Recenzja „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron:  160

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dariusz Latoś

Premiera:  7 września 2020 r.

Park Ueno położony jest w Tokio. To popularne miejsce spotkań oraz siedziba trzech muzeów, trzech świątyń, ogrodu zoologicznego i sali koncertowej. To także dom, choć akurat o tym fakcie, zarządzający przypominają sobie tylko przy okazji wizyty rodziny cesarskiej. Na 53 hektarach powierzchni mieści się nie tylko 2200 drzew wiśni, ale także cały szereg baraków i namiotów bezdomnych. Tworzą one małe wioski, które przy okazji sprzątania całego parku, muszą zniknąć, podobnie jak ich użytkownicy. Yu Miri w swojej niewielkiej książce, porusza właśnie ten temat. Tworzy fikcyjną postać Kazu, który w licznych retrospekcjach wspomina całe swoje, stopniowo upadające życie.

Różne bywają losy bezdomnych. Jedni urodzili się w biedzie i dalej w niej trwają. Inni popełnili karygodne błędy, których nie byli w stanie naprawić. Jeszcze następni pochodzą z średniozamożnych rodzin, a ich niepowodzenia są efektem trudnych do wytłumaczenia decyzji. Kazu najbliżej do pierwszej z wymienionych grup. Nigdy nie zaznał luksusu i sławy. Pracował jako zwykły robotnik, a zarobione środki przeznaczał na utrzymanie rodziny. W poszukiwaniu lepszego życiu wyruszył do stolicy, na plac budowy obiektów sportowych, co skutkowało pogorszeniem relacji z rodziną. Stopniowo oddala się od żony Setsuko, córki Yōko i syna Kōichiego. Efektów tej rozłąki nigdy już nie uda się naprawić. Kazu pozostanie sam. Zamieszka w parku, gdzie w tragicznych warunkach pozostanie zapomniany.

„Stacja Tokio Ueno” jest z pewnością typem książki, o którym zwykło się mawiać ‘ważne’. Oddaje głos ludziom nieszczęśliwym, zagubionym, samotnym. Składa hołd biedzie i cierpieniu. Ale, co warte podkreślenia, Yu Miri nie idzie na skróty, a proste zaszufladkowanie jest niewystarczające. Jej książka nie jest kolejnym przykładem „poverty porn”, nie skupia się na pięknym ukazywaniu ubóstwa i bezdomności, nie ma tu podniosłych przemów i wyciskających łzy, melodramatycznych klisz. Jest za to fragmentaryczna narracja, z której stopniowo wyłania się czytelnikowi życie, którego już nie ma. Koreańska autorka postanowiła napisać książkę rozliczeniową. Punktem wyjścia jest tu ponowne spotkanie z dobrze znaną, chociaż pośmiertnie inaczej odczuwaną rzeczywistością. Tak, Kazu nie żyje, i to właśnie ten zabieg nadaje książce wymiar metafizyczny. Jego duch wędruje po ważnych dla niego miejscach, spotyka znajomych bezdomnych, podsłuchuje rozmowy mieszkańców japońskiej stolicy, komentuje wydarzenia historyczne. Trafia też na groby bliskich. Wraca pamięcią do różnych etapów swojego życia, ale również do życia miasta i kraju. Dopiero po śmierci jest w stanie przejść przez ten cały łańcuch smutnych epizodów bez histerycznych emocji, w spokoju i zgodzie z własnym sumieniem.  

Jedno to kompozycja, umiejętnie grająca faktami i tajemnicą, drugie to język. Kazu nie jest ani czuły, ani miły, ani doniosły. Za to widzi w ciemnościach, poprzez czas i emocje. Rzeczy i znaczenia zmieniają tu stopniowo miejsca, a natężenie wzruszenia i bólu jest momentami absolutne. W tej książce nie ma zbędnych słów, autorka pisze ekstremalnie oszczędnie i prosto. Nic tu nie piszczy, a przecież linie fabularne są skomplikowane. I to pasuje. Tak właśnie trzeba pisać o trudnych sprawach. Bez zbędnej górnolotności i szykownego stylu.

Recenzja „Kolekcjoner porzuconych dusz” Eliane Brum

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron:  224

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Gabriel Borowski

Premiera:  15 września 2020 r.

We wstępie do książki, Eliane Brum pisze takie zdanie: „Brazylia istnieje jedynie w liczbie mnogiej, jako Brazylie”. Odcina się tym samym od licznych stereotypów, wiązanych na całym świecie z Krajem Kawy. Piłka nożna, karnawał w Rio, przemoc w fawelach – te wszystkie tematy gdzieś w tych reportażach się pojawią, czy to jako miejsce zamieszkania bohaterów, czy w postaci Pelego, odwiedzającego dom spokojnej starości. Każdorazowo ich rola będzie jednak wyłącznie tłem, dla portretowania psychiki bohaterów. „Kolekcjoner porzuconych dusz” nie jest zbiorem opowieści o Brazylii jako krainie geograficznej, przewodnikiem dla turystów, blogiem lifestylowym ujętym w formie papierowej. I całe szczęście. Autorka skupia się na ważnej dla niej kwestii, a jest nią szeroko rozumiana krzywda i życie z nią.

Dobry reportaż musi być przede wszystkim uczciwy. Tę kwestię Brum porusza już we wstępie. Mówi między innymi, że „Reportaż oznacza konieczność opuszczenia siebie i zamieszkania w drugim człowieku”, albo „to, o czym ludzie opowiadają, oraz jak mówią to, co mają do powiedzenia, jak dobierają wyrazy, jakie brzmienie ma ich głos i w jakich momentach milkną – wszystko zdradza o nich tyle samo albo i więcej, niż sama treść ich słów”. Dodaje także przepis, z którego sama korzysta podczas tworzenia opowieści. Odcina się od jakiejkolwiek ingerencji w słowa swoich rozmówców, wyjaśnia jak ważne jest niezadawanie pierwszego pytania, przestrzega przed odgórnym sterowaniem wypowiedzi, które często podążają w innym, niż oczekiwanym kierunku. Ponad dwadzieścia stron wstępu uspokaja czytelnika, daje mu odczuć, że najważniejsza w książce jest właśnie materia skomplikowanych emocji bohaterów, nie zaś tania sensacja. Brum nie idzie drogą Tochmana, mistrza emocjonalnego szantażowania. Potrafi wyjść poza kicz oczywistych pytań w stylu „jak utrzymasz teraz rodzinę”/ „co teraz z tobą będzie”? Nie ustrzegła się jednak zbyt nadmiernego patetyzowania, przez co bohaterowie, którzy sami o sobie mówią jak o zwykłych ludziach, urastają niejednokrotnie do miana męczenników.

Najciekawsze są krótkie teksty, znajdujące się na początku książki. „Puszcza akuszerek” przenosi nas w egzotyczne rejony Amazonii, gdzie dzielne metyski i indianki pływają po niebezpiecznej rzece, by za dobre słowo odbierać porody w polowych warunkach. Bohaterem „Szmeru” jest z kolei T. To człowiek śmiertelnie chory. Podejmując pracę przy azbeście nie wiedział, jak dramatyczne konsekwencje będzie miała ta decyzja dla losów jego rodziny. Mimo pogodzenia się z własnym przeznaczeniem, walczy o sprawiedliwość i prawdę. Czy jednak te wartości okażą się ważniejsze, niż najbliżsi? W tych dwóch tekstach Brum chowa się w cień. Jej osobiste uwagi są minimalne, a niepokoje bohaterów, wychodzą na pierwszy plan. Jest tu też Brazylia, jakiej zupełnie nie znamy. O tych problemach, praktycznie wcale się nie mówi i nie pisze.

„Kolekcjoner porzuconych dusz” porusza szereg innych, ważnych tematów. Obserwujemy życie w niebezpiecznej faweli, poznajemy losy kloszarda z Porto Alegre, przenosimy się do domu spokojnej starości, gdzie nawet miłość nie może rozkwitnąć w pełni. Autorka portretuje ludzi, którzy nie zawsze wzbudzają sympatię. Nie wchodzi też w krytykę, do końca pozostaje obiektywna. Lubi pisać ładnie, a to lirycznie, a to znowu dosadnie. Czasami równowaga między tymi zabawami formalnymi bywa zachwiana, przez co niektóre teksty dłużą się. Tak jak obiecała na początku, każda historia to inna Brazylia. Łączy je społeczna nić i mnogość problemów, z jakimi muszą borykać się bohaterowie. Sprawia to, że książkę mimo niewielkiej objętości, czyta się niełatwo. Brum ma w sobie coś takiego, że gdy pisze o tęsknocie, czytelnik tęskni razem z postaciami, gdy mówi o szczerym uczuciu, rozczulamy się. Jest autentyczna także dlatego, że do swojej książki zebrała różne postawy i motywacje. Są tu walczący o wyższe cele, pogodzeni z losem, szczęśliwi z pielęgnowania pokoleniowych tradycji czy osoby nastawione na rozpamiętywanie przeszłości. Widać, że interesują ją wszyscy, którzy odbiegają od utartych norm. Pewnie dlatego ten zbiór żyje w czytelniku, nawet wiele dni po lekturze.

Recenzja "Western" Jean Van Hamme

Wydawca: Egmont

Liczba stron:  80

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Ksenia Chamerska

Premiera:  26 lutego 2020 r.

Amerykański western jako gatunek, właściwie od samego początku został obdarzony etykietą typowego produktu kultury masowej, a ograniczenie miejsca i czasu akcji sprawiało, iż był odżegnywany od świata artystycznego ze względu na swoją szablonowość. John Ford, Howard Hawks, John Sturges, Delmer Daves czy Anthony Mann – oni wszyscy uchodzili za ikony świata popkultury, nie kina artystycznego. Dopiero wraz z upływem lat i odejściem starych czasów w niepamięć, pojęcie westernu zaczęło nabierać nowego, nostalgicznego wymiaru. Nawet jeśli historii, którą opowiadał daleko było do oryginalności dzieł Leone. Na fundamencie tej sztucznej wtórności, do której dzisiaj z takim upodobaniem tęsknimy, powstała cała masa dzieł wykorzystujących inne medium. Jednym z nich był komiks autorstwa belgijskiego scenarzysty Jeana Van Hamme’a i polskiego rysownika Grzegorza Rosińskiego, wydany w oryginale w 2001 roku. Dla twórców „Western” nie był żadnym punktem zwrotnym w karierze czy bramą do lepszego świata. Van Hamme’a kojarzymy dzisiaj przede wszystkim z „Thorgalem”, serią „XIII”, „Szninkielem” czy „Largo Winch”, zaś Rosińskiego z „Yans”, czy „Skargą utraconych ziem”.  Nie przez przypadek jednak Egmont zdecydował się na reedycję albumu, umieszczając go w serii Mistrzowie komiksu.

Akcja przenosi nas w samo centrum Dzikiego Zachodu do roku 1868. Był to okres, gdy na świat przychodził Maksim Gorki, Dostojewski wydawał „Idiotę”, a w listopadzie, około setki Czejenów zostało zmasakrowanych przez wojska amerykańskie nad Washita River. Świat nie znał jeszcze metalowych wiatraków, drutów kolczastych, telefonów, silników spalinowych, żarówek, długopisów, turbin parowych ani papieru toaletowego. Amundsen nie zdobył bieguna południowego, a David Livingstone zaginął w wiosce tubylców Udżidżi nad jeziorem Tanganika. To był inny świat, o czym warto pamiętać, podczas lektury „Westernu”. Te różnice w spojrzeniu na świat uwidaczniają się w postawach bohaterów, a elementarne braki wiedzy i nietolerancja postaw, dobrze wplatane są w kadry zakurzonych traktów, skrzypiących, drewnianych budynków oraz emitujących niebagatelną ilość dymu, nadjeżdżających lokomotyw.

Fani klasycznych westernów spod znaku Johna Wayne’a czy Roberta Mitchuma nie będą ani zaskoczeni, ani rozczarowani. Postaci pojawiające się na kartach powieści graficznej są ze wszech miar klasyczne, podobnie jak wydarzenia, które ich spotykają. Czytelnicy ujrzą więc efektowną strzelaninę, szalony pościg, napad na bank czy kradzież bydła. Nie zabraknie nieustępliwych rewolwerowców, uczciwych ranczerów, brutalnych bandytów, a także rodziny, która osadzona w centrum, będzie starała się wieść spokojny żywot. Linia fabularna dzieła może więc uchodzić za kanoniczną dla swojego gatunku, co jednak wcale nie męczy, za to dostarcza całkiem sporo czytelniczej satysfakcji. Tym bardziej, że rozwojowi zdarzeń towarzyszy udana warstwa graficzna albumu. Dobrze znany, realistyczny styl Rosińskiego, został uzupełniony o elementy malarstwa i szkicu, dzięki czemu z jeszcze większą mocą czytelnik odczuwa panujący upał, zaduch i atmosferę strachu. Zastosowana kolorystyka sepii, zółcieni i szarości idealnie komponuje się z wyobrażeniami o tamtych ciężkich czasach.

„Western” nie obiecuje więc niczego nowego, żadnego punktu zwrotnego, oryginalności czy świeżości. I całe szczęście. Dziki Zachód kochamy dokładnie za to, co otrzymujemy w niniejszym albumie. Jest z nim trochę jak z wielokrotnie słuchanym utworem – im lepiej poznajemy dobrze nam znane linie melodyczne, tym bardziej nam się podobają. W tym kontekście dzieło Van Hamme’a i Rosińskiego jest gwarantem rozrywki, której oczekuję od tego typu publikacji.

Recenzja "Zdarzenia. Naśladowca głosów" Thomas Bernhard

Wydawca: Od Do

Liczba stron:  190

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: tłumaczenie zbiorowe pod kierunkiem Sławy Lisieckiej

Premiera:  sierpień 2020 r.

„Zdarzenia. Naśladowca głosów” to trzecia książka Thomasa Bernharda w ofercie wydawniczej Od Do. Najpierw były opowiadania, zebrane w tomie „Chodzenie. Amras” (słusznie zresztą nagrodzone za przekład w Gdyni). Później sztuki teatralne poświęcone niemieckiemu reżyserowi Clausowi Peymannowi. Tym razem w nasze ręce wpada tom absolutnie wyjątkowy, bo zawierający zestaw nietypowych miniatur, których długość każdorazowo nie przekracza dwóch stron.

Bernhard  jak to Bernhard, lubi sobie poopowiadać, pokombinować słowem, a przy okazji nieco na świat ponarzekać. Ale na swój własny, wielki sposób. To żadna krytyka ustroju czy ludzkich zachowań. Raczej wywodząca się z własnych doświadczeń obsesja. Austriacki pisarz nie jest tu nadmiernie smutny. Nawet trudne tematy potrafi przedstawić w ironiczny i zabawny sposób. Fakt, że na niespełna dwustu stronach opowiada o wisielczej śmierci nauczycielki, morderstwie dokonanym na dziecku z Imst tak zwanym knyplem (pobijakiem), śmiertelnym poturbowaniu cemenciarza przez byka i paru innych inspirujących przeznaczeniach, nie czyni jego tekstów mrocznymi. Czyta się to z zainteresowaniem, co przecież jest nadrzędnym celem korespondenta gazet. Te małe wycinki, pozwalają też przenieść się w inny świat. Mają walor historyczny, bo traktują chociażby o księciu Potockim czy księżnej z domu Radziwiłłów. Na tej ostatniej warto się na chwile zatrzymać. Bernhard wspomina o niej w „Arystokracie”, jednym z ciekawszych tekstów całego zbioru. Rzecz dzieje się pod Radomiem, gdzie w pałacu zaszył się wuj wspomnianej księżnej. Pięćdziesięciojednoletni człowiek, obchodząc swoje urodziny zastrzelił się, ponieważ jak sądził „kto żyje dłużej, ten cierpi na niedorozwój albo umysłu, albo charakteru”. Ot cały Bernhard.

Bohaterami swoich miniatur czyni osoby często anonimowe. Mówi o nich ‘pewna kobieta’, ‘drwal z Irresbergu’, ‘fotograf’, ‘pewien mężczyzna’, ‘kilku Anglików’, ‘myśliciel’ i tak dalej. Mało tu konkretu i emocji. Mało też poważnych tematów. A jednak gdzieś między słowami czuć wewnętrzne napięcie, które czasami pęka, jak bańka mydlana. Pięknie obrazuje to „Wyobrażenie”. To raptem dwuzdaniowa relacja. Pierwsze z nich zawiera właściwy opis, który może dziwić i zaskakiwać. To co jednak robi Bernhard w zdaniu drugim, właściwie mógł zrobić tylko on. I to właśnie podkreśla jego naturę, nadaje całej jego działalności znamion wybitności.  Spójrzcie sami „W pobliżu dzielnicy koptyjskiej w Kairze zauważyliśmy całe ciągi ulic, na których cztero- i pięciopiętrowych domach ludzie trzymają tysiące kur i kóz, a nawet świń. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, co słychać, gdy te domy się palą”. Aż włos się człowiekowi jeży na głowie.

Bernhard jest zjadliwy. Do bólu. Widzi więcej, niż przeciętny człowiek. Umie też o tym pięknie opowiadać. „Zdarzenia. Naśladowca głosów” to zbiór dobry i na kontynuowanie znajomości z pisarzem i na jej początek. Nie męczy jak jego najsłynniejsze dzieła, a jednocześnie ujawnia silne strony działalności literackiej Austriaka. Świetnie, że ktoś odważył się to wydać, bo przecież takie urywki są właściwie skazane na promocyjną porażkę. A uwierzcie na słowo, można się z nich więcej dowiedzieć, niż z niejednej, wielotomowej sagi rodzinnej.