Recenzja "Powiedzmy, że Piontek" Szczepan Twardoch

"Powiedzmy, że Piontek"  to powieść Szczepana Twardocha
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 254


Oprawa: miękka

Premiera: czerwiec 2024 rok

W co najmniej kilku recenzjach/opiniach o najnowszej książce Szczepana Twardocha czytałem, że autor napisał powieść nieoczekiwaną i świeżą. Maria Fredro-Smoleńska napisała wręcz, że autor „Pokory” „zaskakuje czytelników formą, fabułą, językiem swojej najnowszej powieści”. Ja tego wszystkiego niestety nie poczułem. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że „Powiedzmy, że Piontek” to utwór podsumowujący to, co obserwowałem w twórczości pisarza w poprzednich latach. Jest tu i fantastyka, i historia, i żeglowanie, i śląskość, i broń, i te słynne powtórzenia i jeszcze słynniejsze „to nie ma znaczenie” i wiele więcej.

Teraz będę trochę spojlerował, co jest mi potrzebne do przedstawienia pewnych interpretacji. W książce pojawiają się trzy odrębne wątki prowadzone i splatane przez postać Erwina Piontka. W pierwszej z nich emerytowany górnik postanawia spełnić swoje marzenie. Za oszczędności całego życia kupuje żaglówkę, którą zamierza opłynąć cały świat bez zawijania do portów. Ma świadomość, że wypłynięcie na pełne morze skończyłoby się rychłą śmiercią, dlatego krąży po Zalewie Rybnickim. Staje się lokalną sensacją odwiedzaną przez media, straż, a nawet przypadkowe osoby. I gdy już narracja zaczyna przypominać losy dozorcy Hirayamy z „Perfect Days”, następuje nagła zmiana.

Tym razem Erwin żyje u progu XX wieku w Niemczech. Zaciąga się na ochotnika do afrykańskich oddziałów Schutztruppen i rozpoczyna misję kolonizacyjną w Afryce. Tym razem jest więcej kurzu oraz rozkazów. I wreszcie trzecie wcielenie, stanowiące mocny komentarz do obecnej sytuacji geopolitycznej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. W niedalekiej przyszłości bohater zostaje zgarnięty przez służby bezpieczeństwa i postawiony pod ścianą – albo zerwie z rodziną i zostanie sobowtórem dyktatora Ludowego Państwa Polskiego, albo to koniec. Zgadza się, a przez różne zbiegi okoliczności jego pozycja w kraju powstałym po 2028 roku, gdy agresja Rosji wyraźnie przybrała na sile, stale umacnia się.

„Powiedzmy, że Piontek” jest książką o marzeniach. Twardoch nie daje jednak dużej nadziei na ich realizację. A przynajmniej nie w takim kształcie, jakbyśmy chcieli. To także powieść mówiąca o wpływie otoczenia na nas samych. Przez otoczenie rozumiem tu nie tylko wojny, władców czy napotkane charaktery, ale też wychowanie. Erwin Piontek w kolejnych wcieleniach jest tą samą osobą, tzn. powiedzmy, że nią jest. Bo przecież jego zachowania i reprezentowane wartości są inne. Różne, mimo że to nadal ta sama osoba. Najnowsza książka autora „Królestwa” jest też rozważaniem o samotności. Silnie eksponowany jest tu wątek porzucenia bliskich. Wreszcie trudno nie odczytywać tego utworu jako przestrogi. Nie tylko przed Rosją, ale także rządzącymi oraz ich interesami.

Na tym jednak nie koniec. W pewnym momencie Erwin buntuje się przeciwko postaci autora. Nie chce go słuchać i woli toczyć opowieść w swoim rytmie. Czy w ten sposób Szczepan Twardoch chciał nam pokazać, że nie zawsze da się panować nad siłą procesu twórczego? A może było mu to potrzebne, aby jeszcze mocnej podkreślić przemianę bohatera albo udowodnić, jak dużą rolę w interpretacji odgrywany my, czytelnicy? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo prawdę mówiąc ten zabieg zagubił mnie jeszcze bardziej w tożsamościowym labiryncie. Najbliżej mi do teorii, że miało to wszystko podkreślać iluzoryczność umiejscowienia człowieka w czasie i przestrzeni. Meandrowanie bytu między pragnieniami i rzeczywistymi doświadczeniami. Imitować autodialog, który i my prowadzimy ze sobą, ale boimy się pokazać go światu. Nawet jednak w tej interpretacji zabieg Twardocha wydaje mi się zwyczajnie niepotrzebny.

Nie będę tu upychał na siłę wątku pewnej trójcy, chociaż trzy osoby w jednej postaci raczej przypadkowe nie są. Autor mógł przecież stworzyć więcej wcieleń i to niekoniecznie obsadzić je w roli ducha dryfującego po wodach czy władcy narodu. Spuentuję te swoje wywody czymś innym. Szczepan Twardoch stworzył książkę w moim odczuciu rozczarowującą i powtarzającą to, co znam już z jego twórczości. Jasne, jest to w pewnym sensie rzecz autobiograficzna, akcentująca pewne istotne przemyślenia na temat świata i literatury (nie pisz, jak nie znasz się na temacie!), z drugiej strony jej wartość dla mnie, jako czytelnika, jest niewielka. Za dużo tu wtórności i zmienności. Szkoda.

Recenzja "Don Kichot z Manczy" Paul Brizzi i Gaetan Brizzi

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 192


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński

Premiera: 21 maja 2024 rok

Komiks „Don Kichot z Manczy” przeczytałem trzykrotnie. A właściwie to dwa razy czytałem, a raz tylko oglądałem. Pierwsza lektura pozwoliła mi skupić się na dialogach i fabule. I już tu poczułem duże czytelnicze spełnienie. Zmieścić tak grubą książkę na 200 planszach wcale nie jest łatwo. Trzeba było sporo wyciąć, skupić się na nieco innych wątkach, zmierzyć się też z problemem szkatułkowości. Paul Brizzi i Gaetan Brizzi wyszli z tych wyzwań obronną ręką, w czym z pewnością pomógł zabieg oddania narracji poczciwemu księdzu Mateo. Już na starcie opowieści widzimy starszą parę – oberżystę i jego żonę, która nieoczekiwanie natrafia na grób tytułowego bohatera. Radość z podłego losu ich dawnego gościa tłumi właśnie wielebny, a jego słowa rozpoczynają historię błędnego rycerza.

Nie będę jej tu opowiadał, bo pewnie znacie pierwowzór. A jak nie znacie, to poznajcie. Napomknę natomiast, że panowie Brizzi nieco ograniczyli wylewający się z kart książki humor. Jasne, tu też jest zabawnie, ale to jednak taki trochę śmiech przez łzy. Don Kichot widziany jest z różnych stron. A to patrzy na niego napotkany właściciel owiec, którzy karze leniwego poddanego, a to oglądamy go oczami jego wiernego giermka Sancho Pasibrzucha, a to znowu mówią o nim poszukujący go znajomi. To pozwala nam wyrobić sobie o nim opinię człowieka chorego. Nie marzyciela, niewinnego wariata czy nieszczęśliwe zakochanego, ale właśnie chorego. Don Kichot z Manczy popełnia błąd za błędem i chociaż jego pomysły bywają kuriozalne, a przez to zabawne, było mi go żal.

Przy tej pierwszej lekturze mocno zwróciłem uwagę na język: świeży, żwawy, lekki. Świetnie się to czyta, jeden wątek płynnie przechodzi w drugi, jest też spójność w stylu mówienia poszczególnych postaci. Nie brakuje zabaw słownych (Ziuta Wawrzyńcówna), co dodawało smaku całemu daniu. Komiks przeczytałem na raz. Zajęło mi to nieco ponad godzinę, ale dopiero po lekturze zdałem sobie sprawę, że wysokie tempo zdarzeń nie pozwoliło skupić mi się na warstwie graficznej.

I tak przejrzałem „Don Kichot z Manczy” kolejny raz. Już bez wczytywania się, a jedynie skupiając uwagę na ilustracjach. Jakie one są? Wielkościowo bardzo różne. Potrafią zajmować całą stronę, albo mieć mniejszy format. Niektóre skupiają się na szczegółach otoczenia (np. widzimy tam świeczniki, książki, zbroje rycerskie, obrazy itd.), inne przybliżają wyłącznie twarze bohaterów, redukując drugi plan do minimum. Świetnym zabiegiem było też użycie kolorów przy partiach stanowiących obraz widziany oczami Don Kichot. Te kilka stron walki z wiatrakami jest absolutnym mistrzostwem świata właśnie dzięki temu, że na przemian mamy tu rzeczywistość oglądaną przez Sancho i wizję obserwowaną przez głównego bohatera. Proporcje, cieniowanie, paleta barw – tu naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Trochę, jakbyśmy oglądali współczesną nam animację. Bo właśnie taki jest ten komiks – doskonale zmontowany i sprawnie opowiedziany.

I wreszcie trzecia lektura. Nie dawało mi spokoju, że Don Kichot jest tu inny nić u Cervantesa, albo może raczej inny niż obraz, który zapamiętałem z dawnego czytania. Poznawałem więc ponownie stronę po stronie, aby zwrócić uwagę na niuanse – mimikę, przemilczenia, padające nazwiska autorów książek. Tak, chciałem tam znaleźć jakieś niedopatrzenie albo błąd, coś co sprawi, że zmienię o nim zdanie. Nic takiego jednak nie zauważyłem. Bohater nie jest tu zatem niepoprawnym marzycielem, ale osobą chorą. Tak to widzę, chociaż przyjmuję też inne interpretacje. Czy to coś zmienia w moim odbiorze? Tak jak powiedziałem na początku – nie jest to dla mnie komedia, ale raczej słodko-kwaśna opowieść o pewnym zagubionym staruszku, który w imię dobra czyni to, co każdy z nas czynić powinien.

Podkreślam spektakularne wydanie i epicki rozmach, dzięki czemu komiks będzie idealnym prezentem dla wszystkich, którzy lubią zrelaksować się przy lekturze. Także trochę uśmiechnąć i zadumać nad losem bohatera. Taką popularyzację klasyki literatury, to ja rozumiem.

Recenzja "Klekot tysięcy patyków" Jarosław Maślanek

"Klekot tysięcy patyków" Jarosław Maślanek to dobra ksiązka
Wydawca: PIW

Liczba stron: 216


Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2024 rok

Peter Handke napisał w jednym ze swoich esejów, że podstawowym warunkiem uznania książki za dobrą i wartą lektury jest zaproponowanie przez autora nowego modelu pisania. W jego mniemaniu wartościowy pisarz, podchodząc do procesu twórczego, powinien zadać sobie trud odnalezienia innego, nie używanego do tej pory systemu pisania. Innowacja może polegać przede wszystkim na rozciąganiu struktur językowych. To w nim przecież jest zawarta istota opowieści. Nie ogranicza się jednak do tego. Sam stworzył opowiadanie inspirowane oficjalnymi dekretami wprowadzającymi stan wojenny

Trudno mi powiedzieć, czy Jarosław Maślanek wziął sobie słowa austriackiego pisarza mocno do serca, ale jego „Klekot tysięcy patyków” jest właśnie próbą wejścia na nowe pole literackie. Ma to swoje niewątpliwe zalety, ot chociażby taki, że do ostatnich stron książki nie będziemy wiedzieć dokąd ta narracja zmierza. Igranie z formą i czytelnikiem jest też jednak ryzykowne, bo choć ja takie zabawy sobie cenię, inni niekoniecznie mają do tego cierpliwość. I nie jest to pusty slogan – „Liczby ostatnie” pożyczałem dalej i zawsze wracały z pozytywnym feedbackiem. „Klekotu…” nikt ze znajomych nie chce wziąć, gdyż „są tam jakieś dziury w tekście i inne dziwactwa, a ja takiego czegoś nie lubię”. Jarosław Maślanek napisał więc książkę dla nielicznych, dzieło z góry skazane na niedostrzeżenie.

W przypadku nowej książki autora Apokalypsis ‘89” łatwiej jest powiedzieć, czym ona nie jest. Na okładce widzimy słowo ‘powieść’ i już tu należy mieć wątpliwości, czy tak jest w istocie. Fragmentami dostrzegam tu przecież reportaż, są oficjalne dokumenty, wykresy, tabelki, schematy. „Klekot tysięcy patyków” nie jest też kolejnym utworem o zmarłej matce, choć jej historia gra tu ważną rolę. Nowa książka Jarosława Maślanka nie wydaje mi się też być jakimś lekarstwem na chaos otaczającego nas świata czy próbą dookreślenia własnej tożsamości. Miłość, przyjaźń, zło, wątek płci – pewnie każdy z tych elementów da się tu odnaleźć, ale w żaden sposób nie definiuje on samej książki.

Czym więc jest „Klekot tysięcy patyków” i dlaczego warto po niego sięgnąć? To książka, która prowadzi nas krętą drogą przez własny świat myśli. Są tu Pionki, wytwórnia prochu, wielka historia, spotkania z dawno niewidzianymi osobami, śmierć, błądzenie, przeskoki miedzy planami czasowymi i wiele innych. Wejście do jednej opowieści wcale nie oznacza, że zaraz odnajdziemy ścieżkę, która doprowadzi nas do satysfakcjonującego, fabularnie domkniętego końca. To raczej poruszanie się pośród wijących się zakamarków, przeplatających się, ale ostatecznie rozchodzących się w odmiennych kierunkach.

Taka formuła książki, jest zaskakującym gestem ze strony autora, który zamienia czytanie w przeżycie spoza literackiego banału. To nie przygoda, tajemnica czy uśmiech, ale pewnego rodzaju doświadczenie immersyjne, dowodzące, że czasem najwięcej widać, gdy zamknie się oczy (albo gdy ktoś nam wytnie słowo ze środka zdania). A gdy już zdecydujemy się je otworzyć, będziemy w zupełnie innym miejscu. Między nocą a dniem, prawdą a niepamięcią, śmiercią a życiem. Jarosław Maślanej w swojej zagadkowej książce bada strefy graniczne, zapraszając czytelników do interpretacyjnej gry pełnej fałszywych tropów, muzyki i scen zaczerpniętych z klasycznych filmów.

Wykreowana przestrzeń nieznanego mi miasta jest niczym magiczne miejsce próbujące odeprzeć faustowski racjonalizm, starający się wiele rzeczy nazwać, zmierzyć czy przywołać z pamięci. W halucynacyjnej podróży, w powtarzalności ruchów i zaskakującej ciszy, która kontrastuje z walką o powrót i prawdę, Maślenek odnajduje świat regularnie burzony. Labiryntowa, ciągle zmieniającą się topografia miasta i życia dobitnie pokazuje, że historia, zarówno ta mówiąca o przeszłości, jak i stanowiąca budulec dzieła literackiego, jest niczym więcej jak umowną formułą.

„Klekot tysięcy patyków” jest dziełem przemyślanym. I to do tak drobnych szczegółów, że prawdopodobnie nikt tych wszystkich smaczków nigdy w pełni nie rozgryzie. Dzięki temu ta uczta będzie inaczej smakować dzisiaj i za 30 lat. Czytając zwróćcie uwagę na niewielkie przedmioty i gesty, na ich bycie lub celowe wymazywanie. Także na rytmiczność zdań, która stanowi uzupełnienie poruszanych wątków. Czy ta książka jest najlepszą w dorobku pisarza? Ja wiem, że wśród recenzentów przeważa odpowiedź twierdząca, ale sam nie mam do tego przekonania. Bardzo mocno cenię sobie „Liczby ostatnie”, a teza Petera Handke, o której wspomniałem na początku omówienia, tylko w niewielkim stopniu pokrywa się z moimi przemyśleniami. Wiecie, lubię Mario Vargasa Llosę, mimo że spora część jego książek bazuje na podobnym zamyśle. Wracając jednak do prozy Jarosława Maślanka – jest też trochę tak, że wolę Tarkowskiego niż Nową Falę. Tak po prostu.