Liczba stron: 288
Tłumaczenie: Paweł Lipszyc
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 30 października 2019 r.Tłumaczenie: Paweł Lipszyc
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
W dobrym guście byłoby napisać o „Kamiennym
posłaniu” pozytywnie. Margaret Atwood jest przecież jedną z ikon współczesnej
literatury, nadrzędną pisarką-feministką, dobrze sprzedającą się
przedstawicielką ‘głównego nurtu’. Jest też autorką jednej z
najpopularniejszych książek ostatnich lat („Opowieść podręcznej”), która lada
moment doczeka się, już przetłumaczonej, kontynuacji. Napisanie o tym zbiorze opowiadań czegoś przychylnego,
z pewnością wpisałoby się w długi ciąg pochwał, z którego mam wrażenie, coraz
trudniej się wyrwać. I być może przez te utarte schematy, te już coraz bardziej
wyraziste stereotypy („Kolejna wielka powieść Atwood”, „Genialna Atwood”,
„Czegoś takiego, jeszcze nie czytaliście” itd.), myśląc o książce tuż po jej
lekturze, próbowałem doszukiwać się jakichś sensów, odwołań intertekstualnych,
cech charakterystycznych dla jej języka. Myszkowałem w tych słowach, aby
wycisnąć z nich jakieś autobiograficzne zależności, które autorka chciała
przełożyć na uniwersalne prawdy. Nic to szperanie jednak nie dało. Jedyny
rozsądny wniosek, jaki ostatecznie wykwitł w moim umyśle brzmiał: „Albo ja
jestem jakiś głupi, albo to naprawdę jest nijakie”.
„Kamienne posłanie” to zbiór dziewięciu opowiadań
napisanych w podobnym tonie, stanowiących przykłady narracji, z których
stosunkowo łatwo byłoby utworzyć większe całości. To raczej zalążki nowel czy
powieści, niż urywana fraza pełna niedopowiedzeń. Odnoszę przy tym wrażenie, że
każda z historii cechuje się nie tylko stałą strukturą, ale chce nam przy tym opowiedzieć
to samo. Pozwolę sobie streścić dwie z nich, aby wykazać o co mi chodzi.
W pierwszym opowiadaniu śledzimy fragment życia
Constance. To samotna kobieta, autorka bestsellerowej serii fantasy
„Alphinlandia”. Pisząc swoje wielotomowe dzieło, przecierała szlaki dla innych pisarek,
które w tamtych czasach fantastyką się nie parały (alter ego Atwood?). Constance
wspomina swój romans z Gavinem. Nie pomija także tych fragmentów ich relacji,
które opierały się na dość niekonwencjonalnych elementach łóżkowych.
Najważniejsze jest jednak zderzenie ze sferą mistyczną – w ten zimowy, śnieżny
wieczór, pisarka może liczyć na pomoc zmarłego męża, któego duch stanowi dla
niej ważne oparcie.
Ta sama para bohaterów pojawi się w kolejnej
opowieści, tym razem jednak w nieco innej scenerii i czasach. Gavin jest już
uznanym poetą. Jest w związku z Reynolds, która z cierpliwością godną lepszej
sprawy znosi wybuchy jego złości. Akcja ogniskuje się na jednej z takich
wulgarnych eksplozji, której ofiarą pada autorka pracy dyplomowej o Constance.
Wspomnienia dawnego związku, a przede wszystkim rozczarowanie zainteresowaniem
sztuką byłej partnerki, a nie jego, doprowadzają Gavina do furii, z której
jedynym ratunkiem będzie ucieczka w ukochaną przestrzeń.
Kolejne historie nie przyniosą w moim odczuciu nic
nowego. Raz jeszcze spotkamy się ze znanymi już nam bohaterami („Mroczna
Pani”), dowiemy się, jak czuje się genetycznie chora kobieta, którą otoczenie
uznaje za wampira, przyjrzymy się młodemu bohaterowi, który w zakupionej
zawartości garażu znajdzie zasuszonego trupa pana młodego, przenikniemy też do realiów
autora horrorów, który szukając miejsca na świecie, będzie musiał długo czekać
na ukochaną Irenę. Natkniemy się również na szereg jeszcze bardziej
surrealistycznych historii, które będą tylko uwydatniać to, o czym Margaret
Atwood chciała nam opowiedzieć: miłości, samotności, namiętności,
nieprzystosowaniu i odmienności. Ładne słowa, które niestety tak podane, są
tylko słowami.
Z pewnością tym, co najbardziej nie przekonuje mnie
w tej książce, jest nawarstwienie problemów pierwszego świata. Bohaterowie
Atwood są teoretycznie osobami spełnionymi – zazwyczaj cenionymi pisarzami. Nie
muszą martwić się o pieniądze, wychowanie dzieci czy ciężką, wielogodzinną,
wyniszczającą swoją monotonnością pracę.
A nawet jeśli takiego zaszczytu nie dostąpiły, ich troski ograniczają
się do tego samego zakresu co dla grupy pierwszej: zaspokojenie swoich seksualnych
pożądań, zamartwianie się o obgadywanie za plecami, walka ze złymi wspomnieniami,
odgryzanie się innym i to najważniejsze, wynikające ze wszystkich wymienionych
wcześniej – samotność. Protagoniści są samotni na różne sposoby – porzuceni,
owdowiali, schorowani, z własnego wyboru. Trudno jednak tej samotności się
dziwić, jakoś jej współczuć, okazać empatię (może poza opowieścią o chorej). Ci
ludzie są skrzywieni, brudni, nieznośni. Co kawałek używają rynsztokowego języka,
czynią zło lub myślą tylko o sobie. Nie chciałem ich poznać, a niestety każda
opowieść zamiast od konkretnego zdarzenia, zaczyna się od kilkustronicowego
wprowadzenia, zawierającego dokładny opis rodzinnych koligacji.
„Kamienne posłanie” rozczarowuje też w warstwie
językowej. Wspominałem Atwood z innych jej książek jako autorkę wygadaną,
lubiąca szczegóły i zwracającą uwagę na psychologizację działań. Tym razem pisarka
posłużyła się kilkoma szablonami, mówiącymi tym samym, zwyczajnym językiem. Dużo
tu też wulgaryzmów i słów żywcem zaczerpniętych z marnej jakości filmów
pornograficznych (pojawiająca się w kilku miejscach marchewka penetrująca
dziurkę). Zdania się krótkie, ale niestety zbyt rzadko celne. Mam też uwagi do
tłumaczenia. W jednej ze scen, bohater pisze wiersz. Zastanawia się, czy para
słów szpetnie-dyskretnie nie stanowi przykładu rymów częstochowskich. Nie
czepiałbym się, gdyby narracja nie była pisana w pierwszej osobie, a autor słów
nie pochodził z kraju anglojęzycznego (a tak można wydedukować). Śmiem wątpić,
że ktokolwiek z zagranicy powiedziałby takie słowa. W innym miejscu pada takie
zdanie - „Sam nie może powiedzieć, że początkowo nie odpowiadało mu życie
żonkosia”. Mamy więc podwójną negację (nie lubię ich) i do tego słowo używane
chyba wyłącznie w utworach disco polo.
Biorąc to wszystko do kupy otrzymujemy w moim
odczuciu zbiór równy, ale miałki. Jedynie fragmentami odczuwałem jakąkolwiek
radość z lektury. Margaret Atwood rozczarowuje, nudzi, kreśli portrety
egoistów, którzy drażnią swoją osobowością. Stawiając na groteskę i abstrakcję,
nie potrafi wykorzystać ich potencjału. Wiem, że narażam się na niezrozumienie
i wyszydzenie, ale uważam, że tak naprawdę nie powinno pisać się książek.