Recenzja "Klekot tysięcy patyków" Jarosław Maślanek

"Klekot tysięcy patyków" Jarosław Maślanek to dobra ksiązka
Wydawca: PIW

Liczba stron: 216


Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2024 rok

Peter Handke napisał w jednym ze swoich esejów, że podstawowym warunkiem uznania książki za dobrą i wartą lektury jest zaproponowanie przez autora nowego modelu pisania. W jego mniemaniu wartościowy pisarz, podchodząc do procesu twórczego, powinien zadać sobie trud odnalezienia innego, nie używanego do tej pory systemu pisania. Innowacja może polegać przede wszystkim na rozciąganiu struktur językowych. To w nim przecież jest zawarta istota opowieści. Nie ogranicza się jednak do tego. Sam stworzył opowiadanie inspirowane oficjalnymi dekretami wprowadzającymi stan wojenny

Trudno mi powiedzieć, czy Jarosław Maślanek wziął sobie słowa austriackiego pisarza mocno do serca, ale jego „Klekot tysięcy patyków” jest właśnie próbą wejścia na nowe pole literackie. Ma to swoje niewątpliwe zalety, ot chociażby taki, że do ostatnich stron książki nie będziemy wiedzieć dokąd ta narracja zmierza. Igranie z formą i czytelnikiem jest też jednak ryzykowne, bo choć ja takie zabawy sobie cenię, inni niekoniecznie mają do tego cierpliwość. I nie jest to pusty slogan – „Liczby ostatnie” pożyczałem dalej i zawsze wracały z pozytywnym feedbackiem. „Klekotu…” nikt ze znajomych nie chce wziąć, gdyż „są tam jakieś dziury w tekście i inne dziwactwa, a ja takiego czegoś nie lubię”. Jarosław Maślanek napisał więc książkę dla nielicznych, dzieło z góry skazane na niedostrzeżenie.

W przypadku nowej książki autora Apokalypsis ‘89” łatwiej jest powiedzieć, czym ona nie jest. Na okładce widzimy słowo ‘powieść’ i już tu należy mieć wątpliwości, czy tak jest w istocie. Fragmentami dostrzegam tu przecież reportaż, są oficjalne dokumenty, wykresy, tabelki, schematy. „Klekot tysięcy patyków” nie jest też kolejnym utworem o zmarłej matce, choć jej historia gra tu ważną rolę. Nowa książka Jarosława Maślanka nie wydaje mi się też być jakimś lekarstwem na chaos otaczającego nas świata czy próbą dookreślenia własnej tożsamości. Miłość, przyjaźń, zło, wątek płci – pewnie każdy z tych elementów da się tu odnaleźć, ale w żaden sposób nie definiuje on samej książki.

Czym więc jest „Klekot tysięcy patyków” i dlaczego warto po niego sięgnąć? To książka, która prowadzi nas krętą drogą przez własny świat myśli. Są tu Pionki, wytwórnia prochu, wielka historia, spotkania z dawno niewidzianymi osobami, śmierć, błądzenie, przeskoki miedzy planami czasowymi i wiele innych. Wejście do jednej opowieści wcale nie oznacza, że zaraz odnajdziemy ścieżkę, która doprowadzi nas do satysfakcjonującego, fabularnie domkniętego końca. To raczej poruszanie się pośród wijących się zakamarków, przeplatających się, ale ostatecznie rozchodzących się w odmiennych kierunkach.

Taka formuła książki, jest zaskakującym gestem ze strony autora, który zamienia czytanie w przeżycie spoza literackiego banału. To nie przygoda, tajemnica czy uśmiech, ale pewnego rodzaju doświadczenie immersyjne, dowodzące, że czasem najwięcej widać, gdy zamknie się oczy (albo gdy ktoś nam wytnie słowo ze środka zdania). A gdy już zdecydujemy się je otworzyć, będziemy w zupełnie innym miejscu. Między nocą a dniem, prawdą a niepamięcią, śmiercią a życiem. Jarosław Maślanej w swojej zagadkowej książce bada strefy graniczne, zapraszając czytelników do interpretacyjnej gry pełnej fałszywych tropów, muzyki i scen zaczerpniętych z klasycznych filmów.

Wykreowana przestrzeń nieznanego mi miasta jest niczym magiczne miejsce próbujące odeprzeć faustowski racjonalizm, starający się wiele rzeczy nazwać, zmierzyć czy przywołać z pamięci. W halucynacyjnej podróży, w powtarzalności ruchów i zaskakującej ciszy, która kontrastuje z walką o powrót i prawdę, Maślenek odnajduje świat regularnie burzony. Labiryntowa, ciągle zmieniającą się topografia miasta i życia dobitnie pokazuje, że historia, zarówno ta mówiąca o przeszłości, jak i stanowiąca budulec dzieła literackiego, jest niczym więcej jak umowną formułą.

„Klekot tysięcy patyków” jest dziełem przemyślanym. I to do tak drobnych szczegółów, że prawdopodobnie nikt tych wszystkich smaczków nigdy w pełni nie rozgryzie. Dzięki temu ta uczta będzie inaczej smakować dzisiaj i za 30 lat. Czytając zwróćcie uwagę na niewielkie przedmioty i gesty, na ich bycie lub celowe wymazywanie. Także na rytmiczność zdań, która stanowi uzupełnienie poruszanych wątków. Czy ta książka jest najlepszą w dorobku pisarza? Ja wiem, że wśród recenzentów przeważa odpowiedź twierdząca, ale sam nie mam do tego przekonania. Bardzo mocno cenię sobie „Liczby ostatnie”, a teza Petera Handke, o której wspomniałem na początku omówienia, tylko w niewielkim stopniu pokrywa się z moimi przemyśleniami. Wiecie, lubię Mario Vargasa Llosę, mimo że spora część jego książek bazuje na podobnym zamyśle. Wracając jednak do prozy Jarosława Maślanka – jest też trochę tak, że wolę Tarkowskiego niż Nową Falę. Tak po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz