Recenzja "Bracia Sisters" Patrick deWitt

Wydawca: Czarne

Liczba stron:
336


Oprawa: miękka

Premiera: 28 marca 2013 r.

Patrick deWitt to kanadyjski pisarz i autor sceniczny, twórca trzech powieści, z których recenzowana osiągnęła największy rozgłos i uznanie. "Bracia Sisters" w 2011 roku znalazła się w finale prestiżowej Nagrody Bookera oraz wyróżniono ją Nagrodą Literacką Gubernatora Generalnego oraz Nagrodą Kanadyjskiego Stowarzyszenia Pisarzy.

Akcja powieści osadzona została na Dzikim Zachodzie. Jej głównymi bohaterami są bracia, a jednocześnie płatni mordercy – Eli oraz Charlie Sisters. W 1851 roku, przemierzają drogę z Oregonu do Sacramentu dążąc do wykonania zlecenia, odnalezienia i zabicia Harmanna Kermita Warma (nazwisko nieprzypadkowo kojarzy się ze scenografem arcydzieła kina „Gabinet doktora Caligari”). Nie interesuje ich powód wydanego wyroku, ani liczba ludzi, jakich przyjdzie im zlikwidować po drodze. W tym wypadku cel uświęca środki.

Mamy więc klasyczny układ, książka wypełniona jest czarnymi charakterami, rewolwerami, strzelaninami, upadłymi kobietami, ofiarami. Tak jak to pamiętamy z westernów klasy B, które poza plenerami uroczych kanionów i atmosferą egzotycznych dla nas saloonów miały niewiele do zaoferowania. Ten tradycyjny układ dość szybko jest jednak niszczony. Już po chwili lektury okazuje się bowiem, że bracia Sisters wcale nie są ze stali, a przynajmniej nie Charlie. Eli, narrator opowieści, to posiadający uczucia grubas. Kocha zwierzęta i brata, lituje się nad spotkanymi kobietami, dba o swoją jamę ustną. Gnębią go ciągłe rozterki i marzenia o spokojnym życiu za ladą we własnym sklepie. Różnica między rodzeństwem jest wprost proporcjonalna do odmienności ich koni – Charlie ujeżdża Chyżego, podczas gdy Eliemu przypadł półślepy Baryłka. Jeden jest twardy i zaciekły, drugi wielowymiarowy i osadzony gdzieś między brutalną rzeczywistością a groteskowym, wrażliwym wnętrzem. Ale to nie wszystko. Klasyczne rusztowanie Dzikiego Zachodu rozsypuje się także w wielu innych frazach. DeWitt kruszy schematyczny porządek na każdym kroku, wprowadzając do powieści pełny wachlarz osobliwych postaci i nieprawdopodobnych sytuacji. Są tu Warm i Morris, idealiści nastawieni na szybki zysk, Komandor – serwujący wyroki na prawo i lewo, żądny władzy biznesmen, są też bohaterowie drugo- i trzecioplanowi, wśród których komiczne kreatury (gość pijący kawę z piasku) przenikają się z przypadkowymi niedorostkami.

Szkoda tylko, że ten barwny dyliżans wypełniony jest bardziej fantomami, niż ludźmi. Próżno tu szukać rozterek, egzystencjalnych potrzeb czy psychologicznej głębi. Poza Elim każda persona ma monokulturową formę, przez co jest nieprzekonująca i zwyczajnie sztuczna. Historia oparta na chwiejnych podstawach nie może wzbudzać głębokich emocji. Chociaż autor stara się przekonać czytelnika, że pod płaszczykiem banalnej opowieści kryje się coś więcej, że to książka poruszająca rozważania o symbiozie więzów krwi, ich odmienności i wzajemnym uzależnieniu, że być może jest to nawet dobrze zakonspirowany traktat o kondycji życia w zderzeniu z nieosiągalnymi marzeniami, to ja odnoszę wrażenie, że „Bracia Sisters” nie są niczym więc jak zwykłą awanturniczo-przygodową historyjką osadzoną we wciąż atrakcyjnym marketingowo miejscu. Ba, uważam nawet, że na gruncie rozrywkowym, brakuje tej powieści odpowiedniej świeżości i jakości. Język jakim posługuje się deWitt jest anemiczny i skąpy. Marne dialogi wyściełają większość dzieła, a skąpe opisy dotykają bardziej kwestii kolejnych ruchów bohaterów, niż ich refleksji czy szczegółów otoczenia. To taka książka, w którą wchodzi się dość gładko, ale potem jest już tylko niewygoda i chęć jak najszybszego zakończenia.

„Bracia Sisters” to powieść, która miała zburzyć pewien utarty pogląd na amerykańską kulturę Dzikiego Zachodu. To pełna ironii, ciętego humoru i nihilizmu moralnego relacja o współżyciu dwóch różnych osób, o próbie stworzenia mocnego rodzinnego ekosystemu, który ma jednocześnie stanowić głos w debacie o dekonstrukcji mitu rewolwerowca. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to wszystko już było, jeśli nie na papierze, to na pewno na ekranie kin. Cała fala antywesternów, spaghetti westernów czy westernów przejściowych raczyła swoich odbiorców podobną tematyką już w latach 60- XX wieku i co ważne czyniła to w sposób bardziej przekonujący. A może z „Braćmi Sisters” jest jak z „Rio Bravo”, niezapomnianą ekranizacją Howarda Howks’a, która w wersji filmowej podbija serca widzów nieprzerwanie od 1959 roku, zaś w wersji papierowej została słusznie zapomniana. Może tego typu opowieści bardziej przemawiają obrazem, niż słowem, bo w tym pierwszym przypadku nie sposób pominąć szczegółów, mimiki i uczuć budujących stabilny fundament rzetelnego dzieła. Abstrahując od tych rozważań, powieść deWitta to rozczarowująca na każdym szczeblu historia, którą będzie równie łatwo wykreślić z pamięci, jak wczorajsze śniadanie. Choć nie dostrzegam w niej fabularnych błędów, razi mnie prostotą i jałowością. Tym razem odradzam.


Ocena 

Recenzja "Na plaży Chesil" Ian McEwan

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 192
 
Oprawa: twarda


Premiera: 13 lipca 2018 r.

„Na plaży Chesil” to niewielkich rozmiarów powieść, za którą autor, Ian McEwan, twórca słynnej „Pokuty”, otrzymał nominację do Nagrody Bookera. Brytyjski pisarz nakreślił w niej historię młodych nowożeńców spędzających swoją noc poślubną w czerwcu 1962 roku gdzieś na uboczu cywilizacji, w położonym na południowym wybrzeżu Anglii hoteliku z widokiem na plaże Chesil. Ta noc była dla nich długo wyczekiwanym zwieńczeniem własnych bolączek. Florence, utalentowana skrzypaczka wierząca w możliwość założenia własnego kwartetu smyczkowego, od zawsze bała się fizycznego zbliżenia. Jej naturalnym środowiskiem była sala koncertowa, a wszelka cielesność przy jej artystycznej wrażliwości nie była niczym więcej niż prostacką zachłannością. Do tej pory wszelkie próby Edwarda udawało jej się zbywać z podniesioną głową, co tylko wzmagało jego pożądanie. On, niezwykle rozważny absolwent historii parający się analizowaniem oddziaływania wielkich tego świata na kształt dziejów, mimo rosnącego pragnienia, obawia się swoich umiejętności i tego, że zawiedzie partnerkę w tak ważnym momencie.

Książka zbudowana została z retrospekcji, które w finale płynnie przechodzą w teraźniejszość. McEwan z młodzieńczą eterycznością snuje historię rodzącej się i dojrzewającej miłości. Niewidoczne gołym okiem nici porozumień, proste gesty, delikatna woń perfum czy romantyczne spacery, mieszają się tu z melodią długich rozmów i tętniącą głośnymi tonami ciszą. Milczeniem, które niczym robak drążący dziurę w podatnym gruncie, na zawsze zmieni życie tej dwójki. W ich damso-męskiej relacji wygra bowiem nie uczucie, lecz siła niedopowiedzeń.

W „Na plaży Chesil” kotłuje się więc nie tylko od teatralnych dialogów bohaterów, lecz także od impresjonistycznych ulotności wrażeń. Florence i Edward kochają się, w to nikt nie wątpi. A jednak nie potrafią się porozumieć. Ich językowa odwaga kuleje, a my, jako niemi świadkowie tego dramatu, czujemy na własnej skórze wagę każdego momentu ciszy i nieudolnego dowcipu. Powieść została napisana tak, że doskonale rozumiemy każdą stronę, mimo iż one nie potrafią zrozumieć siebie. To kluczowa lekcja tej książki, ta ironia uświadamiająca nam, jak ciężko dotrzeć do drugiego człowieka i jak brak szczerej i pogłębionej rozmowy, może zaważyć na naszej przyszłości.

Zawieszeni między czasem zakazów i fałszywej wstydliwości a rewolucją seksualną, która jeszcze nie nadeszła, młodzi małżonkowie oczekują od siebie czułości i empatii, szczególnie już po fakcie rozczarowującej inicjacji. Właśnie wtedy, gdy wszelkie deficyty i marzenia prysły jak bańka mydlana, powinni stanowić dla siebie wsparcie. Obsesyjna potrzeba świadomości życia we dwoje nie przychodzi jednak, zastępuje ją frustracja i wzajemne pretensje, które nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. Nie ma tu miejsca na pomoc, otwartości na usłyszenie tego, czego boimy się powiedzieć, bowiem nie ma tu pary, a jedynie duet nieszczęśliwych i niedojrzałych zakochanych.

Tak burzy się świat oparty na racjonalnych pobudkach. Przyglądamy się, jak przemyślane i zaaprobowane przez wszystkich decyzje rodzą zupełnie nieprzewidywalne konsekwencje. Ze smutkiem obserwujemy stopniowy rozpad skorupy przyzwyczajeń i wkraczamy do świata bolesnych przeżyć, do sztucznego bytu wykreowanego przez błędną ścieżkę przeznaczenia. „Na plaży Chesil” to napisana lirycznym językiem nostalgiczna i wstrząsająca opowieść, w której dochodzi do dotkliwych błędów. To cicha i subtelna fraza o uczuciach, które muszą przegrać ze sferą intymności. Także o zakończonych relacjach, będących wynikiem bezsensownych przemilczeń i egocentryzmu. McEwan niuansuje nam całą paletę uczuć i trzeba mu przyznać, że robi to z odpowiednim smakiem i cierpliwością. To taka minipowieść, którą warto poznać i przeżyć, ponieważ może nas ustrzec przed związkowym impasem i wzajemnym znieczuleniem. Bardzo melancholijna, smutna i skondensowana opowieść z uniwersalnym przesłaniem.

Ocena:

Recenzja "Ulga" Natalia Fiedorczuk-Cieślak

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Premiera: 23 maja 2018 r.

Natalia Fiedorczuk, a właściwie już Fiedorczuk-Cieślak na rynku literackim pojawiła się dwa lata temu z książką „Jak pokochać centra handlowe”, która została wyróżniona Paszportem Polityki i uzyskała nominację do Nagrody Conrada i Witolda Gombrowicza. Tak liczne laury sprawiły, że o jej najnowszym projekcie było głośno jeszcze przed premierą i trudno oczekiwać, że książka ta przejdzie bez echa w przyszłorocznych rozdaniach kluczowych nagród literackich.

W „Uldze” nie mamy do czynienia z fabułą traktowaną linearnie. To bardziej prozatorski witraż złożony z wielu mniejszych kawałków rzeczywistości, niż powieść sensu stricto. W centrum swojej historii autorka ustawiła Karolinę. Poznajemy ją jeszcze za czasów studenckich, gdy przebywając w Niemczech na stypendium, doświadcza pierwszych miłosnych uniesień. Jej obiekt westchnień nie stanie na wysokości zadania, a wiadomość o śmierci babci i konieczność powrotu do miejsca wypełnionego powszedniością, stagnacją i permanentną bylejakością na zawsze zamknie w sercu dziewczyny marzenia o dokonaniu ‘czegoś więcej’. To też początek jej życiowej drogi przesiąkniętej kolejnymi przeszkodami, stratami i traumami. Karolinie pisany jest los typowy dla pokolenia trzydziestolatków. Będzie mieszkać w apartamencie zakupionym na kredyt, upstrzonym elektroniką i najnowszą kolekcją markowych mebli. Za swojego towarzysza weźmie mężczyznę, którego trudno nazwać tą jedyną miłością. Nawet opieka nad dzieckiem i małe radości nie pozwolą jej choć na chwilę wyrwać się z pułapki codzienności. W tej szarej, dwuznacznej egzystencji, gdzie obok zapachu warzyw z supermarketu i przypalonej zupy czuć będziemy woń świeżo upranej bielizny od Enrico Converi i najnowsze opary Hugo Bossa, Karolina zbliży się z sąsiadką, co będzie początkiem złożonego układu, w którym zabraknie miejsca na prawdę i bycie sobą.

Najnowsza książka autorki „Jak pokochać centra handlowe” to wyjątkowo zwarta i depresyjna narracja. Najważniejsze są tu emocje kłębiące się w sercach zagubionego pokolenia, ale trudno nie odnieść wrażenia, że równie istotne dla wymowy dzieła są obrazy rzeczywistości, tak sugestywnie sportretowane przez Natalię Fiedorczuk-Cieślak. Porzucone przedmioty, poprzewracane krzesła, bolesne wiadomości na telefonie czy sceny samotnej rozpaczy przedstawione są niezwykle plastycznie. Czytając te wycinki książki, miałem wrażenie, że oglądam kadry z apokaliptycznego filmu. Dzięki nim mogłem zasmakować tego heterogenicznego dania, choć na chwilę poczuć bezradność bohaterów i ich wstyd. Postaci Fiedorczuk są zagubione w sobie, nie mogą sobie poradzić z wyniszczającym otoczeniem i błędnymi wyborami, a przede wszystkim uzależniają się od nieodpowiednich mężczyzn. Próbują szukać tytułowej ulgi w lekach, religii czy rozmowach nie dostrzegając jednak, że każde rozwiązanie jest z góry przeznaczone na porażkę, nie można bowiem tak łatwo wyrwać się z klatki samounicestwienia.

Bez wątpienia mocną stroną tej prozy jest jej emocjonalny charakter. Autorka z wyczuciem niuansuje losy kobiet nieprzystających do czasów i realiów w jakich przyszło im żyć. To proza pełna bólu i rozczarowań, intymnych bolączek bez odwrotu. Mocno refleksyjna książka, która proponuje gorzką lekcję współczesności, zastanowienia się na pozornością tego, co nazywamy normalnością. Autorka pod płaszczem przygnębiającej narracji stara się przekazać czytelnikowi szarą stronę codzienności, świat oparty na chwiejnych fundamentach, pospolitość i banalność ról w które wchodzimy.

„Ulga” ma jednak też drugą stronę, tę bardziej schematyczną. Irytuje szablonowość wielu rozwiązań, chociażby nakreślenia postaci. Mężczyźni Fiedorczuk są albo nijacy, jak Marcin, albo też pławią się w przemocy, narkotykach i seksie, jak Jacek i ojciec Karoliny. Z kolei kobiety wchodzą w buty wiecznych ofiar. I być może nie byłoby w tym nic złego, ale jednowymiarowość tych wybiegów jest nakreślona na zbyt dużą skalę, przez co próżno tu szukać wiwisekcji skrawka realnego świata. Brak większej ilości barw dostrzegam także w potraktowaniu innych tematów, ot chociażby instytucji kościoła, korporacji, wychowania dzieci, małżeństwa czy ochrony zdrowia. Świat „Ulgi” jest niestety zbyt często czarny lub biały, a ja oczekuję od poważnej książki czegoś więcej, niż relacji pasującej do programu typu „Uwaga”.

Fiedorczuk-Cieślak balansuje na cienkiej linie dzielącej kiczowate „Małe życie” i pełne głębokich przeżyć książki Kuczoka. Przechyla się w obie strony, przez co lektura „Ulgi” jest nierówna. Mam ambiwalentny stosunek do tej powieści, gdyż z jednej strony urzekają mnie w niej te małe codzienne dramaty jakie przeżywają bohaterki, ich heroiczne poświęcenie i ogrom cierpień jakie na siebie przyjmują, z drugiej czuję przesyt tą boleścią i nagromadzeniem deficytów. To niezła, społecznie zaangażowana proza, która nakreśla nam obraz współczesnej kobiety z wszystkimi jej troskami i samotnością. Książka, która może okazać się ważna dla pewnego grona odbiorców, jednocześnie będąc dla innych zwykłym lamentem.

Ocena:
 

Recenzja "Sybilla. Pielgrzym" Par Lagerkvist

Wydawca: P.I.W.

Liczba stron: 310
 
Oprawa: twarda


Premiera: 1968 r.

Par Lagerkvist to bez wątpienia postać nietuzinkowa. Jego pierwszym prozatorskim sukcesem okazał się „Kat”. Wydany w 1933 roku utwór, stanowił udaną parabolę potępiającą ustroje dyktatorskie w ogólności, a faszyzm w szczególności. Ta przemyślana powieść, która z czasem zyskała miano proroczej, w zestawieniu z lirycznymi osiągnięciami artysty, pozwoliła wejść mu najpierw do Akademii Szwedzkiej, a wreszcie w 1951 roku uzyskać Nagrodę Nobla za artystyczną świeżość i prawdziwą niezależność myśli, przy pomocy których usiłował w swojej poezji znaleźć odpowiedzi na odwieczne stojące przed ludzkością pytania. Lagerkvist został więc wyróżniony za poezję, co w żaden sposób nie umniejsza jego prozatorskich dokonań, bez których prawdopodobnie nie dopłynąłby tak daleko. Co więcej, już po tym odznaczeniu, w jego twórczości nastąpił całkowity nawrót do dzieł nasyconych wątkami biblijnymi, które stanowiły punkt wyjścia do rozważań o tematach dla człowieka fundamentalnych. To w tym czasie powstały najbardziej znane utwory Lagerkvista – „Barabasz” i „Mariamne”, oraz niepozorna tetralogia „Sybilla. Pielgrzym”, w której skład weszły cztery powieści: „Sybilla”, „Śmierć Ahaswera”, „Pielgrzym na morzu”, „Ziemia święta”. Badacze twórczości szwedzkiego pisarza źródeł tej odmiany dopatrują się w biografii artysty. Wychowywany w protestanckiej rodzinie Lagerkvist nie podzielił wiary rodziców, a będąc pod silnym oddziaływaniem darwinizmu stał się zwolennikiem radykalnych poglądów społecznych, co skutkowało między innymi współpracą z lewicowymi czasopismami.

W recenzowanej książce autor „Karła” rozważa motyw Żyda Wielkiego Tułacza, człowieka, który będąc świadkiem męki Jezusa odmówił mu pomocy, za co został przeklęty na nieustanną wędrówkę w poszukiwaniu spokoju. W „Sybilli” spotyka on kapłankę Apollina, co jest o tyle ważne, że bohaterów łączą ciężkie doświadczenia z bóstwami. Najpierw do głosu dochodzi Ahaswer, który snuje swoją wersję mitu, przedstawiając go jako przypadkowe spotkanie i zwykłe niezrozumienie. Kto bowiem pomoże skazanemu, ryzykując cały swój życiowy dorobek? Wieczny Tułacz żali się, wylewa swoje myśli na dłonie Pyti. Przedstawia własną, powolną i pełną bólu metamorfozę psychologiczną, napęczniałą od niepokojów metafizycznych i egzystencjalnych. Ta, jak i inne opowieści przedstawione w tej historii, to tak naprawdę relacja o cierpieniu, o efekcie boskiego gniewu na kształt ludzkiej separacji i obojętności. W dziele noblisty Żyd Wieczny Tułacz wymyka się więc tradycyjnemu obrazowi tej postaci, wedle której przyjmuje on pokornie karę i za wszelką cenę dąży do odkupienia. Lagerkvist przedstawia nam buntownika, człowieka który nie boi się mówić co myśli o Bogu, a jego wędrówka jest tak naprawdę próbą odnalezienia nurtujących odpowiedzi o sens życia. A wszystko to pisarz konfrontuje z relacją Pyti, która podobnie jak Ahaswer została wyklęta przez swoje bóstwo w sposób niesprawiedliwy, jak bowiem można karać za szczerą miłość? Choć kapłanka nie jest w stanie pomóc przybyszowi, wlewa w jego serce wiele spokoju przed dalszą wędrówką oraz dostrzega fakt specyficznej koneksji Boga i Tułacza, sugeruje że ta kara jest osobliwą formą przeżywania spraw wyższych.

W ten płynny sposób Żyd Wielki Tułacz przenosi się na karty innej powieści – „Śmierć Ahaswera”. Jego towarzyszem podróży jest nastoletni Tobiasz. W tej historii Lagerkvist modyfikuje obraz Tułacza. Z rozżalonego gaduły przekształca się w pełnego wątpliwości filozofa. Ahaswer nie stroni od rozmów o Bogu, zawsze czyni to jednak z ukrycia, nie wyjawiając jakie relacji łączyły go z Jezusem. Zadaje mnóstwo pytań, poddaje się na przemian nostalgii i złości, nie może zrozumieć Bożego zamysłu. Końcowe strony utworu to istna uczta dla wrażliwego czytelnika. Mamy tu do czynienia z monologiem Ahaswera, który z czasem przeradza się w pędzącą z dużą prędkością tyradę sceptycyzmu i podejrzliwości. Dokonuje podziału istoty Boskiej na Boga i Jezusa, zupełnie nie zgadzając się z zamysłem skazywania syna na śmierć krzyżową. Krzyczy na Boga, na jego pociąg do rzucania kłód pod nogi mniejszym od niego, na jego pyszałkowatość i gniew, przez które cierpią wszyscy inni, nawet jego syn. Ahaswer dzięki zrozumieniu tej zależności wyleczy się z boskiej klątwy, sam będzie w stanie dojść do rozwiązania tego problemu.

I choć Żyd Wielki Tułacz umrze, jego los i legenda ciągnąć będą się dalej, przez kolejne dwie powieści. Tobiasz, który przejmie zadziwiająco dużo przywar Ahaswera, odbędzie podróż do Ziemi Świętej, podróż tyleż fizyczną, co mentalną. Przemierzając morza i oceany, przeżywając szereg drastycznych przygód, wreszcie poznając wiele ludzi, stopniowo zbliżać będzie się do tego obrazu, który Lagerkvist z taką siłą stara się potęgować w kolejnych dziełach. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że szwedzki pisarz w każdej kolejnej powieści, rozwija temat rozpoczęty wcześniej, uzupełnia go o nowe przemyślenia i motywy, nie zmieniając jednak zasadniczo przedmiotu swojego dążenia. Człowiek Lagarkvista jest stały, to istota owładnięta potrzebą wiecznego poszukiwania sensu, obdarzony zdolnością do kreowania znaczeń byt, który mimo prób, nie jest w stanie uwierzyć w żaden wyższy, transcendentny sens. Lagerkvist wie, że „Musi istnieć coś, co ma dla  człowieka największą wagę... Musi istnieć coś, co ma tak wielkie znaczenie, że lepiej stracić życie, niż stracić w to wiarę”, nie wie jednak co to jest oraz gdzie zaczyna się zło.

„Sybilla. Pielgrzym” mimo swoich niewielkich rozmiarów jest książką potężnych pytań i wartości. Takim rodzajem prozy, który choć wyprany z banalnych emocji, nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Tu nie chodzi o zawiłą fabułę czy zmiany tempa, tu nie ma znaczenia stylistyczna oryginalność czy lingwistyczna jakość, nie forma nurtuje pisarza, ale to co kluczowe. Lagerkvist błądzi w świecie religii, grzebie w boskim planie i co chwilę wzywa do odpowiedzi tego, który prostych recept nie daje. To tak naprawdę podróż w głąb siebie, do swojego pojmowania spraw wiecznych. Książka, która wymyka się takim pojęciom jak uniwersalizm, fabuła, linearność czy narracja. Szwedzki pisarz, przy pomocy prozatorskiego zamysłu zbliżonego w formule do „Milczenia” Shusaku Endo, proponuje nam eschatologiczną rozprawę, dialog z Bogiem, możliwość dogłębnego przemyślenia sensu naszego życia. Zapewniam Was, że ta nominacja komisji Noblowskiej nie była chybiona i choć książka może wydać się początkowo trudna i nieco archaiczna, ma ona w sobie prawdziwie magiczną moc.
 
Ocena: 


Recenzja "Historia przemocy" Edouard Louis

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 192
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 8 sierpnia 2018 r.

Edouard Louis, czy też raczej Eddy Bellegueule urodził się w Hallencourt na północy Francji, małej miejscowości leżącej nieopodal Amiens. Pochodzi z ubogiej rodziny. Jego ojciec, były robotnik fabryczny, po wypadku trafił na bezrobocie, zaś matka dorabia okazjonalnie w branży turystycznej. Trudna sytuacja życiowa rodziny wpływała na nastroje, które z upływem czasu, wraz z nasileniem rasizmu i alkoholizmu, stały się przyczynkiem do podjęcia przez młodego Eddy’ego twórczości literackiej. Mimo młodego wieku, pisarz ma w swoim dorobku już trzy powieści, w których wciąż powracają tematy socjologiczne, wykluczenie społeczne, nietolerancja i ubóstwo.

„Historia przemocy” to autobiograficzna nowela podejmująca wątek ataku, gwałtu oraz próby popełnienia morderstwa w wigilijny wieczór 2012 roku, a także wpływu tego zdarzenia na psychikę młodego człowieka. Louis już na starcie wykazał się olbrzymią odwagą, dzieląc się z czytelnikami przeżytą traumą. Mało jednak tego, francuski pisarz radykalnie demaskuje i kwestionuje każdy wymiar zachowania ofiary oraz agresora i konfrontuje go z myślami osób trzecich – siostry i przyjaciół (pisarza Didier’a Eribona oraz filozofa Geoffroy’a de Lagasnerie). To taki rodzaj prozy, który portretuje przestrzeń ludzkiej izolacji, zagubienia oraz towarzyszącego mu rozgoryczenia i niezrozumienia. Louis stworzył przerażające studium wewnętrznej niepewności, pustki i napisał o rozpaczliwych próbach walki z okrucieństwem, które naznaczyło go na zawsze.

Zagubienie to podstawowy element wyznaczający ramy codzienności narratora. Edouard jednocześnie nienawidzi tego co mu się stało i nie może przestać o nim rozmawiać, obwinia się, swoją naiwność i małą spostrzegawczość, a przy tym próbuje zrozumieć motywy i formy powstawania przemocy. Usuwanie przedmiotów i śladów gwałtu, przewijają się z coraz bardziej osobistymi i szczegółowymi opisami bezradności. W tej powieści uwiera wszystko – od despotyzmu i przedmiotowego traktowania, aż po drażniący zapach, który mimo upływu czasu nadal nie chce wywietrzeć z życia. Nieprzypadkowo pisarz posłużył się stopniową rekonstrukcją zdarzeń, która daleko wykracza poza sam akt bezprawia i sięga do innych opowieści o pogwałcaniu ludzkich praw, które naznaczyły młodość artysty. Louis pisze o ludziach z marginesu: o ojcu swojego oprawcy, który nie może odciąć się od rasistowskich ataków, o starszej kobiecie, wyklętej ze swojego otoczenia, wreszcie o przyjacielu jego siostry, który ze względu na swoją nadwrażliwość, nie może zaznać spokoju. Dzięki tym ekspozycjom, esej zyskuje wielowymiarowej jakości, stanowiąc jednocześnie ważny głos w debacie o prawach człowieka. „Historia przemocy” to nie tylko powieść rozpisana jako swoiste remedium na własne bolączki, lecz także metafizyczna medytacja na temat wiecznie żywej przemocy społecznej. 

Edouard Louis nakreśla nam esencję swojego bólu z różnych punktów widzenia. Daje dojść do głosu siostrze, pielęgniarce, policjantom czy bezdomnemu, ciągle jednak pozostając narratorem. Filtruje ich odpowiedzi przez system własnych wartości i poglądów, uzyskując to, czego tak często brakuje w kulturze – uporządkowany chaos wielu przeciwstawnych refleksji na temat istoty fizycznej napaści. Z niedowierzaniem wysłuchuje debaty policjantów, twierdzących że powodem agresji były arabskie korzenie Redy. Niesmakiem napełnia go stwierdzenie pielęgniarki, że to co go spotkało można porównać ze śmiercią. Również brak empatii ze strony bliskich mu osób, nie może zostać przemilczany. To wszystko sprawia, że ta mała powieść jest jeszcze bardziej rzeczywista i wiarygodna, a przy tym bolesna, także dla czytelnika. 

Myślę, że można ten esej odczytywać jako gorzką alegorię ludzkiego wykluczenia z systemu, a także traumy, jaka drąży człowieka po przekroczeniu progu własnej wytrzymałości. Autor zadaje mnóstwo pytań: o motywy podejmowania gwałtów, o możliwość wyjścia z doznanej krzywdy, o wpływ psychicznych ran na życie. Prezentuje cały wachlarz opinii, jednocześnie dobierając odpowiednie narzędzia do ich podania. Stonowana tonacja, minimalizm i widoczne skondensowanie, jeszcze bardziej podkreśla ogrom emocjonalnych krzywd, jakie próbuje przekazać nam autor. To poruszająca książka o okaleczeniu i próbie pozbierania się po nim, pogodzenia z samym sobą. Louis snuje także rozważania o wewnętrznym wstydzie, zachwianej samoocenie i cierpieniu, jakie temu towarzyszą. To także hołd ku czci Faulknera i próba przypomnienia o jego przemyśleniach (odniesienia do „Azylu” są tu nieprzypadkowe). „Historia przemocy” to bez wątpienia jedna z tych książek, które kłują na długo po zakończeniu lektury. Powieść niełatwa zarówno tematycznie, jak i formalnie. Wyjątkowe studium osamotnienia w bólu i niezrozumieniu.

Ocena:



Recenzja "Patria" Fernando Aramburu

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 656

Oprawa: twarda


Premiera: 18 kwietnia 2018 r.

Fernando Aramburu urodził się w San Sebastian w 1959 roku. Ukończył filologię hiszpańską na uniwersytecie w Saragossie. Od 1985 roku, czyli okresu nasilenia fali zamachów ETA, mieszka w Niemczech, gdzie założył rodzinę. Jest autorem wielu powieści, nowel, zbiorów poezji. Wielokrotnie nagradzany debiutuje na polskim rynku wydawniczym powieścią „Patria”.

Powieść traktuje o losach dwóch zaprzyjaźnionych rodzin z małego baskijskiego miasteczka leżącego nieopodal San Sebastian. Jest ich dziewięciu. Txato i Bittori posiadają dwójkę dzieci: Xabiera i Nereę, podczas gdy Joxian i Miren, są rodzicami Joxe Mariego, Arantxy i Gorki. Przez wiele lat znajdowali się oni w ścisłej zażyłości, wspólnie spędzali wolny czas, a ich dzieci traktowały dom przyjaciół jak własny. Po zamachu na Txato, lokalnego przedsiębiorce migającego się od płacenia horrendalnych danin na rzecz ETA, losy przyjaciół zostają rozdzielone murem nieufności, który dopiero po upływie lat zacznie się stopniowo rozszczelniać.

„Patria” w swoim fabularnym pomyśle zadziwiająco przypomina małą książkę wielkiego pisarza z Kolumbii – „Kronikę zapowiedzianej śmierci” Marqueza. To taka fraza, gdzie zamierzeniem autora nie jest ciągłe szokowanie czytelnika, zmienianie frontów czy żonglerka punktów widzenia. Publiczność obserwująca ten dramat od razu wie, że ktoś zginie, a już po chwili ma pewność, kogo dosięgnie ramię brutalnej rzeczywistości. Aramburu wyszedł z założenia, że to nie chęć rozwiązania zagadki będzie nas trzymać przy lekturze, lecz stopniowe odsłanianie szczegółów, nawet jeśli czasami przyjdzie nam mierzyć się z zaburzoną chronologią czy senną retrospekcją. Pisarz z wyczuciem pobudza naszą ciekawość, dozuje informacje, selekcjonując tylko te istotne w danym momencie. Doskonale wie, gdzie należy postawić kropkę, co warto przemilczeć, by po chwili opowiedzieć o tym ze zdwojoną siłą oddziaływania. I trzeba przyznać, że taką strukturę czyta się wybornie, tym bardziej, że autor „Bambi sin combra” ma niezwykły dar do wyważonego montowania obrazu. Swoją powieść rozpisał jak gotowy scenariuszach dynamicznego filmu, w którym sceny trwają zaledwie minutę czy dwie, a na postój zwyczajnie nie ma miejsca.

Aramburu w centrum swojego zainteresowania osadza ludzi. Kreśli nam portret rodzin zwyczajnych aż do bólu. Przy pomocy krótkich kadrów przygląda się prozaicznym scenom kłótni, spotkań przy obiedzie, tęsknoty nad grobem. Powieść wypełniona jest czynnościami tak dobrze nam znanymi jak studenckie błędy, problem utraty pracy, wychowanie dzieci, poszukiwanie swojej seksualnej tożsamości, wyjście na mecz, podróże, zakupy w mięsnym. Raz jest zabawnie, innym razem smutno, czasami życie pędzi, by zaraz zwolnić i wpaść w rutynę. Ta książka jest przede wszystkim rzetelnym freskiem tych wszystkich zdarzeń, o których wielu boi się pisać, by nie wpaść w sieć banalności. „Patria” wychodzi jednak z tego ryzyka obronną ręką. Dzięki nagromadzeniu szczerych i bolesnych emocji, czytelnik ma wrażenie, że odkrywa swoje otoczenie na nowo. Tu jest tak duszno od skomplikowanych relacji, namiętności, straconych marzeń i niesprawiedliwości, że dosłownie czujemy zapach tej małomiasteczkowiej bomby emocjonalnej.

„Patria” jest więc społeczno-obyczajową narracją o pejzażu mentalnym, wiarygodną o tyle, że została oparta na solidnych fundamentach. Są nimi ludzie, prości, ale jednocześnie magicznie niezwykli. Tych dziewięciu bohaterów, jak precyzyjnie nastrojone maszyny, działa zgodnie z rysami, jakie zostały im nakreślone. Uparty i naiwny przedsiębiorca, tęskniąca żona, gotowy na wszystko zwolennik terroryzmu, zaczytany i bojaźliwy nastolatek, niepełnosprawna moderatorka, wieczna marzycielka, racjonalny aż do bólu lekarz, głupia plotkara, nie wychylający się z własnym zdaniem ogrodnik – oni wszyscy, jak i ich otoczenie, są nie tylko perfekcyjnie skrojeni i psychologicznie uwiarygodnieni brakiem koturnowych przymiotów, ale także wielowymiarowi, owładnięci całą paletą uczuć. To takie postaci, które dobrze znamy i możemy je nazywać własnymi imionami, a także z zainteresowaniem analizować motywy ich postępowań.

Aramburu napisał także powieść o ludziach podzielonych ideologią. O tragicznych efektach terrorystycznych zamachów, a także o potrzebie przynależności, strachu oraz ślepej wierze w potrzebę działania. O racjonalnych Baskach, którzy muszą zginąć i o separatystach, dla których niepodległość jest ważniejsza niż wszystko inne, nawet lojalność, honor i ojczyzna. Pisarz prowadzi nas wzdłuż cienkiej i często niewidocznej nici zbrodniczej walki, kończącej się wykluczeniem i pożogą. Nie jest w tym jednak stronniczy, bowiem uderza także w aparat państwowy, który dopuszcza się stosowania tortur psychicznych i fizycznych względem więźniów. Bo to także książka o błądzeniu w ideologicznej mgle.

„Patria” przekracza gatunkowe ograniczenia. To niezwykły miszmasz powieści fabularnej, kryminału, eseju politycznego oraz dramatu społecznego. Jak mówi sam pisarz głosem jednego ze swoich bohaterów:

„Napisałem ją więc przeciwko cierpieniu zadawanemu jednym ludziom przez drugich starając się pokazać, na czym ono polega, oczywiście kto je generuje i jakie fizyczne oraz psychiczne konsekwencje pociąga za sobą dla ocalałych ofiar”.

„Starałem się uniknąć dwóch moim zdaniem największych niebezpieczeństw, jakie czyhają w tego rodzaju literaturze: z jednej strony popadania w patetyczny, sentymentalny ton, a z drugiej wykorzystywania fabuły do zajęcia wyraźnego stanowiska politycznego”.

To taka relacja, która miażdży swoją emocjonalną siłą. Czytając ją będziemy czuć bezsilność, strach, niezrozumienie, ból, złość, radość. Aramburu stworzył hipnotyzującą i mroczną narrację osadzoną w centrum zwykłych ludzi, którzy nie mogą prowadzić takiego życia, jakiego chcą. To powieść o przekraczaniu granic i konsekwencjach jakie z nich wynikają. O poczuciu wstydu i walce o dobre imię. Książka, która nie wyróżnia się oryginalnością, pięknym językiem czy szokującymi opisami. Nie szokuje formą i nie wymaga olbrzymiej cierpliwości. To bardzo atrakcyjnie zmontowana narracja, która nie musi niczego udowadniać. Świetnie napisane powieść, perfekcyjnie przemyślana i finezyjnie wykonana. Rekomendacja Mario Vargasa Llosy stanowczo nie jest przypadkowa i dana na pokaz. Wielbiciele „Święta kozła” pokochają też „Patrię”. Z pewnością jedna z ważniejszych książek tego roku.

Ocena: