Recenzja "Serafima i Bogdan" Vahur Afanasjew

Serafima i Bogdan to monumentalna saga o staroobrzędowcach znad jeziora Pejpus — opowieść rozpięta na pół wieku
Wydawca: Pogranicze

Liczba stron: 814


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Michalczuk-Podlecki

Premiera: 11 czerwca 2025 rok

Napięcie między trwaniem a erozją, między pamięcią zbiorową a zacierającą wszystko siłą czasu. To właśnie zasadniczy rejestr „Serafimy i Bogdana”. Afanasjev, podobnie jak Jón Kalman Stefánsson w swoich islandzkich trylogiach czy Herta Müller w Huśtawce oddechu, tworzy mikroświat, w którym historia nie jest tłem, lecz ciężarem przytwierdzonym do każdej decyzji bohaterów. Saga staroobrzędowców znad Pejpusu przywodzi na myśl skandynawskie rodowody, ale też twardą, zgrzebną duchowość Tołstoja czy Laxnessa. To przykład opowieści o ludziach, których egzystencja jest jednocześnie mała, jednostkowa i potężna w swojej powtarzalności. Jakby powracająca w kolejnych wiekach.

Autor zaczyna tę historię w 1944 roku, choć jej korzenie sięgają XVII stulecia. To właśnie wtedy trwałą wielka schizma rosyjskiego prawosławia. Staroobrzędowcy żyli przez stulecia w quasi-monastycznym izolacjonizmie. Utrzymywali własne obrzędy, własną surowość i własny, nieco archaiczny język świata. I to właśnie rejestr archaizacji, powolny puls starego rytuału, czyni „Serafimę i Bogdana” opowieścią momentami bliską biblijnym genealogicznym księgom. Autor deklarował inspirację sagami nordyckimi i rzeczywiście: motyw kary, odwetu i winy rozpisanej na dekady wybrzmiewa tu niczym echa legend o Egilu czy Njalu. Kto zaczął? Kto ponosi winę? Czy zemsta daje kiedykolwiek ukojenie? Afanasjev celowo zaciera granice, pozostawiając czytelnika w przestrzeni moralnego półmroku.

Tytułowe rodzeństwo, Serafima i Bogdan, nie są protagonistami klasycznymi. Ich bohaterskość jest raczej wymuszona okolicznościami niż wypracowana decyzjami. Wychowani w dusznej, fatalistycznej atmosferze powojennej wsi nad Pejpisem, obciążeni winami poprzedników, niesieni przez koleje losu bardziej niż je tworzący, stają się przewodnikami po rozpadającym się świecie. Po upadku tradycji, po demoralizacji przychodzącej z kolektywizacją, po utracie języka sacrum. To nie są bohaterowie Dostojewskiego. Nie przechodzą intensywnych wewnętrznych przewrotów. Są raczej figurami, trochę jak u Márqueza z wiadomej książki. Są narzędziami, na których powierzchni zapisuje się zbiorowa pamięć i zbiorowy grzech.

Tu właśnie pojawia się moja pierwsza poważna wątpliwość. Oczekiwałem, że narrator, trochę jak u Olgi Tokarczuk w „Księgach Jakubowych”, połączy etnograficzną gęstość z wizjonerską formą. Tymczasem styl Afanasjeva jest sprawny, kompetentny, chwilami wręcz piękny, ale rzadko naprawdę oryginalny. Brakuje mu tej niepowtarzalnej dykcji, dla której pamięta się autorów wielkich sag. Owszem, autor przywołuje szczegóły życia staroobrzędowców z imponującą sumiennością, potrafi w kilku zdaniach otworzyć skarbiec lokalnych obyczajów, wierzeń, przesądów. Całkiem nieźle wychodzi mu także poetyzowanie seksu. A jednak narracja pozostaje w moim odczuciu zachowawcza. Nie widzę w niej szaleństwa, które czyniłoby tę powieść (przy całej jej skali) dziełem osobnym.

Drugi problem dotyczy konstrukcji świata. Wydarzenia historyczne bywają niekiedy doklejane jak przypisy do właściwej opowieści, zamiast organicznie ją budować. Kolektywizacja, deportacje, sowieckie represje, późniejsze rozluźnienie systemu – wszystko to jest, ale nie zawsze wplecione w tkankę codzienności w sposób naturalny. W najlepszych fragmentach Afanasjev osiąga coś na kształt epickiej dokumentalności. Jakby Herzog kręcił film o życiu nad Pejpusem. W słabszych jednak historia bywa podsunięta pod nos czytelnika zbyt ostentacyjnie, zbyt podręcznikowo.

Nie chcę jednak żebyście odebrali moje słowa jako ostrą krytykę tej książko. To naprawdę dobry kawał literatury. Gdy jednak bierze się do ręki ponad 800 stron, ma się nadzieje na coś wybitnego. A „Serafima i Bogdan” to nie jest poziom „O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej”. Za co mogę ją pochwalić? Przede wszystkim za fabułę. Jest ona mocno trójczłonowa, oparta na winie, dojrzewaniu do zemsty i jej groteskowym, a momentami wręcz absurdalnym wykonaniu. Jest w niej coś z klasycznych struktur tragedii, ale i z ludowych podań. Tych, w których zbrodnia ciągnie się przez pokolenia, jak w „Siedmiu braciach” Aleksisa Kivi. Jest tu i humor (często rubaszny, chwilami ordynarny), i brutalność.

Czy więc mamy do czynienia z nowym „2666”? Z eposem XXI wieku? Niekoniecznie. I chyba nie należy Afanasjevowi czynić z tego zarzutu. „Serafima i Bogdan” to powieść bliska duchowości sag, ale nieprzekraczająca pewnych granic artystycznego ryzyka, które tworzą arcydzieła. To książka imponująca zakresem, mądra w obserwacji, miejscami fascynująca, ale niekoniecznie wybitna.

Spodziewałem się więcej, ale dostałem i tak całkiem dużo. Powieść solidną, momentami mistrzowską, momentami pękającą w szwach. Pozostaje po niej, jak po mglistym pejzażu Pejpusu, pewne niedopowiedzenie, pewien posmak. Czasem gorzki, czasem piękny, ale jednak nie ten, którego spodziewałem się po książce mającej ambicje przesunąć granice współczesnej prozy estońskiej.

Recenzja "Alack Sinner t.II: Wiek rozczarowań" Carlos Sampayo, Jose Muñoz

"Alack Sinner t.II: Wiek rozczarowań" Carlos Sampayo, Jose Muñoz komik argentyński noir
Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 320


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Katarzyna Skórska

Premiera: sierpień 2025 rok

Drugi, ostatni tom zbiorczy „Alacka Sinnera” to coś więcej niż kontynuacja klasycznej serii detektywistycznej. To w moim odczuciu epitafium dla gatunku noir. Argentyński duet Carlos Sampayo (scenariusz) i José Muñoz (rysunki) powraca z dziełem, które czterdzieści lat temu zrewolucjonizowało sposób opowiadania historii kryminalnych. „Wiek rozczarowań” to zamknięcie cyklu, w którym prywatny detektyw Alack Sinner przestaje być bohaterem, a staje się świadkiem tego, jak świat traci sens.

W przeciwieństwie do klasyków amerykańskiego noir, w których bohater walczył z brudem miasta, ale wciąż wierzył w iskrę sprawiedliwości, u Sampayo i Muñoza ta wiara już dawno zgasła. Sinner, dawny policjant, dziś człowiek w średnim wieku, dryfuje przez Nowy Jork lat 80. i 90. To miejsce, które bardziej przypomina polityczny koszmar niż miasto. Tutaj wiek rozczarowań nie dotyczy tylko jednostki. To rozczarowanie całym systemem: amerykańską demokracją, rewolucjami, a nawet samą ideą człowieczeństwa.

Pierwsza z historii osadzona jest w czasach Reagana i trzeba przyznać, że otwiera tom z rozmachem. Detektyw wikła się w sprawę nicaraguańskich lewicowców, a Muñoz i Sampayo czynią z niej alegorię imperializmu i rasizmu. W centrum opowieści pojawia się Cheryl, czarnoskóra córka Sinnera, której dojrzewanie i zmaganie się ze światem stanowi oś emocjonalną późniejszych epizodów. To dzięki niej autorzy przechodzą od polityki wielkich mocarstw do prywatnych dramatów, a więc niewinnych oskarżeń, więzień, i miłości, która nie potrafi ocalić.

„Alack Sinner” zaczynał jako hołd dla amerykańskiego hardboiled – Chandlera, Hammetta, noir z Humphreyem Bogartem i bourbonem w szklance. Ale już w latach 80. duet argentyńskich emigrantów przekształcił ten świat w polityczno-egzystencjalną medytację, bliższą filmom Antonioniego czy Felliniego niż jakiejkolwiek opowieści o zbrodni i karze. W „Wieku rozczarowań” fabuła coraz częściej rozpływa się w wizjach, snach, wspomnieniach i halucynacjach. W jednym z rozdziałów Alack uczestniczy w kukiełkowym spektaklu o historii amerykańskiego kolonializmu. To scena równie absurdalna, co porażająco prawdziwa. Jedna z piękniejszym kompozycji, jakie czytałem w tym roku.

Sampayo nie daje czytelnikowi katharsis. Nie ma tu żadnego rozwikłania sprawy. Każde śledztwo prowadzi raczej do konstatacji, że zło nie jest przestępstwem, tylko strukturą.  Największą siłą „Alacka Sinnera” pozostaje jednak rysunek Muñoza. Ekspresyjny, mroczny, skrajnie kontrastowy. Czerń i biel to tu nie kolory, lecz emocje. Postaci są zniekształcone, twarze pocięte światłem niczym przez reflektor w ciemnym klubie jazzowym. Muñoz to mistrz czerni. Potrafi z kałuży tuszu wydobyć więcej prawdy o ludzkiej duszy niż niejedna powieść psychologiczna. Jego styl jest pełen deformacji i rytmicznego niepokoju. Od czasu ukazania inspirował wielu twórców, w tym Franka Millera („Sin City”), Eduardo Risso („100 naboi”), czy Dave’a McKean’a. Ale nikt nie potrafił powtórzyć tego szczególnego połączenia realizmu i groteski, w którym nawet cień ma sumienie.

„Wiek rozczarowań” to nie tylko zbiór opowieści o zmęczonym detektywie. To portret Zachodu u kresu wiary w siebie, zapis rozczarowania, które przyszło po rewolucjach, wojnach i wielkich słowach o wolności. Sinner patrzy na świat tak, jak patrzy stary pies na swojego pana: z przyzwyczajenia, ale bez złudzeń.

Nie ma w tym komiksie łatwej przyjemności, nie ma akcji. To raczej czytanie ciszy między kadrami, oddechów i zmarszczek. Muñoz i Sampayo, Argentyńczycy na wygnaniu, stworzyli dzieło, które łączy gniew Ameryki Łacińskiej z melancholią europejskiej inteligencji. To noir, który wyszedł z kina i wszedł w życie.

Recenzja "Okrutni bogowie" Paul Kingsnorth

"Okrutni bogowie" Paul Kingsnorth esej Irlandia
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 250


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Tomasz Sikora

Premiera: październik 2025 rok

Paul Kingsnorth, niegdyś aktywista ekologiczny, współtwórca ruchu Dark Mountain, eseista i powieściopisarz, w „Okrutnych bogach” opowiada historię swojego odwrotu od świata, który sam przez lata próbował naprawiać. Po latach działań, pisania manifestów i wędrówek, osiada w małym gospodarstwie w zachodniej Irlandii wraz z żoną i dziećmi, przekonany, że w pracy rąk i rytmie ziemi odnajdzie utraconą jedność z rzeczywistością. Tymczasem doświadcza czegoś przeciwnego. Zamiast harmonii przychodzi milczenie, a z nim niepokój. Książka, na poły dziennik, na poły traktat duchowy, jest zapisem tego kryzysu.

Zazwyczaj sądzimy, że utrata przychodzi po fakcie. Po katastrofie, po odejściu, po śmierci. Czy takie myślenie ma swoje uzasadnienie? Paul Kingsnorth pokazuje, że można żyć w stanie utraty bez początku i końca. W świecie, który od dawna już niczego nie posiada. W tej książce zadaje pytanie z pozoru proste, a w istocie bluźniercze wobec samego aktu pisania. Czy słowa mogą jeszcze nieść prawdę, czy już tylko nas od niej oddzielają? Odpowiedź, jaką daje, nie jest deklaratywna. Ona rodzi się w rytmie gniewu, zwątpienia i milczenia. Bo „Okrutni bogowie” to przede wszystkim medytacja o utracie: języka, kultury, wiary w to, że literatura cokolwiek jeszcze znaczy.

To, co uderza, to ton tej książki. Z jednej strony ascetyczny, niemal monastyczny, z drugiej pełen gorączki, jakby autor pisał pod dyktando sił, których sam się boi. Kingsnorth jest tu momentami jak Rilke, momentami jak Lawrence, ale bardziej niż do literackich tradycji przynależy do pewnego rytuału autodestrukcji, w którym pisanie staje się formą modlitwy i bluźnierstwa zarazem. To książka, w której każde zdanie zdaje się być pisane wbrew sobie. Jakby autor, próbując mówić o świecie, z każdym słowem bardziej oddalał się od jego żywej substancji.

Nie sposób nie dostrzec, że „Okrutni bogowie” są również zapisem uzależnienia. Nie, nie od substancji, lecz od samego aktu tworzenia. Autor sam o tym nie mówi wprost, ale jego stosunek do pisania ma w sobie coś z nałogu (przymusu, ekstazy, kary). W pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że tytułowi bogowie nie są bynajmniej metaforą natury czy transcendencji, ale uosobieniem tej wewnętrznej tyranii języka, który żąda ofiar, a potem je pożera.

„Okrutni bogowie” są książką rozedrganą, niejednorodną, czasem wręcz chaotyczną. Kingsnorth pisze jak ktoś, kto jednocześnie medytuje i krzyczy. Ale właśnie w tym napięciu tkwi jej siła. Nie znajdziemy tu systemu ani teorii, lecz strumień świadomości, w którym myśl rozpuszcza się w rytmie oddechu, ziemi, ciszy. W tym sensie to książka, którą można czytać jak modlitewnik dla ludzi współczesnych, zagubionych między potrzebą sensu a świadomością, że żadne słowo go już nie niesie.

A jednak, mimo tej rozpaczliwej diagnozy, „Okrutni bogowie” są też aktem wiary. Nie w Boga, nie w naturę, ale w samo napięcie pomiędzy milczeniem a mówieniem. Kingsnorth zdaje się stać na stanowisku, że dopóki zadajemy pytania, dopóki buntujemy się przeciw martwocie języka, dopóty jeszcze coś w nas żyje.

To książka trudna, nieprzyjemna, miejscami mroczna jak gleba po deszczu. Dużymi fragmentami bywa jednak żyzna. Wyrasta z niej coś, co rzadko dziś spotykamy w literaturze: autentyczne drżenie istnienia. I może właśnie dlatego warto ją przeczytać. Nie po to, by się z nią zgodzić, ale by przez chwilę, razem z autorem, poczuć, jak kruszy się skorupa słów.