Recenzja "Szatańskie tango" László Krasznahorkai

"Szatańskie tango" László Krasznahorkai wybitna węgierska powieść
Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 334


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Premiera: 15 kwietnia 2004 rok 

Trudno dziś wyobrazić sobie pejzaż współczesnej literatury bez nazwiska László Krasznahorkaia. A przecież wszystko zaczęło się od „Szatańskiego tanga”, powieści wydanej w 1985 roku. Ten debiut nie tylko odmienił życie samego autora, ale i wyznaczył osobny nurt prozy środkowoeuropejskiej: hipnotycznej, pozornie hermetycznej, a zarazem porażająco uniwersalnej. Jako czytelnik nie waham się powiedzieć – to jedna z tych książek, które nie tylko się czyta, ale które czytają nas samych.

Od razu wspomnę, że to nie jest powieść, którą bierzesz na plażę. Nie ma w niej fabuły, która pędzi jak thriller, nie ma bohaterów, których chciałoby się zaprosić na kolację. Akcja rozgrywa się w podupadłej węgierskiej osadzie. W krajobrazie, w którym wieczny deszcz, wiatr i błoto są oczywiście tłem, ale też metafizycznym współbohaterem. Jak u Kafki zamek, tak u Krasznahorkaia osada symbolizuje kondycję człowieka: odciętego od sensu, żyjącego w stanie rozpadu. Widać tu pokrewieństwa z Schulzowskim „Sanatorium pod klepsydrą” czy Capkiem, ale też z dramatycznym chocholim tańcem Wyspiańskiego. Z kręgiem niemożności wyrwania się ze wspólnotowego marazmu.

Centralną figurą powieści jest Irimias, przybysz, którego mieszkańcy traktują jak zbawcę, proroka, Mojżesza. On jednak okazuje się mistrzem manipulacji, urodzonym demagogiem, figurą, którą można czytać na wiele sposobów:

  • jako alegorię politycznego przywódcy, gotowego żerować na nadziejach wspólnoty,
  • jako mitycznego oszusta, wcielenie sił demonicznych,
  • wreszcie jako lustro zbiorowych złudzeń. Bo to nie Irimias tworzy iluzję nadziei, lecz osada sama ją na nim projektuje.

Czytelnik nie znajdzie tu jednoznacznej odpowiedzi i w tym właśnie tkwi siła tej postaci. Przy tym nie sposób obserwować Irimiasa i nie myśleć o współczesnych populistach, guru, coachach od szczęśliwego życia. Krasznahorkai pisze o węgierskiej wsi lat 80., ale to równie dobrze mogłaby być nasza ulica.

„Szatańskie tango” można czytać jako zapis degeneracji wsi w systemie socjalistycznym, ofiary nieudanego eksperymentu kolektywizacji. Ale redukowanie powieści tylko do alegorii politycznej byłoby uproszczeniem. Krasznahorkai tworzy bowiem uniwersalną przypowieść o kondycji ludzkiej, o potrzebie wiary i o złudności nadziei, o sile populistycznych obietnic i o destrukcji wspólnoty, która z desperacji gotowa jest uwierzyć w cokolwiek. To powieść biblijna w tonie, apokaliptyczna w obrazach, a jednocześnie boleśnie aktualna. Węgierska, a jednak ponadnarodowa.

To, co najbardziej pamięta się po latach lektury to na pewno atmosfera: klaustrofobiczna, lepka, duszna. Czytelnik ma wrażenie uczestnictwa w rytuale, który jest jednocześnie groteskowy i przerażający. Groteska nie osłabia tu tragizmu, a wręcz  przeciwnie, potęguje go. Krasznahorkai posługuje się humorem czarnym, wręcz diabolicznym, a absurd często staje się narzędziem analizy społecznej. W tym sensie blisko mu do Becketta, ale i do McCarthy’ego („Krwawy południk”), gdzie pustka świata odsłania się w języku i strukturze.

„Szatańskie tango” nie jest łatwą lekturą. Wymaga cierpliwości, zanurzenia się w rytmie frazy, pogodzenia z tym, że fabuła nie jest tu najważniejsza. W zamian dostajemy coś, co rzadko dziś oferuje literatura: doświadczenie całościowe, niemal mistyczne, w którym forma, treść i symbolika stapiają się w jedno. To książka, która uczy, że literatura może być rytuałem, a nie tylko opowieścią. Między innymi dlatego od lat czekam na Nobla właśnie dla Krasznahorkaia.

Recenzja "Rubi" Damian Jankowski

Między śmiechem a wzruszeniem, między De Mono a Stonesami – Rubi to opowieść o przyjaźni i stracie, która uczy uważności na codzienność.
Wydawca: JanKa

Liczba stron: 148


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 12 września 2025 rok

Podstawowym rysem „Rubi” jest forma gawędy, rozpisanej na głos narratora wracającego z pogrzebu przyjaciela. Od pierwszych stron czujemy, że to proza intymna i zarazem zaskakująco dojrzała. W podróży samochodem protagonista zaczyna snuć wspomnienia: o rodzinie, o dzieciństwie, o miłości, o przypadkowych spotkaniach, które zostają w pamięci. Opowieść jest tu nie tylko zapisem zdarzeń, ale samym sposobem przeżywania rzeczywistości. To doświadczenie łączy Jankowskiego z twórczością Wiesława Myśliwskiego, gdzie akt narracji stanowi narzędzie konstruowania tożsamości i mierzenia się z doświadczeniem przemijania.

Śmierć Kamila, rówieśnika narratora, wyznacza oś opowieści. Nie jest to jednak książka o pogrzebie, lecz o życiu w jego świetle. Dygresje nie służą tu budowaniu linearnie prowadzonej fabuły, lecz układają się w mozaikę, gdzie znacząca staje się powtarzalność gestów, obrazów i słów. Strata zostaje przepracowana przez opowieść. Narrator nie tyle rekonstruuje przeszłość, ile oswaja ból przez mówienie.

Styl Jankowskiego ma w sobie lekkość i rytm mowy codziennej, naznaczonej refrenicznością, przejęzyczeniami i drobnymi błędami. Dalekie skojarzenia z eksperymentami Witkacego czy Gombrowicza nie są przypadkowe, choć rzecz jasna nie ma tu tak specyficznego dla wymienionych twórców groteskowego przerysowania. W „Rubi” zaburzenia rytmu języka stają się świadectwem autentyczności życia, które wymyka się klarownym formom.

Powieść Jankowskiego buduje prywatny panteon postaci – babcia Wanda, ojciec meloman, matka i ciotka, przyjaciel Kamil. To oni tworzą pejzaż intymny, a zarazem archetypiczny. To ludzie z krwi i kości, uwikłani w codzienność, ale zarazem przetworzeni przez czułą narrację. W ten właśnie sposób stają się figurami uniwersalnymi. Jankowski ma dar uchwycenia drobiazgów: przekomarzania się w kuchni, anegdot o studniówkach, nieudanych tańcach przy piosenkach De Mono.

Właśnie te małe historie sprawiają, że „Rubi” działa emocjonalnie. Czytelnik zostaje wciągnięty w orbitę zwyczajności, która nagle w zestawieniu ze śmiercią przyjaciela nabiera wymiaru metafizycznego. To codzienność, w której każde wspomnienie staje się niepowtarzalne i nieodwracalne.

Tytułowa Rubi jest figurą szczególną. Jednocześnie realną i nierealną, wpisaną w pamięć, muzykę i popkulturę. Jej imię odsyła do piosenki „Ruby Tuesday” The Rolling Stones, a przez nią do całego imaginarium kulturowego. W pewnym momencie widzimy ją w aurze niemal baśniowej: „jakby latarnie zapalały się tylko po to, by oświetlić jej drogę”. To portret dziewczyny, która niesie ze sobą nie tylko urodę, ale i pewien rodzaj przywileju istnienia – zachwytu nad światem, którego narratorowi brakuje.

Można tu dostrzec analogię do nazwijmy to roboczo ‘kobiety ze snu’ w twórczości Krzysztofa Kieślowskiego (choćby w „Podwójnym życiu Weroniki”). W tym znaczeniu kobiecość staje się nośnikiem tęsknoty i metafizycznej nieuchwytności. Rubi jest więc mniej bohaterką, a bardziej symbolem. Miejscem projekcji pragnień i lęków narratora.

Dostrzegam w książce dalekie powiązania z filmami Abbasa Kiarostamiego („Ten”) czy Jafara Panahiego. W obu przypadkach samochód staje się sceną, a dialog głównym środkiem narracji. Podobnie jak u irańskich mistrzów, Jankowskiego interesuje mniej fabuła, a bardziej rozmowa, gest wymiany, płynność i nieuchronność milczenia.

Jednocześnie struktura drogi i podróży przywołuje klasyczne toposy literackie: od „Boskiej Komedii” Dantego, przez „Smugę cienia” Conrada, aż po prozę Czesława Miłosza, gdzie „połowa życia” staje się przestrzenią bilansu i pytań o sens. Jankowski świadomie wpisuje się w tę tradycję, aktualizując ją w polskim, współczesnym kontekście. Nie jest jednak tak, że lektura książki jest jakimś ciężarem. Wręcz przeciwnie, wywołuje ona szczególne napięcie: między śmiechem a wzruszeniem, między lekkością gawędy a świadomością nieodwracalności śmierci. Jankowski potrafi w jednej scenie zestawić żart o rodzinnych sporach z nagłym wyznaniem o chorobie i stracie. Wrażenie, jakie zostawia książka, można porównać do muzyki. Raz spokojnej, raz gwałtownej, pełnej powtórzeń, które działają jak refren. Czytając ją w podróży myślałem sobie, że jest ona trochę jak BlaBlaCar przez własną pamięć. Nigdy nie wiesz, kto dosiądzie się na tylnym siedzeniu, a każde wspomnienie pachnie innym odświeżaczem do auta.

„Rubi” to debiut wyjątkowo osobisty, ale nie hermetyczny. Jankowski otwiera przed czytelnikiem świat własnych wspomnień i fantazji, a zarazem dotyka spraw, które są doświadczeniem uniwersalnym: przyjaźni, miłości, śmierci. Jego książka nie sili się na patos. Przeciwnie, jej siła tkwi w zwyczajności, w anegdocie, w gawędziarskiej lekkości, która nagle może przejść w najpoważniejsze tony. Jankowski pokazuje, że metafizyka nie musi się objawiać w wielkich gestach, lecz równie dobrze w przekleństwie babci czy żarcie wuja.

Recenzja "Zawsze jest ktoś" Petra Soukupová

Soukupová pisze tak, jakby obserwowała ludzi przez dziurkę od klucza, a potem spisywała to w raporcie policyjnym – bez ozdobników, bez współczucia, za to z niepokojącą dokładnością.
Wydawca: Afera

Liczba stron: 392


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Premiera: 26 sierpnia 2025 rok 

Oto horror w realistycznej scenerii czeskiego przedmieścia. Nie ma tu duchów ani demonów, ale są obrazy, które zostają pod powiekami. Mamy kopanie grobu w ogrodzie, ciało wsuwane i przetrzymywane w zamrażarce, lodówkę (nie tę od zamrażarki), w której obok masła i kiełbasy spokojnie wiją się dżdżownice. Czy będzie tu krew? Oczywiście! Czy w scenerii pojawi się mroczny basen w domku jednorodzinnym? A jakże! Czy trafi się molestowanie 40 lat młodszej kobiety? I to jeszcze jak! Takich opisów brutalności, takiej kwintesencji tajemnicy mógłby pozazdrościć nawet Stephen King!

No dobra, to był żart. A może raczej wstępna prowokacja. Bo wszystkie te sceny faktycznie się w książce pojawiają, tylko że Petra Soukupová nie pisze horroru. „Zawsze jest ktoś” to powieść o Veronice, kobiecie w wieku średnim, która ma męża, dwoje nastolatków i rodziców. Tych ostatnich kocha, co nie zmienia faktu, że każde odwiedziny kończą się awanturą. Niby klasyczny obrazek stabilizacji, a jednak pod spodem buzują dobrze nam znane napięcia. Poczucie winy wobec starzejących się rodziców, frustracja związana z dziećmi, które coraz bardziej odpływają w swoje światy, alkohol, który pomaga zasnąć, a w praktyce tylko rozluźnia kontrolę. To nie horror z potworem w piwnicy, ale dramat jednostki w świecie, w którym każdy coś od ciebie chce, a ty sam nie wiesz, czy w ogóle masz prawo być sobą.

Soukupová przypomina mi trochę czeską odpowiedź na Elizabeth Strout. Niby zwyczajne historie rodzinne, ale rozpisane tak, że czujesz ciężar każdej rozmowy przy stole. Czasem przychodzi też skojarzenie z filmami Miloša Formana, tymi wczesnymi, jak „Miłość blondynki”. Tam też zwyczajność jest podszyta ironią, goryczą i śmiesznością zarazem. Kiedy autorka pokazuje Veronikę z kieliszkiem wina, próbującą uspokoić wyrzuty sumienia wobec ojca czy córki, można pomyśleć o wszystkich antybohaterkach z literatury obyczajowej, które starają się być perfekcyjne, a i tak wszystko sypie się jak domek z kart.

W konstrukcji książki ciekawie działa zmienność perspektyw. Poza Veroniką swoje fragmenty dostają dzieci. Pokazują one te same zdarzenia, ale z innego punktu widzenia. Odmienne doświadczenia, wiek, marzenia – to wszystko działa jak filtr, który wyłuskuje kwintesencję pojęcia rodziny. Jak bardzo jesteśmy blisko, a jednocześnie jak daleko?

Nie ma tu wielkich zwrotów akcji ani efektownych tragedii, raczej mikrodramaty codzienności. I w tym tkwi siła książki. Kiedy Veronika zastanawia się, czy już przypadkiem nie staje się kopią swojej matki – zgorzkniałej, wiecznie niezadowolonej, czytelnik łapie się na tym, że to pytanie mogłoby paść w każdej rodzinie. Podobnie podchodzimy do tematu pierwszej miłości, zapracowania czy odrzucenia kolegi z grupy. To właśnie ten ostatni temat wydaje mi się mocno niedoceniany w recenzjach, a jak dla mnie jest poprowadzony wzorowo. I można o nim debatować godzinami.

Ta książka jest jak czeski kebab o trzeciej w nocy. Zwyczajny, tłusty, trochę wstydliwy. A jednak konsumując go, czujesz prawdziwy smak życia. Jest też oczywiście trochę zabawnie. Jakby Ingmar Bergman spotkał się z Bohumilem Habalem w kolejce po piwo i postanowili napisać razem sitcom o tym, że matki nigdy nie przestają dzwonić.

 „Zawsze jest ktoś” nie jest książką, która zaskoczy fabułą. To raczej precyzyjny portret rodziny w rozkładzie, zapisany chłodnym, minimalistycznym językiem. Dla jednych będzie to proza męcząca w swojej zwyczajności, dla innych wciągająca jak najlepszy dramat psychologiczny. Jeśli ktoś lubi obserwować, jak w idealnie uporządkowanym domu zaczyna się odklejać tapeta i sypie tynk, to Soukupová jest pisarką idealną.

Przeczytaj też recenzje innych fantastycznych książek od Afery:

- "Wypędzenie Gerty Schnirch" Kateřina Tučková

- "Zmęczenie materiału" Marek Šindelka  

- "Jezioro" Bianca Bellova 

"Babcie" Petr Šabach