Recenzja "A świat trwa" László Krasznahorkai

„A świat trwa” Krasznahorkaiego to 21 głosów zagubienia i obsesji. Recenzja książki, która nie opowiada historii, lecz odsłania mechanizm trwania świata.
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 344


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Premiera: 3 grudnia 2025 rok

Ta książka nie miała być wydana w tym roku. Ten zbiór opowiadań był praktycznie skazany na promocyjną porażkę. Kogo dzisiaj obchodzą krótkie formy? I to Węgra? I to ze zdaniami na dwie strony? Tak właśnie, to pięknie wydane dzieło miało przejść przez rynek niezauważone. Ale nie przejdzie, bo László Krasznahorkai dostał Nobla. A jak wiadomo efekt Nobla działa. I dobrze. Taka proza trafia się naprawdę rzadko.

Do rzeczy jednak, bo jest cień szansy, że ktoś nie tylko książkę kupi, ale nawet ją przeczyta. A jak już przeczyta to pomyśli sobie ‘co to ma być’? Więc ja już wyjaśniam, czym „A świat trwa” jest. Po swojemu, bo żaden tam ze mnie doktor nauk o literaturze.

Zacznijmy od najważniejszego. Utwory Krasznahorkaia nie opowiadają o świecie, tak jak się do tego przyzwyczailiśmy. One odsłaniają pod jego skorupą gęsty osad strachu, melancholii i rozpadu. Tak to wyglądało w „Szatańskim tangu” czy „Melancholii sprzeciwu”, tak też funkcjonuje w tych dwudziestu jeden tekstach. One układają się w mroczną panoramę współczesnej kondycji ludzkiej: osamotnionej, nieufnej, pozbawionej nadziei, a jednocześnie rozpaczliwie pragnącej sensu.

Krasznahorkai także i tym razem pozostaje wierny swojej metodzie. Tu wszystko pulsuje strumieniem świadomości, zdania rozciągają się w nieskończoność, a bohaterowie jak zjawy dryfują przez przestrzenie bardziej mentalne niż geograficzne. To outsiderzy, wędrowcy, ekscentrycy. Ci, którzy przenoszą w sobie niepokój epoki. Łączy ich jeden, choć przywdziewający różne maski głos nieustannie zderzający się z absurdem świata i własnym lękiem.

Autor prowadzi czytelnika do gabinetu krzywych luster, w którym nasze lęki i neurozy odbijają się w zniekształconej formie. Te opowiadania nie oferują ukojenia. Tworzą raczej labirynt, w którym niezależnie od wybranego kierunku wracamy w to samo miejsce. Do świadomości, że nie ma dokąd uciec.

Świat węgierskiego pisarza to prowincja schyłku. Tym razem nie ma jednak jednego miejsca akcji. Ten tom nie jest portretem wyłącznie węgierskiej prowincji. Przeciwnie, świat Krasznahorkaia jest globalny, rozproszony: Węgry, Chiny, Indie, Europa Zachodnia. Przestrzeń zmienia się, ale stan wewnętrzny bohaterów pozostaje ten sam. Zagubienie nie jest lokalne, a egzystencjalne.

Dobrym przykładem jest opowiadanie „W dół leśna droga”. Punkt wyjścia jest banalny. Oto bohater jadąc samochodem, dostrzega rozjechanego psa. Mija go. Chwilę później popełnia błąd, źle ocenia zakręt, dochodzi do wypadku. To wszystko. A jednak w tej prostej sekwencji Krasznahorkai kondensuje swój światopogląd: przypadek, nieuwaga, nieodwracalność, ciąg zdarzeń, który uruchamia się mimo woli człowieka. Nie ma tu metafizyki podanej wprost. Jest za to zimna obserwacja mechanizmu istnienia.

W „Rachunku” artysta maluje prostytutki. Akt twórczy zostaje sprowadzony do rachuby, do relacji władzy, do wymiany. Sztuka nie ratuje, nie sublimuje, jest kolejną formą uwikłania. Krasznahorkai konsekwentnie pozbawia literaturę złudzeń co do jej moralnej wyższości. Szczególne miejsce zajmuje „Najpóźniej w Turynie”, a więc tekst dialogujący z postacią Friedricha Nietzschego i z filmem „Koń turyński” Béli Tarra. To jedno z najbardziej przejmujących opowiadań tomu.

Choć zbiór składa się z oddzielnych opowieści, zlewają się one w jeden, nieustępliwy rytm. To świat, w którym każdy gest nosi ciężar metafizyczny, każdy ruch prowadzi donikąd. A każde słowo wymyka się jednoznaczności. Krasznahorkai mistrzowsko operuje napięciem między drobiazgowością obserwacji a wszechogarniającym poczuciem bezsensu. Jego bohaterowie niby patrzą, ale nie widzą. Niby mówią, ale niczego nie komunikują. Niby istnieją, ale coraz bardziej przypominają duchy. Właśnie w tym rozdźwięku kryje się jego siła. To proza, która jednocześnie jest osobista i bezosobowa, intymna i obojętna. Jakby autor mówił, że on tu nie jestem ważny. Ważny jest przepływ świata przez język.

Tytuł „A świat trwa” brzmi w tym kontekście przewrotnie. W języku Krasznahorkaia „trwanie” nie oznacza ani stabilności, ani nadziei. Trwać to znosić, przeżywać bez złudzeń, kontynuować mimo nieuchronnej destrukcji. To ironiczne echo, rodzaj gorzkiej konstatacji. Świat trwa, bo inaczej nie umie. Jednocześnie w tym beznadziejnym pejzażu tli się coś wielkiego i mam tu na myśli przekonanie, że literatura ma jeszcze siłę ocalać sens. Że nazwaniem katastrofy można ją choć trochę oswoić. Że w ruinach być może da się odnaleźć cień człowieczeństwa.

Jeśli Bolaño wierzył, że zło jest strukturą świata, Krasznahorkai dowodzi, że jest także jego powietrzem.

Przeczytaj też recenzje książek Noblistów:

1. "Powróceni" Abdulrazak Gurnah 

2.  "Dzwon Islandii" Halldór Laxness 

3. "Zapiski z Hiroszimy" Kenzaburō Ōe  

4. "Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej" Peter Handke  

5. "Głos góry" Yasunari Kawabata  

6. "Klara i Słońce" Kazuo Ishiguro 

7. "Dora Bruder" Patrick Modiano  

8. "Pensjonat Miramar" Nadżib Mahfuz  

9. "Sybilla. Pielgrzym" Par Lagerkvist  

10. "Miasteczko nietoperzy" Dario Fo  

11. "Wyspa pingwinów" Anatole France  

12. "Pan" Knut Hamsun  

13. "Molloy" Samual Beckett  

14. "Władca much" William Golding  

15. "Burzliwe czasy" Mario Vargas Llosa  

16. "Opowiadania bizarne" Olga Tokarczuk  

 

Recenzja "Lunatyczna kraina" Mia Couto

Droga donikąd i zeszyty umarłego: literatura jako akt oporu wobec przemocy, ciszy i rozpadu sensu.
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 265


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Tłumaczenie: Michał Lipszyc

Premiera: grudzień 2025 rok

Mia Couto, a właściwie António Emílio Leite Couto, należy do tych pisarzy, których biografia już sama w sobie zapowiada literaturę pękniętą i niejednoznaczną. Urodził się w 1955 roku w Beirze, w Mozambiku. Jest synem portugalskich emigrantów, z wykształcenia biologiem, z doświadczenia dziennikarzem i aktywnym uczestnikiem życia publicznego w kraju wyniszczonym kolonializmem i wojną domową. Pisze po portugalsku, ale nie jest to język Lizbony ani akademii. To portugalszczyzna zmieszana z lokalnymi rytmami, mitami, afrykańską oralnością. „Lunatyczna kraina” to jego debiutancka powieść. Uchodzi dziś za jedno z najważniejszych dzieł literatury afrykańskiej końca XX wieku i zarazem tekst założycielski dla całej estetyki Couto.

Powieść powstaje w momencie granicznym, a więc roku, w którym kończy się mozambicka wojna domowa między FRELIMO a RENAMO. „Lunatyczna kraina” nie jest ani reportażem z wojny, ani jej realistycznym rozliczeniem. To raczej książka o życiu po sensie, po historii rozumianej linearnie, po wyraźnych podziałach na winnych i ofiary. Wojna jest tu wszechobecna, ale rozmyta. Trochę jak sen, który ciągle powraca. Nawet gdy człowiek próbuje się obudzić.

Couto konstruuje powieść z dwóch przeplatających się narracji. Pierwsza to wędrówka starego Tuahira i chłopca Muidingi, którzy chronią się w spalonym autobusie stojącym przy martwej drodze. Druga to zeszyty znalezione przy zwłokach nieznajomego Kindzu, czytane na głos przez chłopca. Te zapiski stają się właściwym centrum powieści. Opowieścią o dorastaniu, ucieczce, zdradzie tradycji, o marzeniu, by odnaleźć siebie w świecie, który rozpada się szybciej, niż można go nazwać.

Nie warto zdradzać zbyt wiele z fabuły. Couto sam dba o to, by znaczenia wyłaniały się powoli, często dopiero z opóźnieniem. Wystarczy powiedzieć, że oba porządki narracyjne zaczynają się z czasem przenikać, a granice między czytanym i przeżywanym, żywym i umarłym, snem i jawą stają się coraz bardziej płynne. To powieść drogi, która donikąd nie prowadzi, i powieść inicjacyjna, w której inicjacja polega raczej na utracie złudzeń niż na zdobyciu wiedzy.

Największą siłą „Lunatycznej krainy” pozostaje jednak język. Couto pisze tak, jakby każde zdanie musiało zostać wynalezione od nowa. Jego proza pełna jest neologizmów, semantycznych przesunięć, metafor, które wydają się jednocześnie dziecięce i filozoficzne. To język, który nie opisuje rzeczywistości, lecz ją stwarza. Albo raczej próbuje ją posklejać po katastrofie. W polskim przekładzie Michała Lipszyca ta słowotwórcza energia została zachowana z niezwykłą odwagą. Tłumacz nie wygładza tekstu, nie normalizuje go, lecz idzie za jego lunatycznym rytmem, ryzykując obcość i szorstkość.

Styl autora "Kobiet z popiołu" bywa określany jako realizm magiczny, ale to etykieta tylko częściowo trafna. Owszem, w powieści pojawiają się dzieci zamieniające się w kury, duchy rozmawiające z żywymi, choroby o metaforycznych nazwach, ale nie jest to realizm magiczny w stylu Márqueza, gdzie cudowność ma charakter barokowy i mitotwórczy. U Couto magia jest raczej symptomem rozpadu świata. Znakiem, że rzeczywistość przestała być stabilna. Pod tym względem bliżej mu do Kafki albo Brunona Schulza, a poza literaturą do malarstwa Chagalla czy filmów Tarkowskiego. Tam gdzie sen nie jest ucieczką od realności, lecz jej najbardziej prawdziwą formą.

Możliwych interpretacji „Lunatycznej krainy” jest wiele. Można czytać ją jako alegorię narodzin postkolonialnego Mozambiku. Kraju, który odzyskał niepodległość, ale utracił spójność i język opisu samego siebie. Można widzieć w niej powieść o tożsamości hybrydycznej, rozdartej między tradycją a nowoczesnością, Afryką a Europą, oralnością a pismem. Pismo staje się narzędziem ocalenia, ale też wyobcowania. Czymś, co pozwala przetrwać, choć oddala od wspólnoty przodków.

Można wreszcie czytać „Lunatyczną krainę” jako metafizyczną przypowieść o opowieści samej w sobie. Czytanie zeszytów ratuje Tuahira i Muidingę przed rozpaczą; narracja zastępuje jedzenie, ciepło, sens. „W nich będziemy śpiewać. W nich będziemy się bawić” mówi jeden z bohaterów. Opowieść nie zmienia świata, ale pozwala go znieść. W tym sensie Couto spotyka się z twórcami tak odległymi jak Beckett czy Cormac McCarthy, choć jego ton jest mniej nihilistyczny. Pod warstwą ruin zawsze tli się możliwość odrodzenia.

„Lunatyczna kraina” nie jest książką łatwą ani przyjemną. To lektura wymagająca zgody na niepewność, na brak wyraźnych punktów odniesienia, na język, który się potyka i błądzi. Ale właśnie w tym błądzeniu kryje się jej siła. Couto nie proponuje recepty na traumę wojny ani prostego przesłania. Idzie brzegiem strony, jak sam by powiedział. Tam, gdzie literatura przestaje być ilustracją historii, a zaczyna być przestrzenią jej ponownego przeżycia.