Recenzja "Dublineska" Enrique Vila-Matas

"Dublineska" Enrique Vila-Matas książka na Nobla
Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko

Premiera: maj 2015 rok

Jeśli ktoś kiedyś stwierdził, że literatura żywi się sama sobą, to Enrique Vila-Matas musiał to zdanie przepisać na pierwszej stronie swojego notesu i podkreślić trzy razy. „Dublineska” to książka erudycyjna po brzegi, nasycona cytatami, aluzjami, literackimi duchami i kapliczkami dla mistrzów pióra (od Joyce’a po Becketta). Ale spokojnie. Choć brzmi to jak zakurzone seminarium literaturoznawcze, w praktyce to powieść o kryzysie wieku średniego i o tym co zrobić, kiedy wydaje ci się, że cały świat (i książki) skończył się razem z twoją karierą.

Bohaterem jest Samuel Riba – ekscentryczny, zgorzkniały były wydawca, który właśnie przeszedł na emeryturę. Zamiast odpoczywać, nie potrafi odpuścić. Alkohol rzucił, choć ciągle go kusi. Życie osobiste mu się sypie. Internet zastępuje mu towarzystwo ludzi. W tym wszystkim czuje, że epoka Gutenberga dogorywa na jego oczach. Co zatem robi? Organizuje wycieczkę do Dublina w Bloomsday, czyli święto Ulissesa. Postanawia urządzić też symboliczny pogrzeb literatury. Serio. Mamy więc trochę groteskę, trochę manifest.

Ten manewr fabularny rozpoczyna prawdziwą zabawę. Riba czyta swoje życie jak tekst literacki, wędruje szlakami Joyce’a, dostrzega wokół siebie duchy i cytaty, a czytelnik nigdy nie ma pewności, czy właśnie ogląda rzeczywistość, sen czy halucynację. Vila-Matas lubi takie zabawy. Podsuwa nam fałszywe tropy, miesza fikcję z realnością, a wszystko to w chłodnym, lekko egzystencjalnym klimacie.

Choć zabrzmi to banalnie, „Dublineska” nie jest dla każdego. To powieść gęsta, wymagająca czytelnika, który lubi tropić intertekstualne smaczki i nie boi się, że fabuła chwilami przestaje mieć tradycyjny ciąg. Jakby tego było mało Riba to bohater trudny do polubienia. Trochę tragiczny, trochę żałosny, pretensjonalny, ale też dziwnie ludzki. Czasem chciałoby się nim potrząsnąć, czasem mu współczuć. Vila-Matas świetnie oddaje to balansowanie między patosem a ironią.

Największą siłą tej książki jest jej erudycja. Autor wplata w narrację Joyce’a, Becketta, Borgesa czy Pereca tak naturalnie, że cytaty, odniesienia i literackie duchy stają się materią samej opowieści. To nie popis wiedzy, ale raczej sposób na pokazanie, że życie Riby czyta się jak wielowarstwowy tekst. Towarzyszy temu klimat podszyty irlandzką melancholią, nieustannym poczuciem końca i pogodą, która zamiast tła staje się stanem ducha. Wbrew powadze tematu Vila-Matas potrafi też rozbroić sytuację subtelnym humorem.

Nie da się jednak ukryć, że miejscami autor bywa zbyt zapatrzony w literacką grę. Niekiedy labirynt intertekstualnych nawiązań przytłacza emocje Riby, przez co trudno się przejąć jego dramatem. Do tego dochodzą diagnozy dotyczące upadku kultury i rynku wydawniczego. Niby celne, ale wypowiadane z takim tonem zgorzkniałego estety, że brzmią przewidywalnie, wręcz marudnie.

Mimo to „Dublineska” wciąga właśnie jako spacer po labiryncie. Chwilami nużący, lecz pełen nagłych otwarć i ukrytych korytarzy. Cieszę się, że Vila-Matas przypomniał mi, iż literatura nadal potrafi nie tylko igrać z formą, lecz także pytać o coś zupełnie podstawowego: czy nasze życie ma sens, jeśli nie umiemy już odczytać własnej historii

Recenzja "Królestwa" Gustaw Rajmus

"Królestwa" Gustaw Rajmus zbiór opowiadań
Wydawca: Forma

Liczba stron: 190


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 1 października 2025 rok 

Recenzując „Dwie historie i inne historie” napisałem „Część z tekstów jest wtórna nawet względem siebie samych (przykładowo kilka z nich rozpoczyna się od zakupu mieszkania przez parę), niektóre są zwyczajnie nudne (np. „Poeta”), styl bywa czasami aż nazbyt fantazyjny, trafiają się też opowieści dobre, które jednak nie do końca mi pasują w tym miejscu, w którym się znalazły. Bardzo lubię opowieść o terroryzowaniu podwórka i wynajęciu ‘kilera’ za gumy Donaldy, ale jednocześnie odnoszę wrażenie, że zostało ono tu doklejone trochę na siłę. To jakby wrzucić teksty Jakuba Michalczenia do antologii Edgara Allana Poe. To nie może dobrze pracować jako całość”. Nie wiem, czy Gustaw Rajmus wziął sobie do serca te słowa, czy może po prostu zmienił koncepcję pracy, ale jego najnowszy zbiór jest tworem spójnym i dalekim od schematyczności. Nie ma tu też czasu na nudę.

„Królestwa” to kolejny dowód na to, że autor ze Szczecina jest pisarzem nienasyconym, żarłocznym na tropy, a przy tym ascetycznym w formie. Jego proza karmi się mitami, filozofią i popkulturą, a jednocześnie zostawia z pytaniem o człowieka złamanego, rozdartego między transcendencją a codziennym błotem.

Pięć opowiadań wchodzących w skład „Królestw” to pięć różnych światów, które jednak splata ze sobą obsesja Prawdy i Wolności. I choć te słowa brzmią dziś patetycznie, w jego narracji nabierają organiczności. Rajmus nie moralizuje, nie konstruuje alegorii z morałem, tylko wrzuca cię w sytuacje graniczne. W „Hagal” Angerir widzi Odyna, by potem po doświadczeniu chrześcijańskiej opowieści o Hiobie, zapytać o Jezusa. Ten prosty gest, pytanie skierowane do boga o istnienie innego boga, Rajmus obudowuje filozoficzną erupcją. Tu spotykają się Kierkegaard, nordyckie runy i literacki cień Faulknera. Autor nie cytuje ich wprost, ale jako czytelnik czujesz, że prowadzi z nimi dialog, jakby bohaterowie stali się poligonem dla pytań, które od wieków drążą kulturę Zachodu.

„Mistrz” wchodzi w rejony gotyckiej groteski. Siedmioletnie dziecko oddane na zamek wampira brzmi jak motyw z taniego horroru, ale Rajmus odwraca strukturę kliszy: tam, gdzie spodziewasz się taniego straszenia, dostajesz opowieść o inicjacji w okrucieństwo i bunt, o dorastaniu przez zanurzenie w mrok. To gotyk filtruje tu dzieciństwo, a nie odwrotnie.

Najbardziej poruszające jest dla mnie „Ostoja” – tekst, w którym realizm magiczny przenika codzienność wsi zawieszonej między jawą a snem. Jeśli znasz Can Xue, a jednocześnie czytałeś Huelle, to już wiesz, jak działa ta opowieść. Ona miesza lokalne mity i dziecięce traumy w coś, co jest jednocześnie powrotem do utraconego przyjaciela, jak i metaforą zagubienia. Rajmus w takich momentach osiąga coś wyjątkowego. Zamiast budować „światy” jak w fantasy, on rekonstruuje pamięć świata: fragmentaryczną, senną, nieoczywistą.

Jest też „Przyjdź, Królestwo”, które otwiera się sceną niemal filmową. Oto królestwa, które doświadczyło napadu bestii. Całkowita jatka, król zamknięty w lochu. Ale to dopiero początek, bo od pewnego momentu opowieść przechodzi w coś na kształt medytacji o władzy, przebaczeniu i potrzebie sensu. Gustaw Rajmus igra tu z konwencją krucjat, baśni rycerskiej, ale pod spodem jest pytanie bardziej egzystencjalne: czy Królestwo, o które walczymy, jest na zewnątrz, czy w nas?

I ostatni, długi tekst. O nim nie będę za dużo pisać, żeby nie psuć Wam zabawy. To, co fascynuje mnie w „Królestwach”, to ciągłość Rajmusowego stylu przy jednoczesnym przełamaniu go. W poprzednim zbiorze dominowała współczesność – millenialsi, psychoterapia, inteligentne domy, pandemia. Tutaj autor idzie dalej. Wychodzi z codzienności, ale jego bohaterowie wciąż są ci sami: zagubieni, samotni, pełni pragnienia wolności i uwikłani w relacje, które ich kaleczą. Różnica polega na skali. Zamiast blokowisk i Netflixa mamy runy, zamki, bestie i kosmos. Emocjonalny rdzeń pozostaje jednak ten sam. Rajmus nie tyle „ucieka w fantastykę”, co pokazuje, że nasze współczesne rozdarcia mają swoje archetypy i powracają w każdej epoce.

Nie bez powodu w jego prozie ciągle przewija się motyw wolności. Nie tej deklaratywnej, „politycznej”, ale wolności wewnętrznej, zdobywanej w walce z własnym lękiem. Kiedy czytam ten zbiór opowiadań, mam wrażenie, że każda historia jest drogą w głąb, a autor stawia mnie w roli pielgrzyma. Jasne, możesz się zatrzymać na powierzchni fabuły, ale jeśli zejdziesz niżej, odkryjesz literackie palimpsesty – Kierkegaarda, Lema, Faulknera, Can Xue, a nawet echa biblijne.

Język jest wciąż ten sam. Gęsty i trochę przegadany, pełen obrazów, które zostają pod powiekami. Autor potrafi jednym zdaniem wywołać pod skórą zimno (albo ekstazę), ale też czasami czuć przesyt. Parę fraz można by spokojnie usunąć i zyskała by na tym akcja. Widać w pisarzu duszę kpiarza i mistyka. Kogoś, kto ironicznie igra z tradycją, a mimo to nieustannie szuka czegoś większego.

„Królestwa” to książka wymagająca, ale też dziwnie czuła. Czytałem ją jak opowieść o nas wszystkich. O tęsknocie za matkami i miejscem, które nigdy nie przyjdzie z zewnątrz, dopóki nie odkryjemy go w sobie.

Recenzja "Równiny" Gerald Murnane

Ta książka nie jest zwykłą opowieścią, ale literackim doświadczeniem – cichym, hipnotycznym, wymagającym skupienia. Murnane pokazuje, jak równiny stają się metaforą świadomości, a patrzenie zamienia się w filozoficzną podróż.
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 144


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka

Premiera: 17 września 2025 rok 

Gerald Murnane to nazwisko, które od lat pojawia się w kontekście literackiej Nagrody Nobla. Powodem ma być nie tylko konsekwencja jego pisarstwa, ale też osobliwość samego twórcy, zamkniętego w swojej estetyce i obsesjach. Autor urodzony w 1939 roku w Melbourne, całe życie spędził w Australii, unikając podróży zagranicznych, a jednocześnie budując prozę, która (paradoksalnie) uchodzi dziś za jedną z najbardziej uniwersalnych i najśmielej eksplorujących świadomość w literaturze anglojęzycznej. Nie przez przypadek „New York Times” określił Murnane jako „największego pisarza, o którym nigdy nie słyszeliście”.

„Równiny” to jego kultowa książka. Alegoria, parabola, esej o sztuce, a jednocześnie opowieść o zatracaniu się w pejzażu i w samej refleksji. Z pozoru fabuła jest prosta. Młody filmowiec przybywa do australijskiego interioru, by nakręcić film o równinach. Szuka mecenasa, wchodzi w środowisko ekscentrycznych ziemian, którzy mają nawyk inwestować w artystów i wizjonerów. Projekt filmu nigdy jednak nie zostaje ukończony. Zamiast tego powieść przeobraża się w długą, fragmentaryczną medytację o tym, czym jest sztuka, czym jest pamięć i jak krajobraz może pochłaniać człowieka. Trochę jak ciekawy western, w którym nie ma koni i rewolwerów.

W „Równinach” pejzaż nie funkcjonuje jako tło, ale jako figura poznawcza. Równina staje się przestrzenią paradoksów: widoczną, a jednocześnie niedostępną. Pozornie jednorodną, a wewnętrznie rozwarstwioną. Filmowiec bada ją jakby z oddalenia, nieustannie próbując nadać sens temu, co się rozciąga na horyzoncie. To nie tylko geografia, ale i mentalny pejzaż. Mapa pamięci, iluzji i wyobraźni.

W tym sensie „Równiny” są bliskie Borgesowi (który pisał, że równiny na całym świecie są takie same). Murnane idzie jednak w poprzek tego stwierdzenia. Jego równiny są wyjątkowe, jednostkowe, nasączone historiami i symbolicznymi napięciami. Właśnie dlatego australijscy badacze podkreślają, że to powieść o interiorze w podwójnym znaczeniu – jako wnętrzu kraju i jako wnętrzu ludzkiej świadomości.

Jeśli szukacie fabuły, w której wiele się dzieje, to nie ten adres. To książka, w której akcja zostaje podporządkowana myśleniu. Narrator przypomina raczej filozofa niż filmowca, a jego notatki zamieniają się w komentarze do samego aktu percepcji. Z czasem okazuje się, że projekt artystyczny nie polega na uchwyceniu równin kamerą, lecz na trwaniu w ich obecności. Na przyglądaniu się, jak pejzaż kształtuje wyobraźnię i jak sam narrator coraz bardziej stapia się z krajobrazem.

Murnane pokazuje, że pamięć i sztuka działają podobnie jak horyzont. Nigdy nie można ich w pełni dosięgnąć, zawsze się odsuwają, zawsze kryją w sobie więcej niż to, co na pierwszy rzut oka dostępne.

Polski przekład Tomasza S. Gałązki oddaje niezwykłą składnię Murnane’a. Wielokrotnie złożone zdania, pełne wtrąceń, które przypominają raczej tok medytacji niż opowieść fabularną. To język precyzyjny jak promień światła przecinający mgłę, ascetyczny, a zarazem hipnotyczny. Nic dziwnego, że Coetzee pisał o „trzeźwej poetyckości” tej prozy.

„Równiny” to lektura trudna, ale nagradzająca. To powieść, która wymaga od nas, byśmy odpuścili nawyki linearnego czytania i dali się porwać językowi, krajobrazowi, ciszy. Przypomina to trochę Kubricka, który zamiast „2001: Odysei kosmicznej” kręci „1982: Odyseję australijską”. Żadnego kosmosu, tylko niekończące się pole i kamera,

Murnane jest pisarzem noblowskim nie dlatego, że stworzył wielką fabułę, lecz dlatego, że odważył się pisać o tym, co wymyka się fabule: o samej świadomości, o pamięci, o przestrzeni, która staje się obrazem duszy. Nie wiem czy ostatecznie kiedykolwiek dostanie to wielkie wyróżnienie. Jest przecież Aira, Krasznahorkai, Xue i wiele innych wybitnych twórców. Jest kogo nagradzać. Niezależnie jednak od decyzji Szwedów, dobrze że ktoś wreszcie zdecydował się go wydać po polsku. 

Jeśli zainteresowała Cię ta recenzja, przeczytaj też inne omówienia książek tłumaczonych przez Pana Tomasza S. Gałązkę:
1. Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
2. Diakon kontra King Kong
3. Sny o pociągach
4. Powrót do Uluru
5. Tylko góry będą ci przyjaciółmi