Recenzja "Liczby ostatnie" Jarosław Maślanek

Wydawca:
PIW

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda


Premiera: 25 lutego 2021

Dystopię jako gatunek literacki trudno nazwać odbiciem lustrzanym utopii. O ile bowiem ta druga ma charakter normatywny, gdyż wynika z uproszczenia koncepcji ludzkiej natury, o tyle ta pierwsza jest zdecydowanie barwniejsza i budzi w czytelniku skrajne emocje. W dystopii wszystko dzieje się źle, choć właściwie nie ma obiektywnych powodów, żeby świat rozpadał się na naszych oczach. Ten motyw pojawia się w lekturach tego gatunku praktycznie od początku. Od Rabelais'a, przez Swifta, Huxleya, Zamiatina, Orwella i Lema, aż do Vonnegut czy Bradbury'ego. Lista autorów odwołujących się do pojęcia dystopii jest znacznie dłuższa, a praktycznie każde dzieło tworzone w tym duchu było później wielokrotnie komentowane.

Fundamentem każdej dystopii jest swojskość. Rozumieć należy ją nie jako tworzenie przyjaznego, sielskiego obrazu rzeczywistości, ale wręcz przeciwnie – nadanie społeczeństwu cech antypatycznych. Nie może być to jednak społeczeństwo przypadkowe, oderwane od tego co tu i teraz. Musi ono wywoływać skojarzenia z teraźniejszością, odwoływać się do doświadczeń samego czytelnika. Tylko wtedy przeżycia związane z lekturą są właściwie angażujące. Wychodząc z tego założenia Jarosław Maślanek kreuje swój świat przestrzennie. Wszystkie kluczowe miejsca akcji, choć dzieją się w przyszłości, przywołują wspomnienia z lat minionych. Blok, cmentarz, wielkie hale, dworzec, szkoła, przejście graniczne, fabryka, z której kominów unoszą się bezsensownie kłęby dymu – to wszystko działa na wyobraźnię. Jest opisane tak, jakby naprawdę istniało i pewnie gdzieś w takiej czy innej formie się znajduje. Swojska jest także ludność, choć przecież wolelibyśmy się z nią w żaden sposób nie utożsamiać. Już sam początek, jako żywo przypominający klimat „Weisera Dawidka”, to jakby widokówka wycięta z okresu naszej młodości. Mamy tu opowieść o czwórce przyjaciół razem spędzających czas, dzielących się swoimi troskami, sukcesami i smutkami. Bywają u siebie w mieszkaniach, w szkole siedzą przy tych samych ławkach, akceptują siebie takimi, jacy są. Przynajmniej do czasu, gdy do ich życia wkroczy wielka polityka.

Maślanek kreuje dwa światy – ten sprzed zarazy i po niej. Pojawiają się różne ponure ozdobniki, klasyczne dla gatunku science-fiction: zmutowani ludzie (łysi), tajemnicze rośliny, dezinformacja, dojarki. Najważniejszy pozostaje jednak obraz społeczeństwa i wynikające z tego konsekwencje dla jednostki i planety. Ludność jest tu zamknięta. Żywi nieskończony lęk i nieufność względem świata zewnętrznego. Często ten strach przybiera formę bardziej otwartego wyznania – jak chociażby podczas odrzucenia kolegi, spalenia budki z fastfoodami czy zabawy w dziurawienie. Ta pozorna szczęśliwość, wyrażająca się dobrymi stosunkami sąsiedzkimi czy zawodowymi, ma swoje drugie oblicze. Pod tą kruchą powierzchnią, kryje się bolesna prawda – społeczeństwo ma wszczepioną jakąć patogenną wadę, która niszczy je jak nowotwór złośliwy. Nie ma tu możliwości awansu. Mimo upływu lat klasy nadal istnieją i nie trzeba wyjaśniać, dlaczego jedni są odrzucani, a inni brani bez pytania. Ważna jest także władza, reprezentowana przez elity. Deklarują oni otwarcie konkretne idee, z których w rzeczywistości nijak się nie rozliczają. Propaganda medialna i system edukacji wykształcają w przeciętnym człowieku przeświadczenie, że życie w tym reżimie jest ze swojej natury czymś dobrym i pożądanym. Indywidualność i własne przekonania są z kolei czymś złym i niepraktycznym.

Taki jest właśnie świat, w którym żyje główny bohater. Obserwujemy go od najmłodszych lat, aż po dorosłość. Złego doświadcza już na początku, gdy bez żadnego powodu odrzuca swojego przyjaciela. Potem to odrzucanie będzie powracać w różnych formach. Nigdy nie znajdzie stabilizacji i godnej pracy. Kobieta, w której się zakocha, będzie dyskredytowana przez otoczenie i traktowana jako gorsza. Poznany na granicy zmiennik, po kilku miesiącach odwróci się od protagonisty i nazwie go innym. Samotność i oczekiwanie, mierzone kolejnymi liczbami.

W „Liczbach ostatnich” dzieje się naprawdę bardzo wiele. Bohaterowie pojawiają się i znikają, przenosimy się z jednej specyficznej przestrzeni do innej, jeszcze bardziej futurystycznej. Mamy tu samozwańczego księdza, skorumpowaną policję, bezwzględnych strażników, tajemniczych szefów, wyśmianych profesorów i wiele innych. Każdy ma jakąś symboliczną rolę do odegrania, jakiś kafkowski wątek do wypełnienia. Powieść Maślanka zdaje się do niczego niepodobna, ale w sposobie opisywania relacji, w kadrowaniu przestrzeni, w podejściu do nakreślania ludzkich charakterów, w tym wszystkim pobrzmiewają echa Coetzee, Vesaasa, Szulkina czy Wellsa. To książka rzecz jasna mroczna i to mrokiem bardzo namacalnym, ale jednocześnie momentami zabawna i groteskowa (wspomniane już dojarki). Autor posiada wyjątkowy dar łączenia czerni z bielą, których używa nie w celu malowania świata opartego na różnych odcieniach szarościach, lecz takiego, gdzie gama barw jest nieograniczona. Ludzie są tu przecież wyraziści i oryginalni, nawet jeśli ich głównym zadaniem jest reprezentowanie określonego typu charakteru.

Wielką wartością w „Liczbach ostatnich” jest sposób, w jaki autor tropi i wyławia najmniejsze oznaki znikającego człowieczeństwa – małe rozmowy o książkach, seks z uczuciem, pomoc na ostatniej drodze. Atmosfera, choć jest posępna i ponura, ma w sobie wiele elegancji. Nie chodzi tu nawet o jakieś literackie ozdobniki, bo ich w książce jest naprawdę niewiele. Olśniewająca jest za to redakcja, która usunęła wszelkie zbędne zdania i słowa. Myśli trafiają w sedno, a czułość, z jaką pisarz spogląda na każdego człowieka i uwaga, którą mu poświęca, można przyrównać do chęci bolesnego kąsania. „Liczby ostatnie” działają porażająco na zmysły, niepokoją, obezwładniają. Ktoś powie – przecież to już było. I ten smutek, i ta samotność, i nawet troska o środowisko. A jednak w żaden sposób nie może to ujmować jakości tego, nie boję się tego powiedzieć, wielkiego dzieła. Odnoszę wrażenie, że Maślankowi wcale nie chodzi o dawanie jakiejś globalnej, klimatycznej przestrogi. Na te już trochę za późno. Tu raczej krzyk o zachowanie humanizmu w sobie. O zaprzestanie niepotrzebnego hejtu, o troskę o siebie nawzajem, o odłożenie indywidualnych ścieżek kariery na rzecz zdrowego rozsądku. Głos Jarosława Maślanka to prawdziwie lekkie pióro w służbie bieżącego dramatu. To też lektura wyjątkowo filmowa, stanowiąca gotowy scenariusz pod poważny film filozoficzno-obyczajowy. Aż szkoda, że Tarkowski już się tym tekstem nie zajmie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz