Recenzja "Siedem dni u Silbersteinów" Etienne Leroux

"Siedem dni u Silbersteinów" Etienne Leroux ksiązka afrykanerska
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 264


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Jerzy Koch

Premiera: 23 lipca 2025 rok 

Etienne Leroux nie jest w Polsce szeroko znanym pisarzem, a szkoda. Jego „Siedem dni u Silbersteinów” to książka, którą można by spokojnie postawić na półce obok Thomasa Manna, Franza Kafki, Samuela Becketta czy J.M. Coetzee’ego. Wydana w 1962 roku, uchodzi dziś za jedno z najważniejszych dzieł literatury afrykanerskiej, a szerzej także południowoafrykańskiej XX wieku. Przy tym wszystkim to powieść wyjątkowa: dziwna, duszna, błyskotliwa i niepokojąca. To też taka lektura, która nie daje się do końca zrozumieć, co dla jednych będzie atutem, dla innych wadą.

Na powierzchni fabuła wygląda prosto. Młody Henry van Eeden przyjeżdża z wujem na farmę Silbersteinów, by poznać swoją narzeczoną, Salome. Planowany ślub, poważne rozmowy, obiadki z przyszłymi teściami, może jakaś romantyczna przechadzka. To wszystko brzmi znajomo. Tyle że Leroux od razu wywraca ten schemat do góry nogami. Salome nie pojawia się. Henry wchodzi do świata, który bardziej przypomina absurdalny teatr niż tradycyjną farmę. I od tego momentu wszystko się zmienia.

Farma Welgevonden nie jest żadną sielską krainą ani miejscem, gdzie natura rządzi się swoimi prawami. Wręcz przeciwnie, wszystko jest tu skonstruowane, mechaniczne, przerysowane. Właścicielem jest Jock Silberstein, bogaty Żyd, bon vivant, który równie dobrze mógłby być reżyserem, kapłanem albo diabłem. Codziennie rano spaceruje razem z bohaterem, spotyka kolejnych gości, wysłuchuje wykładów o Bogu, śmierci, polityce, seksie, pieniądzach i sztuce. Wieczorami są bankiety, często kończące się orgiami. A w tle cały czas buczy generator prądu. Żadnych dzieci, żadnej pracy w polu, żadnych wartości w starym stylu. Zamiast tego: rytuały, maski, gra.

Leroux bardzo świadomie bawi się konwencją tak zwanej plaasroman, czyli południowoafrykańskiej powieści o farmie, która przez dekady była filarem literatury afrikaans. Klasyczne plaasroman opowiadały o moralnym ładzie, o pracy na ziemi, o Bogu, rodzinie, hierarchii. U Leroux mamy coś zupełnie odwrotnego: farma jest nowoczesna, oderwana od natury, przypomina bardziej hotel niż dom, a zamiast wartości mamy tylko gesty i pozy. Można śmiało powiedzieć, że „Siedem dni u Silbersteinów” to anty-powieść farmerska. Albo, jeśli ktoś woli, gorzki żart z całego światopoglądu afrykanerskiej klasy średniej.

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, co dzieje się z Henrym. Początkowo wydaje się, że to klasyczny bohater inicjacyjny: młody, naiwny, trochę zagubiony, ale gotowy na to, żeby dorosnąć. Tyle że zamiast się czegoś nauczyć, Henry coraz bardziej się rozpływa. Uczestniczy w rozmowach, słucha, nawet coś tam odpowiada. Trudno jednak powiedzieć, czy naprawdę coś rozumie, czy tylko gra w grę, do której wszedł przez przypadek. On sam nigdy nie zadaje żadnych pytań. Pozwala, żeby inni nim kierowali. Jakby był gościem w filmie, który ktoś inny napisał i reżyseruje.

Wiele wskazuje na to, że Leroux bardzo świadomie skonstruował powieść na wzór biblijnego tygodnia stworzenia: siedem dni, każdy z wyraźnie zaznaczoną strukturą. Ale u niego świat nie powstaje, tylko się rozpada. Każdy dzień to kolejna warstwa niepewności, absurdu, gry. Wszystko prowadzi do finału, który nie przynosi żadnego katharsis.

Nie sposób czytać tej książki i nie pomyśleć o innych dziełach, które poruszały podobne tematy: o „Czarodziejskiej górze” Manna, gdzie też mamy młodego mężczyznę zamkniętego w odrealnionej przestrzeni, o „Procesie” Kafki, gdzie świat jest niezrozumiały i pełen znaków bez znaczenia, o „Końcu gry” Becketta, gdzie nic się nie dzieje, ale wszystko mówi o końcu świata. Różnica polega na tym, że u Leroux wszystko to dzieje się na tle południowoafrykańskiego kontekstu i to czyni tę książkę tak szczególną.

W „Siedmiu dniach u Silbersteinów” niemal nie pojawiają się czarni mieszkańcy kraju. I to też jest ważne, bo to właśnie ich nieobecność jest tu najbardziej znacząca. Welgevonden działa, żyje, bawi się, ale ludzi czarnych gdzieś wywiało. A przecież wiadomo, że ktoś tę farmę obsługuje, że ktoś gotuje, sprząta, dostarcza wino. Ten brak to nie przypadek, tylko lustro, w którym Leroux pokazuje, jak biała społeczność Południowej Afryki żyje w stanie wyparcia. Wygodnie odwraca wzrok. I chociaż książka nie mówi o apartheidzie wprost, to nie sposób nie czuć politycznego ciężaru.

„Siedem dni u Silbersteinów” to książka, której nie da się opisać jednym zdaniem. Jest jednocześnie powieścią inicjacyjną i jej parodią. Groteską i filozoficzną rozprawą. Krytyką społeczną i egzystencjalnym snem. To powieść o teatrze życia i o życiu w teatrze. O świecie, który gra w znaczenia, ale nie wierzy już w żadne z nich. I być może dlatego tak dobrze pasuje do naszych czasów.

Recenzja "O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej)" Miki Liukkonen

Epicka powieść o 137 bohaterach i jednej obsesji: próbować zrozumieć świat, zanim świat zamieni ich w powiadomienie push.
Wydawca: Wydawnictwo Insignis Media

Liczba stron: 960


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Premiera: 4 czerwca 2025 rok

Nieczęsto mam w rękach książkę, której lektura wzbudza we mnie poczucie lęku, niepokoju, intelektualnego dyskomfortu i fizycznego wręcz zmęczenia. Taką powieścią jest „O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej)” Miki Liukkonena. Pozwolicie, że jej tytuł będę dalej skracał do „O”. To rzecz, która nie tylko przekracza granice narracyjne, ale przede wszystkim próbuje uchwycić nieuchwytne. Świat, który rozpada się pod ciężarem własnej komplikacji. Ludzkie istnienie rozdzierane obsesjami, lękami i neurozami. Postrzegam tę książkę jako sejsmograf współczesności. Jej przekaz drży w rytm nerwów całej epoki.

Zacznijmy od formy, bo „O” nie uznaje żadnej jednorodności. Mamy tu styl barokowy w dygresjach, gęsty jak ściółka leśna, pod którą kryją się larwy kolejnych znaczeń. Jest dramat, są listy, raporty, są partie oniryczne i niemal dziennikarskie. Czasem styl imituje strumień świadomości, by po chwili przejść w wykład filozoficzny czy chłodny opis. To narracyjny Frankenstein, ale zbudowany nie z resztek, a z żywego ciała. Jego puls słychać cały czas.

Nie ma jednej historii. Setka postaci przewija się jak twarze w zatłoczonym metrze. Pozornie przypadkowe, czasem powracające, innym razem znikające po jednym akapicie. To chaos pozorny. Jak w partyturze Bacha, z której Liukkonen robi temat nie tylko artystyczny, ale i egzystencjalny. Obsesja doskonałości, rytmu, powtarzalności, idealnej konstrukcji. I jednocześnie udręka świadomości, że życie nigdy nie będzie tak spójne jak muzyka.

„O” to traktat o zaburzeniu. Nie o zaburzeniach psychicznych jako jednostkach chorobowych, ale o samym poczuciu bycia zaburzonym, rozregulowanym, w niewłaściwym czasie i ciele. Bohaterowie to z jednej strony osoby z rozpoznaniem OCD, depresji, nerwicy czy lęku uogólnionego. Z drugiej to także ci, którzy nie mają żadnej diagnozy, a mimo to czują się jakby istnieli obok własnego życia.

Czytałem tę książkę blisko czterdziestki. Po przejściach. Ze świadomością, że wielu rzeczy już nie muszę. Że życie toczy się w trybie trochę wolniejszym, niż się kiedyś wydawało. I właśnie dlatego tak bardzo dotknęła mnie śmierć Liukkonena. Bo wiem, jak to jest być młodym mężczyzną bez azymutu. Znam te ciemne noce, w których człowiek drży na myśl o kolejnym dniu. I wiem też, że można z tego wyjść. Liukkonen nie wyszedł. Może dlatego, że czuł więcej niż inni. Bo „O” to książka hiperwrażliwca.

Są tu epizody, które zostają w głowie na długo. Chłopiec komunikujący się poprzez Post-it®y. Fanatycy Bacha testujący eksperymenty na granicy życia i śmierci. Śledzie wędrujące w czasie. Ogrodowa szopa jako schronienie przed własnym umysłem. Jerome, narrator obsesyjny, który czas mierzy niczym mnich kontemplujący śmierć – nie po to, by ją zrozumieć, ale by chociaż zyskać złudzenie kontroli.

Metafora pływania powracająca, przenikliwa, odsłania rdzeń tej książki: życie jako walka o nieutonęcie. O przetrwanie w rzeczywistości, która przypomina ocean pełen śmieci informacyjnych, niepokoju, braku jasności. Pływać, czyli nie tonąć. Czy to nie brzmi jak współczesne motto egzystencji?

To oczywiście nie koniec możliwych interpretacji i metafor. „O” można odczytywać jako tekst-bachtinowski, gdzie setki postaci mówią własnym głosem, a ich summa splata się w kalejdoskop narracyjny. Nie ma jednej dominującej perspektywy. Czytelnik staje się świadkiem dialogów między obsesjami, fobiami, traumami i pragnieniami różnych bohaterów.

Akcja rozgrywa się nie tylko w psychice indywidualnych bohaterów, ale też w umysłach zbiorowych. To obraz społeczeństwa w stanie zawieszenia poznawczego, permanentnej dezorientacji. Internet jako ocean stymulacyjnych śmieci, w którym toniemy. Jest też humor. Liukkonen wplata groteskowe, absurdalne wątki, by rozładować psychologiczną presję narracji. To klasyczny postmodernistyczny zabieg, który balansuje tragizm z komizmem, a jednocześnie oddaje absurdalność świata postprawdy.

To, co mnie najbardziej urzekło (a zarazem przeraziło), to otwartość tej książki. Każdy rozdział to osobne uniwersum, każdy wątek można rozpatrywać na poziomie literalnym, symbolicznym, psychologicznym i filozoficznym. A jednak „O” nie rozkłada się jak encyklopedia. Nie pyta: „czytaj mnie jak leksykon”, ale: „przeżyj mnie jak sen, który wraca”.

W skali trudności czytania mamy tu więc Mount Everest. Niektórych fragmentów nie da się przeczytać „na raz”. Inne wciągają jak wiry. To powieść jak życie: nieprzewidywalna, niepodzielna, nielinearna. Długa, ale tylko dlatego, że musi taka być. Bo świat nie mieści się w aforyzmie.

To książka, która zaczyna się jak żart, ale kończy jak notatka samobójcza kosmosu. Tu każda postać mówi jak Twitter-bot po kursie filozofii. Liukkonen pokazuje, że chaos nie jest brakiem porządku, tylko jego ironiczną wersją beta.

P.S. tłumaczenie zasługuje na nagrodę. 

Recenzja „Na własne ryzyko. Testament świętego” Derek Jarman

Na własne ryzyko to coś więcej niż pamiętnik – to buntowniczy testament świętego queerowego oporu. Przeczytaj, dlaczego ta książka wciąż porusza i uczy.
Wydawca: Ha!Art

Liczba stron: 248


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Paweł Świerczek

Premiera: 2 czerwca 2025 rok

Sięgając po „Na własne ryzyko. Testament świętego”, trzymasz w rękach coś więcej niż autobiografię. Derek Jarman, brytyjski reżyser, artysta wizualny, aktywista i pisarz, daje Ci do przeczytania manifest, historię osobistą splecioną z historią walki całej queerowej społeczności drugiej połowy XX wieku. To książka, której nie sposób czytać bez emocji, bo sama jest zbudowana z emocji: z gniewu, bólu, czułości i bezkompromisowej szczerości.

Jarman urodził się w 1942 roku i zmarł w 1994 na AIDS. W międzyczasie stworzył jedne z najważniejszych queerowych filmów w historii kina, m.in. „Caravaggio”, „Sebastian”, „Edward II” czy „Wojenne requiem”. Jednak „Na własne ryzyko” nie jest opowieścią o jego twórczości filmowej. A przynajmniej nie wprost. To zapis życia na marginesie społeczeństwa, pisany z jego wnętrza. To dokument oporu i afirmacji życia w obliczu śmierci.

Nie spodziewaj się linearnej narracji. Książka Jarmana podzielona na dekady od lat 40. po 90., to kolaż wspomnień, manifestów, cytatów z prasy, literatury, podręczników, fragmentów wywiadów i prywatnych notatek. Takie postmodernistyczne podejście do formy nie jest przypadkiem. Ono samo w sobie jest wyrazem oporu wobec klasycznej, „normatywnej” biografii. Tożsamość Jarmana nie daje się ująć w proste ramy, tak samo jak jego życie, które nie mieściło się w żadnym dominującym społecznym modelu.

Autor nie ukrywa swojej choroby, nie maskuje lęków przed fizycznym rozkładem, ale też nie pozwala, by choroba odebrała mu prawo do bycia kochanym, seksualnym, dumnym. Jego tekst to nie lament, a raczej świętokradcze kazanie wygłoszone z wysokości jego własnego doświadczenia. Właśnie dlatego tytuł „Testament świętego” nie jest tylko ironią. Jarman został „kanonizowany” przez Sisters of Perpetual Indulgence, performatywną organizację queerowych „sióstr zakonnych”. Jego „świętość” jest świadomym bluźnierstwem wobec moralizatorskiej opresji i próbą przejęcia władzy nad narracją o ciele, seksualności i śmierci.

Jedną z największych sił tej książki jest to, że Jarman nie oddziela spraw intymnych od polityki. I właśnie w tym tkwi jej głęboka aktualność. Pytania o tożsamość, akceptację, prawo do życia i miłości wciąż są przecież realne i żywe, również w Polsce. Jarman był przekonany, że każde ludzkie życie jest polityczne, zwłaszcza życie osoby queerowej w społeczeństwie, które tego nie chce widzieć.

Przywołując własne doświadczenia – od homofobicznego systemu edukacji w Wielkiej Brytanii, przez policyjne naloty na bary gejowskie, po śmierć przyjaciół z powodu AIDS – Jarman rysuje mapę życia w „Heterosoc”, jak sam nazywa dominującą kulturę heteronormy i opresji. Z jego słów bije przekonanie, że walka o widzialność i godność jest walką o prawo do bycia człowiekiem.

Jego komentarze są radykalne. Jarman neguje potrzebę istnienia wieku przyzwolenia, otwarcie nazywa heteroseksualność „nienaturalnym stanem” i mówi: „Understand that if you or I decide to have sex, whether safe, safer, or unsafe, it is our decision and other people have no rights in our lovemaking”. W jego ustach te słowa to nie tylko bunt, to desperacka próba odzyskania sprawczości w świecie, który chorobę wykorzystuje jako narzędzie społecznej kontroli.

Jarman był przede wszystkim artystą. Żył i tworzył na własnych warunkach. W „Na własne ryzyko” nie znajdziesz analitycznych rozpraw o jego filmach, ale dostrzeżesz, że całe jego życie miało strukturę dzieła sztuki: eksperymentalnego, nieoczywistego, opartego na intuicji i prowokacji. W jego opowieści codzienność przeplata się z estetyką. Kupno damskiego kapelusza to akt oporu, przyjaźń z Hockneyem to element formacji artystycznej, a anegdota o odrzuconym przez społeczeństwo ciele staje się medytacją nad tym, czym jest piękno i brzydota.

Tak jak w „Chroma” pisał o kolorze jako emocji, a w „Pharmacopoeia” o roślinach jako narzędziu terapeutycznym, tak w „Na własne ryzyko” Jarman ukazuje polityczność każdej decyzji: jak się ubierasz, z kim sypiasz, co mówisz i czego się boisz.

Czytając tę książkę dziś, trzydzieści lat po jej publikacji, nie sposób nie dostrzec, jak bardzo Jarman był prorokiem swoich czasów. „Na własne ryzyko” to nie tylko zapis historii. To narzędzie, które pomaga budować queerową pamięć i przeciwstawia się wymazywaniu. Autor przypomina, że jeśli nie opowiemy naszych historii sami, zrobią to za nas ci, którzy nas nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć.

Dlatego jego książka działa jak międzypokoleniowy most. To głos, który przemawia dziś z jeszcze większą siłą, bo systemowa opresja może zmienić język, ale rzadko zmienia mechanizmy. Jarman wie, że wspólnota musi pamiętać, a pamięć musi być polityczna. Dlatego jego książkę czytam także jako apel. O solidarność, godność i odwagę.