Recenzja "Slapstick albo Nigdy więcej samotności!" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 272


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Marek Fedyszak

Premiera: 16 marca 2021

Slapstick to specyficzny rodzaj komedii, stworzony pierwotnie przez Macka Sennnetta. Konia z rzędem temu, kto bez zajrzenia do zasobów internetu wymieni jakieś filmy tego artysty. A jest w czym wybierać, bo urodzony w Eastern Township ‘król komedii’, w momencie swojej śmierci 5 listopada 1960 roku miał na swoim koncie 1118 filmów w roli producenta, 361 jako aktor, 309 jako reżyser, a do 98 napisał scenariusz. Oscara dostał za „Wrestling Swordfish”, ale tymi najpopularniejszymi są takie dzieła jak „Charlie kokietuje”, „Charlie dentystą” czy „Charlie i Józef z rywalami”. To właśnie Sennett odkrył dla świata Charlesa Chaplina czy ‘Grubaska’ Arbuckle. Wróćmy jednak do samego slapsticku. Ów gatunek charakteryzuje się przede wszystkim charakterystycznym przerysowaniem postaci, które przeżywają groteskowo wyostrzone przygody. Nawet jeśli nie pamiętamy popisów Bustera Keatona na pewnym pociągu, z pewnością znamy „Kevina samego w domu”, który poza tym, że jest symbolem każdych świąt Bożego Narodzenia, wpisuje się też w poetykę slapsticku. Na tym przykładzie można łatwo dostrzec typowe dla tego gatunku sceny przemocy fizycznej (bicie, przypalanie, kopanie, uderzanie, upadanie i tak dalej) i odrealnienia codzienności. W slapsticku nic nie jest takim, jak w rzeczywistości. Może poza uczuciami, które koniec końców, schowane gdzieś głęboko pod nawałnicą akcji, są w stu procentach szczere.

Każdy kto czytał jakąś książkę Kurta Vonneguta, z łatwością dostrzeże korelację jego stylu z charakterystyką slapsticku. Dużo tu groteski, dynamiki i odejścia od realności. Już sama postać alter ego autora – Kilgore Trouta, powracająca w kilkunastu powieściach i opowiadaniach, mogłaby uchodzić za współczesnego nam Charliego. Jest monterem aluminiowych witryn i krat, niespełnionym pisarzem science-fiction, a także laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny za szerzenie idei i poglądów na zdrowie psychiczne. Komediowy wymiar jego życiorysu dobrze podkreśla także śmierć. Trout zabił się sam przez wypicie środka do udrażniania rur po tym, jak decyzją Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych George W. Bush został wybrany prezydentem USA na kolejną kadencję.

„Slapstick” – ósma w dorobku amerykańskiego pisarza powieść, nie odwołuje się do postaci Trouta. W tym wypadku komizm przybiera nieco inne barwy. Rozpoczyna się tragicznie. Stany Zjednoczone rozpadły się w drobny mak. Centra miejskie w gruzy zamieniły silne wstrząsy, zaś ludność została zdziesiątkowana przez tajemniczą Zieloną Śmierć i Albańską Grypę. Bohaterem tego postapokaliptycznego uniwersum jest ostatni prezydent USA, doktor Willbur Żonkil - 11 Swain. Zamiast katastroficznych scen i poszukiwania ocalałych, była głowa państwa snuje refleksje na temat swojej przeszłości. Pamięta czasy, gdy on i jego bliźniaczka Eliza zostali odrzuceni przez rodziców jako potwory. Wspomina chwile dzieciństwa, studiów medycznych, kariery politycznej. Wszystko przez pryzmat relacji rodzinnych. Chociaż sam autor wspomina na początku dzieła, że jest to powieść o opuszczonych miastach, duchowym kanibalizmie, kazirodztwie, samotności, braku miłości, śmierci i tak dalej, jak to zwykle u niego bywa, jest też drugie, osobiste dno. Powieściowa Eliza, to odpowiednik siostry pisarza – Alice Vonnegut Adams. Jej piękne życie przedwcześnie zakończył nowotwór. Chwilę później, zmarł też jej mąż, osieracając trójkę dzieci. Poruszony tymi wydarzeniami Kurt Vonnegut zdecydował się na adopcję.

Napisanie wartościowej książki o osobistych, bolesnych przeżyciach jest bez wątpienia formą terapii. Niewielu pisarzom udaje się wyjść ponad osobistą perspektywę i nakreślić dzieło w szerszej perspektywie. Tylko wybitni artyści, są w stanie połączyć intymne zwierzenia z prozą gatunkową i to tak, żeby nawet po 50 latach od premiery, w zupełnie innym zakątku świata, czytało się to z zainteresowaniem i fascynacją. Kimś takim był Kurt Vonnegut i dlatego po „Slapstick” można sięgać w ciemno. W jego książce jest wiele cierpienia – tego ogólnoludzkiego, związanego z apokalipsą, jak i tego małego, skoncentrowanego na utracie siostry. Nie oznacza to wcale, że powieść jest lekturą przerażająco smutną. Wystarczy jeden ustęp, w którym autor opisuje masowe wzwody penisów spowodowane zmianami grawitacji, by wytrącić czytelnika ze strefy komfortu. A takiej groteski jest w tej powieści dużo więcej. Jak to u Vonnegut. Za to go przecież kochamy.

Recenzja „W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” Ango Sakaguchi

Wydawca: Tajfuny

Liczba stron: 88


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Karolina Bednarz

Premiera: luty 2021

„W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” to dziesiąta książka Tajfunów i trzecia z serii Tajfuny Mini. Ukazują się w niej dzieła beletrystyczne pisarzy i pisarek z pierwszej połowy XX wieku, którzy nie byli wcześniej tłumaczeni na język polski (tu też mała uwaga – jedno z opowiadań Ango Sakaguchi zostało wcześniej wydane w zbiorze „Tydzień świętego mozołu”). To też druga po „Gąsienicy” książka w ofercie tej niedużej oficyny, którą z czystym sumieniem mogę nazwać bardzo dobrą.

Urodzony w Niigata Sakaguchi należał do grona młodych pisarzy japońskich, którzy zdobyli popularność w latach bezpośrednio po klęsce Japonii w II wojnie światowej. Był kojarzony głównie ze szkołą Buraiha (razem z Osamu Dazai, Sakunosuke Oda czy Junem Ishikawa), która stanowiła elitę rozpustnych pisarzy wyrażającą bezcelowość wszystkich dążeń i kryzys tożsamości po konflikcie zbrojnym. Jak wskazuje we wstępie do książki Karolina Bednarz, takie szufladkowanie jest jednak nie do końca trafione, o czym napiszę jeszcze nieco później. Sakaguchi pochodził z wielodzietnej rodziny, a jego ojciec był prezesem gazety Niigata Shimbun, politykiem i poetą. Swoją karierę literacką rozpoczynał po ukończeniu studiów filozoficznych, a większe uznanie uzyskał dopiero w 1942 roku za sprawą „Nihon bunka shikan”. Jego karierę literacką przedwcześnie zakończył tętniak mózgu w 1955 roku.

Wspomniałem już o niemożności zaszufladkowania prac Sakaguchiego do jakiegoś konkretnego stylu. Dobrze tę kwestię unaocznia pierwszy akapit zbioru, który pozwalam sobie przytoczyć w pokaźnych rozmiarach: „Gdy zakwitają wiśnie, ludzie stają się radośni. Piją sake, zajadają się dango i spacerując wśród kwiatów rzucają frazesami o pięknym widoku czy wiośnie w pełnej krasie. Ale to wszystko kłamstwa. Zapytacie: dlaczego? Dopiero w okresie Edo – czyli dobre kilkaset lat temu – ludzie zaczęli tłumnie spotykać się pod ukwieconymi drzewami, żeby się upijać, wymiotować i wdawać w bójki. Dawno temu nikt nie przejmował się ich „pięknym widokiem”. Bano się wchodzić pod kwiaty wiśni. Jesteśmy dziś przekonani, że tłoczenie się pod kwitnącymi drzewami, picie na umór i bijatyki są czymś radosnym, ale wystarczy, że zabierzemy z tego obrazka ludzi, a widok stanie się przerażający”. Co zwraca w nim uwagę? Przede wszystkim zestawienie symboliki narodowej Japonii z takimi słowami jak ‘wymiotować’, ‘upijać się’, ‘bijatyki’. Sakura, czyli japońska odmiana drzew wiśniowych, jest utożsamiana z ulotnością natury życia. Umieszcza się ją na przedmiotach codziennego użytku, w tym na kimonach, materiałach piśmiennych i zastawie stołowej. Sakaguchiemu daleko do ukazywania pięknych wspomnień. Odziera tę magiczną szatę z wszelkiej świętości, równa ją z rynsztokiem, wskazuje czarną stronę świata.

To właśnie ciemny obraz ludzkiej natury jest w tych opowiadaniach wszechobecny. Bohaterowie obu historii są podobni. Mężczyźni to mordercy. W pierwszej narracji ofiarami są żony protagonisty, w drugiej zaś przypadkowi ludzie. Ciekawsze jednak niż same akty zbrodni, są motywy skłaniające panów do tego działania. W obu przypadkach są nimi kobiety. To one nakazują im czynić zło. Wykorzystują swoje walory, dokonują manipulacji seksualnych. Wszystko, by osiągnąć cel najwyższy – tworzyć brutalną rzeczywistość. U Sakaguchiego to nie mężczyźni mordujący swoje ofiary są naprawdę źli. Czytelnik raczej im kibicuje, chciałby odciąć pępowinę trzymającą ich z wybrankami serca. Wcieleniami prawdziwego, diabolicznego obłędu są kobiety. Przypominają one wiedźmy, którymi w dzieciństwie straszy się niegrzeczne dzieci. Nie mają skrupułów, wyrzutów sumienia, miłosierdzia.

Sakaguchiemu daleko do kreowania standardowego portretu kobiety w kulturze japońskiej. Jego bohaterki przypominają przedstawicielki yōkai, na przykład Yama-uba. To specyficzne zjawy, przybierające postać starej, odrażającej kobiety. Mają jednak zdolność zmiany swojego wyglądu, na przykład na piękną niewiastę. Yama-uba ma wyjątkowo drapieżną naturę. Swoje ofiary na ogół zjada, chociaż według innych podań, głód może zaspokajać także poprzez dokonywanie zbrodni. W tym aspekcie trudno nie doszukiwać się podobieństw z opowiadaniami Sakaguchiego. Japoński pisarz wykorzystuje dziedzictwo mitologii i tradycji ludowej. Chętnie sięga po piętrową metaforykę, na bazie której spisuje specyficzne, mroczne baśnie. „W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” to dwie przypowieści, które przestrzegają przed ciemną stroną ludzkiej natury. Ale czy tylko? Sakaguchi mierzy się z tematem przenikania się świata żywych i umarłych, rzeczywistości i mitów, współczesności oraz tego w co wierzymy. Wejrzenie to nie przynosi pozytywnych efektów. Książkę można odczytywać jako destrukcyjny pejzaż świata, ale jest to też swoista przypowieść o poszanowaniu tradycji. Zjawy ubrane w ludzkie ciała trzymają się wszystkich konwenansów japońskiego folkloru nawet w obliczu śmierci, gdy przynależą już do innego świata. Trochę jakby śmierć nie była dla nich wystarczającą karą. Zostali skazani na wieczną egzystencję w przestrzeni znajdującej się pomiędzy światami, zamknięci w więzieniu własnych ograniczeń i tradycji.

Recenzja "Wiersze zrozumiałe same przez się" Guy Bennet

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 136


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Aleksandra Małecka

Premiera: 24 marca 2021

Recenzja noblowska

Nigdy w historii poezji tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu

Recenzja postapokaliptyczna

Gdyby ludzie pomarli, zwierzęta pozdychały, a rośliny się posuszyły, czytałbym Bennetta.

Recenzja pozytywna

To dobra książka jest.

Recenzja negatywna

To jest zła książka.

Recenzja od tlumacza dla tłumacza

Świetne tłumaczenie, które najlepiej objawia się w pomyśle na translację „Wiersza białego”.

Recenzja bezpośrednia

To soczyste, literackie bombardowanie, w którym zamiast uczuć, pociskami są proste słowa.

Recenzja naukowa

W tym laboratorium historii, które tak mocno działają na czytelnika, czuje się przede wszystkim docieranie do substancjalnego świata, w którym za pomocą soczewek, możemy ujrzeć emocjonalny rewir naszego jestestwa.

Recenzja spod bloku

Ożesz kórwa.

Recenzja ekologiczna

I tylko tych drzew żal.

Recenzja einsteinowska

Prędkość, z jaką porusza się ciało, nie może być większa niż prędkość czytania „Wiersza jednowersowego”

Recenzja polityczna

Ten atak ma zniszczyć Polskę. Doprowadzić do tryumfu sił, których władza zakończy historię narodu polskiego. Trzeba się przeciwstawić. To obowiązek państwa, ale i nasz, obywateli. W szczególności musimy bronić prozy. Za wszelką cenę.

Recenzja z dumą i uprzedzeniem

Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko „Wierszy zrozumiałych samych przez się”.

Recenzja z przytupem

Jedna z najlepszych książek roku zdaniem Baracka Obama/Zadie Smith/Stephena Kinga/J.K. Rowling/Karla Ove Knausgarda/Harukiego Murakamiego/Washington Post/The Times/The New York Times/Kubusia Puchatka*

*niewłaściwe skreślić

Recenzja hydrauliczna

Bennett zaprasza czytelników do wspólnej, niedługiej wycieczki, podając materiał, który ma odetkać im zmysły.

Recenzja niedokończona

Ja

Recenzja feministyczna

Orgazm z Benettem to kolaboracja z systemem patriarchatu!

Recenzja korporacyjna

Bełkot gigusia w zaczarowanym uberze.

Recenzja z gazety

Autor doskonale zdaje sobie sprawę, że nie pisze dla każdego. Stateczna, poważna osoba, z kubkiem herbaty w ręku, miłośniczka serialowych tasiemców, wzdrygająca się eksperymentów, odrzuci „Wiersze zrozumiałe same przez się”, nie biorąc dla siebie nic.

Recenzja piłkarska

Nawet słynna Barcelona, Guy Bennetta nie pokona

Recenzja szkolna

Ten tomik jest jak pieróg ze szpinakiem, wygrzebany spośród setek innych pierogów nadzianych truskawkami. Cierpki. Nadający się do wyrzucenia.

Recenzja pozycjonująca

Wiersz tu występuje. Znajdziesz tu wierszyki na dzień babci i dziadka. Są też inne wiersze, jak na przykład: wierszyk o wiośnie, wiersz biały, wiersz o miłości. To prawdziwy tomik wierszy inaczej. To nie żaden tomik wierszy grochowiaka, ani tomik poezji baczyńskiego dwie. Nie jest to poezja tyrtejska, poezja smaku, poezja metafizyczna, poezja dworska. Sprawdzi się jako poezja na dobranoc i poezja zimowa. „Wiersze zrozumiałe same przez się” to najlepszy tomik poezji 2021. Guy Bennet ze swoim tomikiem wierszy wygrywa konkurs w kategorii najlepszy tomik wierszy 2021.

Recenzja na media społecznościowe

"Wiersze zrozumiałe same przez się" Guya Bennetta w tłumaczeniu Aleksandry Małeckiej, to kolejna znakomita pozycja w serii konceptualnej wydawnictwa Ha!art. Zadziwiająca prostotą i urzekająca wielowymiarowością. Czytajcie!

Recenzja filozoficzna

Wiem, że wiem jeszcze mnie, niż gdy wiedziałem, że nic nie wiem.

Recenzja "Najada" Zyta Oryszyn

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 180


Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 22 lutego 2021

Nie sposób przeczytać „Najady” w jeden wieczór, choć objętość wskazuje na to, że przecież da się. Słowa, które w niej występują, ich struktura, zestawienie i rytmika, skupiają na sobie uwagę, nie pozwalając się rozpędzić w lekturze. Ale cóż w tym dziwnego. Jeśli miało się obok siebie Edwarda Stachurę, to czułość na słowa, ich brzmienie i niuanse znaczeń, fakturę i czasoprzestrzeń, ich barwy i zacienienie – to wszystko musi być doszlifowane do perfekcji. I jeśli dodatkowo całe życie doświadczało się wykorzenienia z egzystencji to nie zaskakujące, że w swoim debiucie zamyka się w języku tyle bólu, samotności i...drzazg.

Słowa 'debiut' i 'drzazg' podkreślam tu nie przez przypadek. Trzeba mieć naprawdę dużo samozaparcia, wiary w czytelnika i odwagi, żeby po pięćdziesięciu latach od premiery, wznowić tak trudną książkę. Pisząc trudną nie mam wcale na myśli wiejskiej gwary, jaką posługują się bohaterowie „Najady”. Kłopotliwy wymiar powieści to przede wszystkim jej tematyka, obnażająca egzystencjalne niepowodzenia życia w powojennej Polsce. Nie ma tu miejsca na sztucznie pompowane emocje, nagłe i niespodziewane zwroty akcji, płomienną miłość czy jednoznaczne wyroki. Oryszyn skupia się za to na historii dzieciństwa spędzonego w zamknięciu i związanej z tym traumie.

W kilku dostępnych recenzjach podkreśla się podobieństwa „Najady” z prozą Wiesława Myśliwskiego. To dość naturalne skojarzenie – wszak i Oryszyn i autor „Nagiego sadu” debiutowali w podobnym okresie i co więcej, zaliczani są do nurtu wiejskiego. Ja jednak wolę stać na stanowisku, że autorka „Ocalenia Atlantydy” mówi swoim własnym, niepodobnym do niczego innego językiem. Przede wszystkim wchodząc w świat jej książki, nie jest się tu albo tam, w jakiejś konkretnie zarysowanej przestrzeni. To miejsce określiłbym jako 'między'. Każdy z nas, wczoraj, dzisiaj i jutro jest w jakimś swoim 'między': między żoną a synem, między słowami piosenki a obowiązkiem służbowym, między niebem a ziemią, między porankiem a zmierzchem, między narodzinami a śmiercią. Poznawanie tego 'między', jest jedynym sposobem na poznanie samego siebie, na spojrzenie na siebie z perspektywy zwierciadlanego odbicia. W tej prozie dochodzi do konfrontacji z innością, która pozwala właśnie na odkrycie siebie.

Czyż nie takie jest właśnie życie bohaterów tej książki? Położone gdzieś poza czasem, poza głównym nurtem codzienności. Czy Marychna i jej niedoszła miłość są szczęśliwi albo smutni? Zaradni albo zagubieni? Cierpliwi albo impulsywni? To wszystko naprawdę trudno orzec. Jedno jest pewne. Te młode osoby są nieustabilizowane w sensie duchowym i emocjonalnym. Ciągle czegoś pragną, ale tak naprawdę nie potrafią tego do końca sprecyzować. Jest więc „Najada” książką o poznawaniu siebie, swoich odczuć i ambicji. Powieścią o przytłoczonej obowiązkami seniorce rodu, o chęci znalezienia oparcia w drugiej osobie, o próbie znalezienia w siły, na wyrażenie odmowy dla czynów godzących w nasze sumienie. Książką definiującą tożsamość i życie w ciągłe obcości, tak jednostkowej, jak i zbiorowej.

„Najada” jest historią powstałą z zasłyszanych opowieści, z plotek, rodzinnych biografii i własnego doświadczenia. Nie jest to jednak spisywanie w stosunku 1:1. Oryszyn myli tropy, zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością, miesza życiorysy. Dzięki temu nie tracąc jednostkowej prawdy doświadczeń nadaje jej wymiar uniwersalny. Mówi przy tym językiem mitu, anegdoty, baśni i przypowieści. W gruncie rzeczy to od pierwszego do ostatniego znaku książka pytań, nie gotowych rozwiązań. Wieloznaczna relacja pogmatwanych i nieoczywistych losów tych, którzy za wszelką cenę chcą żyć tak, by swój byt naprawdę zrozumieć.