Recenzja "Kililana song" Benjamin Flao

"Kililana song" Benjamin Flao wspaniały francuski komiks
Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 272


Oprawa: twarda

Tłumaczenie:
Paweł Łapiński

Premiera: 27 marca 2025 rok

Benjamin Flao w „Kililana Song” proponuje czytelnikowi doświadczenie, które równie dobrze mogłoby być seansem filmowym, jak i klasyczną powieścią przygodową. To komiks, który myśli w kategoriach kina. Jego narracja przypomina ujęcia z kamery śmigłowca, szerokie panoramy i montaż równoległy. Przy tym wszystkim twórca nie zapomina o odwzorowaniu emocji bohaterów, a gdy sytuacje tego wymagają – o skupieniu się na szczególe. Sposób prowadzenia opowieści i kadrowania nasuwa mi skojarzenia z twórczością Wima Wendersa, a jednocześnie niektóre sceny mają surowość i poetyckość kina Terrence’a Malicka. Wizualnie – to Hugo Pratt filtrujący afrykańskie słońce przez akwarelową paletę Moebiusa.

Na pierwszy rzut oka historia wydaje się prosta: sprytny dzieciak Naim, który ucieka ze szkoły koranicznej i próbuje radzić sobie na własną rękę w nadmorskiej Lamu – mieście rozpiętym między dziedzictwem suahilijskim a apetytem deweloperów. Ale Flao nie idzie na skróty. Szybko okazuje się, że „Kililana Song” to wielowątkowa, bardzo gęsta opowieść, w której krzyżują się losy starca pilnującego świętego drzewa, cynicznego belgijskiego przemytnika, lokalnych rzezimieszków i prostytutki o silnej sprawczości. Każda z tych postaci niesie własny ciężar egzystencjalny, ale też uczestniczy w szerszym konflikcie: stare kontra nowe, lokalne kontra globalne, duchowe kontra ekonomiczne.

To nie tylko opowieść o bohaterach – to historia miejsca. Lamu staje się postacią samą w sobie: żywą, duszną, skomplikowaną. Komiks jest nasycony detalem urbanistycznym, przyrodniczym i kulturowym, ale nigdy nie jest wykładem ani przewodnikiem turystycznym. Flao pozwala nam „być” w tym świecie, nie tłumaczy zbyt wiele, nie upraszcza realiów. Przez to komiks wymaga uważności, ale nagradza ją bogactwem niuansów.

Warstwa wizualna to osobny temat. Rysunki twórcy są nie tyle ilustracjami, co emocjonalnymi pejzażami. Praca z kolorem jest spektakularna. Nie chodzi o dekorację, ale o dramaturgię barwy. Światło, kurz, pot, rozgrzane mury – wszystko to czuć niemal fizycznie. Kadry niekiedy przypominają szkice z podróży, w innym momencie to pełne, świadome kompozycje z precyzją malarską. Czasami także brutalne. To nie tyle narracja „do przeczytania”, co „do przeżycia wzrokiem”. To jak akwarelowa siła Nicolasa de Crécy, z dodatkiem ekspresji Emmanuela Lepage’a.

„Kililana Song” nie ucieka od trudnych tematów. Na kartach komiksu znajdziemy takie wątki, jak: przemycane narkotyki, religijny fundamentalizm, przemoc ekonomiczna i kulturowa, kolonialne resentymenty. Co ważne, autor nie fetyszyzuje biedy, nie romantyzuje „prostoty życia”. Tu pojawia się jednak przestrzeń na małą krytyczną refleksję: czy autor jako biały Europejczyk, nie ulega pokusie egzotyzowania świata? Czy ten „raj utracony” nie jest nieco za bardzo „pod czytelnika z Europy”? Czy opowieść o oporze wobec kapitalizmu nie staje się – mimowolnie – jego kolejnym produktem?

Te pytania są moim zdaniem zasadne. „Kililana Song” to piękne dzieło, ale nie można zapominać, że jest konsumowane w kontekście europejskim, w ramach komfortu ekonomicznego, który często stoi w sprzeczności z tym, co opowiada. To napięcie nie dewaluuje komiksu, ale ja mam je gdzieś z tyłu głowy.

Polecam też inne recenzje komiksów:
1. "Ardalen" Miguelantxo Prado

2. "Alack Sinner tom 1: Wiek niewinności" Carlos Sampayo, Jose Muñoz 

3. "Lekcje aktorstwa" Nick Drnaso 

4. "Ziemia, niebo, kruki" Teresa Radice, Stefano Turcioni 

5. "Mamuśki" Ma Yeong-shin

6. "Hołd dla ziemi" Joe Sacco 

Recenzja "Pułapka" Emmanuel Bove

Czy można napisać thriller bez pościgu, dramat bez wyjścia i dokument duszy jednocześnie? Tak. Emmanuel Bove w „Pułapce” pokazuje, jak łatwo utracić tożsamość – i jak boleśnie aktualna może być zapomniana książka z 1945 roku.
Wydawca: Officyna

Liczba stron: 176


Oprawa: miękka

Tłumaczenie:
Jacek Giszczak

Premiera: 7 maja 2025 rok

Nie wiem, czy Emmanuel Bove pisał „Pułapkę” ze świadomością, że będzie to jedna z jego ostatnich książek. Wiem natomiast, że miał wówczas niecałe dziesięć lat więcej niż ja teraz – i że w tej krótkiej, pozornie prostej powieści widać coś, co rzadko daje się uchwycić w literaturze: ciemne światło czasu, który się kończy. Tego czasu zewnętrznego – jesień 1940 roku, Vichy, porażka, kompromitacja, kolaboracja – i tego wewnętrznego, jednostkowego, pękającego pod naporem okoliczności. „Pułapka” jest książką, która wciąga jak thriller i przygniata jak egzystencjalny traktat. Ma urok miniatury i ciężar spowiedzi. To krótka opowieść o człowieku, który nie potrafi dobrze żyć w złym świecie. Może właśnie dlatego jest tak boleśnie aktualna.

Joseph Bridet – dziennikarz, bezrobotny, z poczuciem jakiejś moralnej powinności, ale bez wpływów, pieniędzy ani planu – chce uciec. Z okupowanej Francji, z dusznej codzienności nieufności i zdrady, do Wolnej Francji, do de Gaulle’a. A może uciec przede wszystkim przed sobą. Z każdym krokiem jednak pogrąża się w tym, co Bove tytułuje dosadnie: pułapce. To nie jest kryminał, choć napięcie rośnie. To nie jest powieść psychologiczna, choć psychologia jest tu gęsta i lepka. To raczej czysty destylat sytuacji bez wyjścia. Zapis powolnego osuwania się w coś, co czytelnik czuje jako grozę, a bohater przez długi czas bierze za zwykły pech.

Pierwszy raz czytam autora i od razu dostrzegam cechy specyficzne jego stylu. Jest on dyskretny jak chód kota, nieomal niewidoczny, ale przy tym precyzyjny jak igła chirurgiczna. W polskim przekładzie Jacka Giszczaka: skromnym, nienatrętnym, pięknym w swojej przezroczystości, widać to doskonale. Tłumacz nie tylko zna francuski, zna też wagę ciszy. „Pułapka” mówi bowiem najwięcej wtedy, gdy milknie. Gdy między zdaniami Bridet zaczyna rozumieć, że nikt mu nie pomoże, że nikt nie jest tym, za kogo się podaje, że nawet żona może nie być sojusznikiem, a przyjaciel – przyjacielem.

To nie Kafka. Bove nie uprawia metafizyki. Nie ucieka w dziwność, nie stylizuje niepokoju. On go dokumentuje. Ulica, pokój hotelowy, urząd, czekanie – wszystko, co u Kafki dryfowałoby ku oniryzmowi, u Bove’a nabiera fizycznej gęstości. Przestrzeń staje się duszna, rozmowy mają wagę werdyktu, gesty są jak efekt motyla. Może dlatego myślę czasem o „Pułapce” jak o powieści bardziej politycznej niż wszystkie traktaty o kolaboracji. Pokazuje coś fundamentalnego: jak łatwo pod presją sytuacji człowiek rezygnuje z bycia sobą. Jak łatwo przestaje być kimkolwiek.

Bove nie pisze o bohaterach. Pisze o ludziach. Bridet nie jest odważny ani tchórzliwy. On po prostu nie wie, co robić. Nie ma przeszłości, do której mógłby się odwołać, ani przyszłości, która by go przyciągała. Żyje w czasie zawieszonym, tak jak cała Francja jesienią 1940. „Każdy gra w jakimś teatrze – mówi jego znajomy. – Kwestia, kto gra lepiej.” Bridet gra fatalnie. Dlatego zostanie rozpoznany, osaczony, wchłonięty przez system.

Trzeba też powiedzieć wyraźnie: „Pułapka” to książka polityczna w sposób głęboko niewygodny. Ukazała się po raz pierwszy w 1945 roku i niemal od razu została zapomniana. Nie pasowała do mitu Résistance, do retoryki odbudowy i jedności narodowej. Nie dawała nadziei. Przeciwnie. Sugerowała, że w godzinie próby większość ludzi zawodzi, a reszta się myli. To opowieść o kraju, który stracił busolę, i o człowieku, który stracił zaufanie. Bove, w ostatnim tchnieniu przed własną śmiercią, pisał o Francji jak lekarz spisujący objawy, nie diagnozę. Nie wskazuje winnych. Po prostu patrzy.

Czytałem „Pułapkę” jak ktoś, kto znalazł list sprzed lat – zżółkły, niepokojąco aktualny. Bo chociaż to powieść o wojnie, nie trzeba wojny, by ją zrozumieć. Wystarczy pamiętać, jak to jest nie mieć pewności, komu ufać. Jak to jest mówić prawdę i być posądzonym o kłamstwo. Jak to jest nie wiedzieć, co dalej, i udawać, że się wie. Albo milczeć, żeby nie zdradzić własnego lęku.

Wydawnictwo Officyna i seria „Aldyna” robią tu więcej niż tylko przywracają klasyka. Dają nam lustro. Nieduże, ale szczerze wypolerowane. Nie pokaże może wszystkiego – ale wystarczająco dużo, by nie zasnąć spokojnie.

Tylko ostrzegam – raz wpadłszy w „Pułapkę”, trudno się z niej wydostać. A jeszcze trudniej – przestać o niej myśleć.

Przeczytaj także recenzje innych książek od Officyny:

 
1. "Opowiadania" Katherine Mansfield 

2. "Parabole milczenia" Eduardo Antonio Parra 

3.  "Ziemia niczyja" Eduardo Antonio Parra 

4. „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket” Edgar Allan Poe

Recenzja "Wszystkie kobiety Sindbada" Gyula Krúdy

Wyobraź sobie Don Juana, który zamiast podbojów, wraca po śladach dawnych miłości – nostalgiczny, trochę upiorny, bardzo ludzki. „Wszystkie kobiety Sindbada” to książka do czytania przy lampce wina, między westchnieniem a uśmiechem.
Wydawca: PIW

Liczba stron: 366


Oprawa: twarda z obwalutą

Tłumaczenie:
Elżbieta Cygielska, Anna Górecka

Premiera: 17 marca 2025 rok

W 2019 roku Państwowy Instytut Wydawniczy wydał "Miasto uśpionych kobiet” autorstwa Gyula Krúdy’ego. Polecam cofnąć się do mojej recenzji tej książki, bo sporą jej część poświęciłem postaci samego autora. A był to człowiek szczególny. Nie może dziwić, że tamten tom tekstów znalazł się na liście Najlepszych zbiorów opowiadań, a samą opinię skończyłem słowami „Z niecierpliwością czekam na kolejne tłumaczenia!”. Doczekałem się!

„Wszystkie kobiety Sindbada” to książka, która mnie kompletnie zauroczyła. Nie, nie „zainteresowała”, nie „zainspirowała” – zauroczyła, jak piękna kobieta spotkana raz na dworcu o zmierzchu, której imienia nigdy się nie poznało, a o której się śni przez pół życia. To zbiór ulotny, poetycki, przesycony melancholią i zapachem minionych epok. Taki, do którego nie tyle się wraca, co raczej w którym się na zawsze gdzieś zostaje.

Czytałem ją tak, jak się słucha opowieści starego flisaka, który przeżył wszystkie kobiety świata, ale wciąż nosi w sercu jedną. Tę, której może nigdy nie było. Krúdy, literacki sztukmistrz z Budapesztu, wyczarował bohatera, który – jak echo – odbija się od ścian wspomnień, jak duch przemierza ulice, pociągi, pokoje, gdzie niegdyś pachniały włosy kochanek. Sindbad, jego alter ego, nie jest podróżnikiem po morzach, ale po kobiecym spojrzeniu, po załamaniu światła na jedwabiu, po westchnieniu przy zamkniętym oknie.

To nie są klasyczne opowiadania – to raczej snopy światła rzucane przez latarnię wspomnień. Krúdy pisze jakby rozlewał wino z epoki do kryształowego kielicha. Każda scena to toast za utraconą namiętność, każda kobieta – wspomnienie, które pieści duszę i rozdziera serce. Sindbad nie kocha. On czci, adoruje, wynosi na piedestał, tylko po to, by w kolejnym akcie teatralnie zejść ze sceny. I choć wiemy, że to łotr i lekkoduch, że zostawia po sobie kobiety jak porzucone chusteczki, nie sposób go nie kochać. Może dlatego, że sam Krúdy go kocha. Może dlatego, że każdy z nas ma w sobie trochę Sindbada.

Coś w tym jest, że czytając te opowieści, czułem się jakbym siedział w węgierskim pociągu sprzed stu lat, z aksamitnymi siedzeniami, pachnącymi wodą kolońską i kurzem czasu, i patrzył przez okno na płynący świat, który już dawno przeminął. Austro-Węgry, których już nie ma, kobiety w sukniach do ziemi, cichutkie westchnienia za zasłoną i świece migoczące w oknach – wszystko to przywołane językiem tak bogatym, że można się w nim zanurzyć jak w gorącej kąpieli z różanym olejkiem.

Tu Bruno Schulz spotyka Casanovę. Tu Marai rozmawia z Proustem na węgierskiej prowincji. A Sindbad? On sobie siedzi, pół żywy, pół duch, gdzieś pomiędzy pociągiem a snycerką modlitewną, i szepcze do ucha kolejną historię o oczach jak węgielki i głosie jak piosenka z gramofonu.

Nie przeczytacie tego szybko. Nie da się. To książka, którą się sączy. Jak dobry tokaj – słodki, gęsty, zostający w pamięci. I kiedy już wydaje się, że wystarczy, wraca się po jeszcze jeden łyk.

„Wszystkie kobiety Sindbada” to książka o miłości, której nigdy nie było i która nigdy się nie skończyła. O kobiecości ujętej w ramy epoki, o mężczyźnie, który tylko udaje, że kochał, choć może tylko śnił. O umieraniu, które jest tylko kolejną podróżą. O tym, jak można żyć życiem utkanym z westchnień i szeptów.

Czy warto? Jak cholera. Gwarantuję niesamowite wrażenia. I jeszcze długo po zamknięciu ostatniej strony będziecie się zastanawiać, czy Sindbad był w waszym życiu. A może wy byliście jedną z jego kobiet?