciem autora jest uniknięcie banału. Pisząc o dzieciństwie, przemijaniu, pamięci, łatwo wpaść w pułapkę taniej nostalgii. Kasprowicz tego nie robi. Jego proza jest zimna i ciepła jednocześnie. Jak poranny oddech w styczniu, jak oranżada pita w cieniu lip. W opowiadaniu „Najbardziej” (jednym z najpiękniejszych w tomie) potrafi uchwycić moment dojrzewania i absolutnej intensywności życia bez popadania w egzaltację.

„Widokówki” są też świetnym przykładem prozy, która flirtuje z poezją. Nie tylko przez sposób konstruowania zdań, ale przez intymność języka. Autor nie opisuje świata. On go dotyka słowami. W krótkim fragmencie potrafi zmieścić zarówno ironię, jak i delikatność, zarówno erotyczne napięcie, jak i śmierć, zarówno mgłę, jak i rozgrzane lipcowe popołudnie. Ta intymność sprawia, że książka działa nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym i sensualnym. Pamięć, smak, zapach, dźwięk – wszystko to staje się częścią narracji.

Chwaląc tę książkę, warto jednak zaznaczyć, że Kasprowicz czasami zbyt mocno ufa ciszy i nastrojowi. Tam, gdzie Sebald, Marcel Proust czy Julio Cortázar podskórnie budowali strukturę, Kasprowicz nie zawsze dba o dramaturgiczną gęstość. W efekcie niektóre teksty zlewają się ze sobą.

To oczywiście może być zabieg celowy, rodzaj „pocztówkowej mgły”, ale dla mnie to jednak wada i przyczynek do tego, żeby o tej książce za jakiś czas zapomnieć. Nie chodzi nawet o fabułę, ale o rytm. Tom zyskałby jeszcze bardziej, gdyby autor pozwolił kilku opowiadaniom urosnąć, wzmocnić się, nie tylko rozproszyć.

Innym elementem, który można by rozwinąć, jest większe zróżnicowanie tonów. Kasprowicz operuje jednym, niezwykle pięknym rejestrem melancholijnej prozy. Ale gdyby co jakiś czas dopuścił do głosu kontrapunkt: gniew, groteskę, absurd, efekt byłby silniejszy. To trochę jak z muzyką. Piękno melancholijnego motywu jeszcze bardziej wybrzmiewa, gdy poprzedza go krótki akord niepokoju.

„Historie niesprzedawalne” pisze autor we wstępie. Ale to właśnie w tej niesprzedawalności tkwi gest polityczny. W świecie, w którym literatura coraz częściej staje się towarem z metką „łatwa w ekranizacji”, „czytelna w 15 sekund”, Kasprowicz proponuje coś przeciwnego: literaturę bez ułatwień. Literaturę, która wymaga od czytelnika czasu, ciszy i gotowości na wspomnienia, które nie są jego własne, a mimo to poruszają.

To gest podobny do tego, jaki w swoim czasie wykonywali moderniści. Powiedzieć światu nie i szeptać własne ja. W tym sensie „Widokówki” są też formą literackiego oporu wobec zgiełku.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

Recenzja "Opowieści niesamowite z języka japońskiego"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 520


Oprawa: twarda

Tłumaczenie:  Renata Sowińska-Mitsui, Katarzyna Sonnenberg-Musiał, Henryk Lipszyc, Aleksandra Szczechla, Anna Zielińska-Elliott, Blanka Kurata, Beata Kubiak Ho-Chi

Premiera: 10 września 2025 rok

Szkoda, że współczesny rynek wydawniczy zdewaluował do cna takie hasła jak „literacka uczta”, „lektura obowiązkowa” czy „dzieło wyjątkowe”, bo z przyjemnością pod jednym z tych transparentów umieściłbym „Opowieści niesamowite z języka japońskiego” w wyborze i przekładzie Katarzyny Sonnenberg-Musiał. Zbiór ten stanowi rozwinięcie i reinterpretację głośnej antologii PIW-u z 1986 roku, „Ballada o Narayamie. Opowieści niesamowite z prozy japońskiej”. Podobnie jak pierwowzór wpisuje się w tradycję serii, która od lat prezentuje polskiemu czytelnikowi klasyczne i mniej znane teksty z kanonu światowej grozy. Ale zarazem jest czymś więcej – panoramą literatury japońskiej, w której to, co cudowne, okrutne i dziwaczne, stapia się organicznie z tym, co zwykłe, codzienne, niemal niezauważalne.

Bo jeśli antologie francuskie, niemieckie czy rosyjskie operowały zazwyczaj w ramach znanych nam, zachodnich formuł grozy (od gotyckich ruin po fantazmaty szatańskich paktów), to Japonia wnosi tu własną, odrębną logikę literacką. Groza nie wynika z nagłego wtargnięcia obcego, lecz z powolnego osuwania się rzeczywistości w stan podejrzanej chwiejności. To jest przestrzeń, gdzie codzienność staje się złudzeniem, a sen potrafi pożreć jawę. Yōkai i yūrei (istoty z tradycyjnych opowieści kaidan) są obecne, ale często występują w cieniu, przefiltrowane przez modernistyczny dyskurs, zderzone z Freudowską psychoanalizą, egzystencjalną trwogą, chorobą, obłędem.

Nie bez znaczenia jest to, że wybór otwiera i domyka perspektywa twórców najwyższej próby – od Akutagawy i Tanizakiego po Ōe i Abe. Spotykamy się zatem nie z literaturą drugiego obiegu czy efemeryczną fantastyką, ale z utworami pisarzy, którzy niejednokrotnie tworzyli rdzeń kanonu nowoczesnej prozy japońskiej. Ich opowieści niesamowite nie są więc literacką igraszką, lecz laboratorium języka, wyobraźni i kulturowych napięć.

To, co uderza, to rozpiętość tej antologii – od prozy o wyraźnym rodowodzie tradycyjnym, w której groza stapia się z naturą i religijnym podglebiem Japonii, po utwory wyraźnie zanurzone w modernistycznych eksperymentach formy i treści. Natura, tak silnie obecna w japońskiej kulturze, jawi się tu nie tylko jako sceneria, lecz także jako nieprzenikniona siła. Piękno kwitnącej wiśni sąsiaduje z chłodem nocy, z którego wynurzają się duchy, a morze, w japońskiej wyobraźni zawsze groźne i nieokiełznane, staje się przestrzenią melancholii i przepaścią, w której można się zatracić.

Spójrzmy na opowieść o tatuażyście Seikichim. Być może już kiedyś o nim pisałem, bo to chyba moje ulubione opowiadanie japońskie. Dla bohatera tego krótkiego tekstu kobiece ciało staje się z jednej strony płótnem, z drugiej pułapką. Scena, w której bohater dostrzega stopę idealnej kurtyzany, lśniącą i obiecującą, a zarazem złowieszczą, to kwintesencja japońskiej estetyki grozy. Delikatność, subtelność, a równocześnie przeczucie przemocy, które czai się tuż za pięknem. To już nie gotycka katedra ani cmentarz w świetle księżyca, lecz codzienny fragment świata, który nagle odsłania swoją drugą, mroczną twarz.

Katarzyna Sonnenberg-Musiał, japonistka, literaturoznawczyni i badaczka strategii narracyjnych, wykonała tu pracę podwójną. Nie tylko przygotowała nowe przekłady, ale też zaproponowała klucz do ich odczytania. Jej komentarze i wybory tekstów wskazują na próbę zbudowania mapy tego, co w japońskiej literaturze niesamowite: od traum związanych z wojną i modernizacją, przez obsesje cielesności, aż po wątek śmierci, z którą Japończycy mierzyli się na różne sposoby. Od shintōistycznych rytuałów po egzystencjalne rozdarcia w duchu Kōbō Abe.

Warto pamiętać, że literatura grozy w Japonii zawsze miała inny status niż w Europie. Nie była wąsko pojętym „gatunkiem”, lecz integralnym elementem kultury, w której świat nadprzyrodzony przenikał świat codzienny. To, co w Europie często marginalizowano jako fantazmaty czy opowieści niesamowite, w Japonii było tkanką literackiego mainstreamu. Dlatego właśnie spotkanie z tą antologią ma w sobie coś z doświadczenia antropologicznego. Obcujemy nie tylko z tekstami, ale z inną formą wyobraźni.

I może właśnie w tym tkwi największa siła tego tomu. Pokazuje on, jak bardzo różne mogą być strategie mówienia o strachu i niesamowitości. Zachód uczył się grozy poprzez monumentalne figury (zamki, wampiry, diabły). Japonia uczy poprzez detal (stopę, cień, wiatr, ciszę). Uczy, że groza zaczyna się tam, gdzie chwila codzienności okazuje się podejrzana.

„Opowieści niesamowite z języka japońskiego” to więc nie tylko kolejna pozycja w cieszącej się popularnością serii PIW-u, ale też książka, która zadaje pytania o samo źródło literackiej wyobraźni. Czy groza to obcość, czy raczej intymne pęknięcie w tym, co najbliższe? Czy duchy straszą, czy raczej przypominają, że życie jest kruche, a pamięć złudna.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

Recenzja "To, co nieśli" Tim O'Brien