Recenzja "Dwadzieścia godzin: Kronika" - Santa Ferenc

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 211

Oprawa: miękka


Premiera: 1967 r.

O literaturze węgierskiej pisze się często. Liczne wydawnictwa na przestrzeni lat wydawały książki tamtejszych twórców, powstało całkiem sporo prac poświęconych dokonaniom literatury węgierskiej, nawet Internet pełen jest poleceń dla takich autorów jak Marai, Esterhazy czy Kertesz. A jednak w tym natłoku publikacji, wciąż próżno szukać choćby odwołania w jakimś artykule, na temat Ferenca Santy.

Właściwie niełatwo mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Santa wydaje mi się aż tak interesujący, bo poetów i pisarzy poruszających się w tych co on regionach był cały legion. Prowincjonalne miasteczko, skrzypiąca podłoga gospody, smak domowego wina, niezaorane pola, niepomalowana ściana spółdzielni. Trochę brudu, trochę miłości. Cała masa dialogów i praktyczny brak opisów. Santa pisze czystą, uduchowioną wrażliwością, która jest tak wysokiej próby, że do wydobycia napięcia wystarcza najprostsze zestawienie i wielokrotne powtarzanie tego, co wydaje się oczywiste. Autor „Piątej pieczęci” to prawdziwy piewca codzienności, pisarz rzeczy wielkich, podawanych przy użyciu poetyki banalności.

„Dwadzieścia godzin” stanowi zapis dokonanego przed ośmiu laty morderstwa, którego ofiarą stał się pracownik jednego z gospodarstw rolnych. Młody dziennikarz w celu zbadania sprawy przyjeżdża na miejsce zbrodni i w ciągu tytułowych 20 godzin przepytuje pozostałych przy życiu świadków dramatu o przebieg zdarzenia. Z zeznań byłego hrabiego, aktywisty komunistycznego, dyrektora spółdzielni rolniczej oraz rodziców zamordowanego i zabójcy wyłania się świat politycznych i światopoglądowych konfliktów, które doprowadziły grupkę przyjaciół do bratobójczych walk. Przyczyn tych zajść, bohater upatruje najpierw w procesie kolektywizacji wsi, a potem stalinowskich represji, donosicielstwa i rewolucji 1956 r.

Książka została rozpisana techniką symultaniczną, dzięki której płaszczyzna narracji została jeszcze bardziej uwyraźniona. Posługiwanie się wspomnianą konwencją stawia w centrum pojęcie czasu, skupia się na ważnym momencie historycznym i konfrontuje postawy różnych osób. Aby jeszcze wzmocnić to poczucie upływających sekund autor dzieli swoją książkę na cztery części – pory roku. W ten sposób czysto ludzkie problemy i oddziaływania systemowe, rytm życia i śmierci zostają wyznaczone przez naturę. W tym miejscu czas nie płynie, on ucieka, podobnie jak prawda o ludzkiej tożsamości.

Autor „Piątej pieczęci” w każdej ze swoich małych powieści konfrontuje ludzką osobowość z historią – jej trybami, wyzwaniami, pułapkami. Zadaje całe mrowie bardzo ważnych pytań, o moralną uczciwość, o wartości, o to jak zachować się będąc postawionym pod ścianą społecznych oczekiwań. Mimo cenzury, jaka obowiązywała w czasach jego działalności, nie boi się śmiało wplatać w swoje filozoficzne rozważania tematów politycznych. Piękna jest chociażby metafora komunizmu, porównywanego do pudełka z mrówkami, w którym już po chwili ogarnięte chęcią kolektywnej pracy zwierzęta, przy braku budulca, zaczynają walczyć ze sobą nawzajem. Niszczą się bez klarownego powodu. Ferenc Santa tworzył literaturę głębokiego humanizmu, która jest być może nawet bardziej aktualna dzisiaj, niż była kiedyś.

„Dwadzieścia godzin” jest książką stylistycznie aseptyczną, lekką jak komar. To doskonały twór wielkiego stylisty, opowieść dużego formatu europejskiego, którą odbiera się podczas jednego impulsu, jak światło. Nic nie blokuje drogi do punktu, w którym zatrzyma się rozdział i zatrzymamy się my, by na chwilę oddać się refleksji na temat solidarności społecznej i kryzysu wiary. Jest to też fraza różnorodna, bo oprócz rozmów, autor pisze także stylem kronikarskim, z którego wyłania się wyrazisty obraz ludzkiej natury przesiąkniętej egoizmem i autodestrukcją. To na pewno książka cenna i godna przeczytania, być może nie najlepsza w dorobku pisarza, ale nadal celna w swoich spostrzeżeniach i błyskotliwa w konstrukcji. Powieść, w której zachowana jest równowaga między tematami fundamentalnymi, a bieżącymi problemami, między symboliką a realizmem, między jednością a wspólnotą. Przeczytajcie. Nie pożałujecie. 

Ocena:


Recenzja "Opowiadania" Joseph Conrad

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 384
 
Oprawa: twarda


Premiera: 28 listopada 2018 r.

Joseph Conrad wydał aż siedem zbiorów opowiadań. Zebrane w niniejszym tomie historie są ich kompilacją. Mamy tu bowiem „Karain: wspomnienie”, „Lagunę” oraz „Placówkę postępu” ze zbioru „Opowieści niepokojące” (1898), „Młodość: opowieść” z „Młodości i innych opowiadań” (1902), „Amy Foster” z „Tajfunu i innych opowiadań” (1903), „Anarchistę”, „Informatora”, „Opowieść ironiczną” i „Il Conde. Opowieść żałosna” z „Sześciu opowieści” (1908), „Tajemnego towarzysza” i „Freye z Siedmiu Wysp” z „Uśmiechu fortuny” (1912), „Wspólnika” z „Wśród prądów” (1915) oraz „Książę Roman” i „Opowieść” z „Opowieści zasłyszanych” (1925).  Jest więc niniejsza książka próbą panoramicznego ukazania różnorodności rzemiosła i zainteresowań pisarza z Berdyczewa. A wachlarz dobra jakie na nas spływa jest nieograniczony i wraz ze zmieniającymi się warunkami społeczno-politycznymi zyskuje nowe znaczenia i interpretacje. Proza wciąż żywa, meandrująca między zwrotnicami czasów i nie dająca się pogrążyć w otchłaniach przeszłości.

To prawdziwy fenomen, że pisane na zamówienie i publikowane w poczytnych czasopismach (takich jak: „Cornhill”, „The Savoy”, „Cosmopolis”, „Pall Mall Magazine”, „Ilustrated London News” i „Blackwood’s Magazine”) historie, po 100 latach nadal tchną jakością i mądrością. Conrad jak nikt inny potrafił łączyć przygodowy, a często wręcz bajecznie egzotyczny klimat, z poważnymi treściami, odwołującymi się do emocji, melancholii i przekonań kolonialnego społeczeństwa o potędze swojego narodu. Autor „Tajnego agenta” kupował sobie sympatię czytelników właśnie różnorodnością, którą możemy rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Jedną z nich jest przestrzeń – raz wydarzenia toczą się na lądzie (zarówno tym wielkomiejskim, jak i prowincjonalnym), by za chwilę przenieść nas na pokład statku, na zamknięte terytorium gdzieś między oceanami, gdzie ludzie skazani są na siebie nawzajem, a ich obopólne relacje przybierają wymiar antycznych dramatów. Przemierzamy Afrykę Środkową („Placówka postępu”), morza Azji Południowo-Wschodniej („Laguna”, „Karain”), dzikie rejony Europy Wschodniej (Amy Foster), a nawet neapolitańskie równiny. Inną płaszczyzną będzie z pewnością szeroki wachlarz bohaterów. Przez karty opowiadań przewijają się marynarze i inni ludzie morza, mieszkańcy odległych malajskich państewek, władcy, wojownicy, służący, handlarze, plantatorzy, anarchiści, służby bezpieczeństwa, kapitaliści, robotnicy, więźniowie, wiejski lekarz, młoda arystokratka, rozbitek i inni. Jest też być może najważniejsza płaszczyzna – narracyjna. Conrad należy do wielkich eksperymentatorów w zakresie form prozatorskich, co owocuje bogatym i wieloaspektowym repertuarem opowieści. Są tu utwory krótkie, kilku lub kilkunastostronicowe, oraz podzielone na kilka rozdziałów mikropowieści. Raz narracja prowadzona jest trzecioosobowo, przez wszechwiedzący podmiot, by po chwili, w kolejnej historii, przekształcić się w opowieść snutą na kanwie bardowskiego bajdurzenia, przez anonimowego, ale dobrze nam znanego bohatera.

Piękne i sugestywne są te opowiadania, niezależnie czy Conrad operuje w danym momencie stylistyką bliższą temu, co powszechnie uważa się za spuściznę Franza Kafki czy Anatola Franca. Nie sposób jednak opisać wszystkiego, skupię się więc na tych dwóch historiach, które urzekły mnie najbardziej. Zacznę od końca, od napisanej w 1916 roku „Opowieści”. Nie będę wchodził w szczegóły fabularne dzieła, nie to jest zresztą jego istotą. W „Opowieści” zawarł Conrad swoje przemyślenia na teraz opowiadania. Jego źródeł, motoryki, narracji i odbioru, ale też o jego bohaterach – podmiocie kreującym i słuchaczu. Każde opowiadanie zdaniem Conrada rozgrywa się na przestrzeni międzyludzkiej, a obie strony relacji są zarazem samotne, jak i społecznie zawikłane. Jeden mówi, mając na myśli konkretny cel i towarzyszące mu odczucia, drugi z kolei odbiera treść przefiltrowaną przez własne czasy i doświadczenia. I tak to właśnie wybitny pisarz dochodzi do genialnego w swej prostocie wniosku, że interpretacja opowieści nigdy nie będzie ani zła, ani dobra, wszyscy podążają w tym samym kierunku, jednakże ścieżką owładniętą mrokiem. Ta relacja przypomina nam, że nie ma sensu podchodzić także do jego dzieł z góry nakreślonym tłem i jednowymiarowym rozumieniem. Wręcz przeciwnie, powinniśmy stale doszukiwać się w tych słowach kolejnym warstw sensów, a żadna interpretacja, nawet ta banalna, nie jest ani dobra, ani zła.

Tak rozumiejąc sedno procesu opowiadania, przejdę do drugiego utworu, który odcisnął na mnie silne piętno. „Amy Foster” to subtelna i smutna historia rozbitka z Karpat, który sprzedał swoje dobra i ruszył w podróż do Ameryki, aby tam zarabiać na poszukiwaniu złota. Los rzucił go na angielską prowincję, gdzie pracuje u państwa Swafferów przy pasaniu owiec. Tam właśnie Yanko poznaje Amy, z którą później się żeni. Ta historia w swojej prostej ramie narracyjnej jawi się jako wzruszająca opowieść o samotności, ale bywa też odczytywana w kluczu autobiograficznym, jako symboliczne przetworzenie losu emigranta. Jest to też jedno z najbogatszych narracyjnie opowiadań Conrada. Istotną rolę  w konstrukcji odgrywa tu koncepcja polegająca na udziwnieniu opowieści. Yanko opisuje świat widziany oczyma kogoś, kto nic nie wie i niczego nie rozumie, obcego przybysza z innego, egzotycznego świata. Autor „Jądra ciemności” wzmaga w ten sposób wstrząsający obraz samej emigracji, lecz zarazem tworzy tajemniczą i absurdalną wizję świata, a zwłaszcza angielskiej prowincji. W takim odczytaniu „Amy Foster” to odwrócenie kolonialnych narracji z czasów wiktoriańskich, ale także przypowieść o strachu przed odmiennością, jakże aktualna w dobie kryzysu migracyjnego. To jedna z piękniejszych opowieści o wyobcowaniu i deficytach, jakie przyszło mi ostatnio czytać.

„Opowiadania” Conrada to prawdziwa uczta dla intelektu. Hermetyczna, niemal z pogranicza snów fraza, wymaga ciągłego skupienia i powolnego sączenia. To proza kontemplacyjna, w której czas płynie bardzo wolno, a głębia widoczna jest dopiero pod lupą koncentracji. Ironiczna, ale także egzystencjalna, oparta na prostych pomysłach, a jednocześnie odwołująca się do całej gamy problemów społecznych, aktualna, ale równocześnie prorocza. To taki zbiór, gdzie doświadczymy zarówno piękna prostoty, jak i układów wielokrotnie złożonych, o kilku poziomach głębi i licznych płaszczyznach interpretacji. Conrad pisał tak, jakby chciał wyrwać życiu wszystkie tajemnice na siłę. Doskonale skomponowana i niezwykle różnorodna lektura, która jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o życiu.

Ocena: 


Recenzja "Jestem tęsknię mówię" Yuko Tsushima

Wydawca: PIW

Liczba stron: 232

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 22 października 2018 r.

Zacznę od przestrogi. Literatura japońska, choć niezwykle różnorodna, ma w sobie pewną cechę, której próżno szukać gdziekolwiek indziej w takiej właśnie formie – oniryczność. Jeśli komuś ta specyficzna, magiczna atmosfera do tej pory nie odpowiadała, „Jestem tęsknię mówię” nie będzie dobrym antidotum. Podobnie jak czynili to Jun’ichiro Tanizaki, Kenzaburo Oe czy Abe Kobo, debiutująca pośmiertnie na polskim rynku wydawniczym Yuko Tsushima kreuje swoje małe światy na obraz czyjegoś snu. Wszystko jest tu owiane mgłą trudno uchwytnej tajemnicy, wydarzenia do bólu realistyczne przeplatają się z epizodami folklorystycznymi, mocno zakorzenionymi w kulturze regionu. To bardzo hermetyczna książka, stanowiąca wyzwanie dla czytelnika.

Aby właściwie odczytać recenzowany zbiór opowiadań należy odwołać się do biografii autorki. Yuko Tsushima stanowczo nie miała łatwego życia. Wychowywała się z bratem z zespołem Downa, ukrywanym przez rodzinę przed światem. Ich intensywna zażyłość została przedwcześnie przerwana śmiercią. Pisarka miała wtedy zaledwie trzynaście lat, a to doświadczenie i towarzyszące mu emocje wracały później w jej twórczości bardzo często. Widzimy je także w opowiadaniach „Zdjęty czar” czy „Ptasie łzy”. To historie przesiąknięte tęsknotą, ale także bezwarunkową miłością i niesprawiedliwością dziejącą się obok nas. Bardzo subtelne i osobiste narracje.

Autorka z Japonii pisze też o innych rodzajach utrat. Gdy miała rok, samobójstwo popełnił jej ojciec, ceniony pisarz – Osamu Dazai. Samotne macierzyństwo i relacje na linii matka-córka będą chyba najbardziej wyrazistą materią poruszaną w niniejszym zbiorze. Dostrzec możemy ją chociażby w opowiadaniach „Miejsce matki”, „Moc wody” i „Dzikie pole”. W tym ostatnim obserwujemy typową dla pisarki polifoniczną narrację, w której w rolę córki w pewnym momencie niepostrzeżenie wkrada się matka. To ona zbudowała dom, do którego teraz przeniosła się jej latorośl. Jedna wspomina drugą, by po chwili sytuacja się odwróciła. Wzajemne żale i niedopowiedzenia doskonale wpisują się w prowadzony przez pisarkę dyskurs o trudnościach życia samotnych matek we współczesnej Japonii, zdominowanej przez rosnące oczekiwania i niemożność dostosowania się do nich, z uwagi na czysto ludzkie ograniczenia.

Dostrzegam jeszcze jedną formę utraty, szczególnie silnie czytelną w takich opowiadaniach jak „Pełnia”, czy „Kłos Panny”. Chodzi tu rzecz jasna o stratę dziecka. Syn Yuko Tsushimy zmarł nieoczekiwanie w wieku dziewięciu lat, a kreowanie kolejnych historii z tym motywem odczytuję jako formę autoterapii lub poszukiwanie sposobu na oswojenie bólu rozstania. Śmierć dziecka obarczona jest bodaj najwyższą skalą cierpienia, co doskonale widoczne jest w kolejnych zdaniach tych krótkich tekstów. Bezsilność, przemęczenie i marazm płyną z ust tych, którzy bardzo często są pomijani, spychani na margines życia.  Jednocześnie trudno odnieść czytelne wrażenie, co rzeczywiście im się przydarza i w jakim wymiarze rzeczywistości funkcjonują. Kim tak naprawdę są i co skrycie przeżywają. To postaci, których życie doświadczyło pewnym odium wobec najbliższych osób, a ich egzystencja jest nieskończonym ciągiem refleksji na temat odchodzenia.

„Jestem tęsknię mówię” to proza liryczna, dramatyczna a chwilami subtelnie mistyczna. Mimo, że przybiera różne formy – epistolarną, retrospektywną czy niemal baśniową – nie mam poczucia stylistycznego przesytu. Struktura wszystkich tekstów jest wyjątkowo gęsta i wieloznaczna. Podążając wyśledzonym z narracji tropem, wpada się w pułapki i staje wobec pytań, na które nie ma odpowiedzi, bądź są one zbyt bolesne, aby mogły być na głos wypowiedziane. To taka proza, która domaga się powolności i skupienia, mimo stosunkowo prostego języka. Nie są to teksty, które można pochłaniać, je należy raczej powolnie sączyć. bo istnieje ryzyko niezaakceptowania nas przez konwencję oraz język opowiadanej historii. To też zbiór dla tych odważnych czytelników, którzy pragną poznać kilka mrocznych znaczeń pustki oraz wyobcowania. Yuko Tsushima stawia na świadomego czytelnika i odnoszę wrażenie, że nie wymaga uproszczonych interpretacji ani doszukiwania się zagmatwanej symboliki, choć przecież jest to literatura nieoczywista. Ważna jest przestrzeń tajemniczości, w której żyją i ciągle powracają bardzo realistyczne historie.

Bardzo intymna, bolesna i minimalistyczna proza. Trudna, a przy tym nie dająca gotowych recept. Jakby oderwana od wszystkiego tego, co nas otacza. To taki rodzaj opowiadań, które nie zapadają w pamięć. Są adekwatne dla danej chwili, ważne tu i teraz, w momencie ich czytania. Wdzierają się głęboko w serce i niepostrzeżenie w nim zostają, mimo że mózg przestawił się już na inny tryb pracy. Polecam szczególnie tym, którzy już nieco japońską kulturę poznali, dla wszystkich innych może być nieczytelna i zbyt hermetyczna.

Ocena:

Najlepsze filmy obejrzane w 2018 roku

Podchodząc do tworzenia tego podsumowania, nie spodziewałem się, że w tym roku widziałem tak wiele fantastycznym filmów. Wybrać spośród nich najlepszej  dziesiątki nie potrafię, zatem poniżej krótko uzasadniam wszystkie tytuły, które stoją na poziomie co najmniej bardzo dobrym. Szczególnie polecam Waszej uwadze pierwszą trójkę, bo to kino wybitne.



Małgorzata, córka Łazarza - Frantisek Vlacil
Za filmową poezję i Tarkowską estetykę.

Rzeka czasu - Yang Chao 
Za metafizyczne poszukiwanie jądra własnego bytu.

Siedzący słoń - Hu Bo
Za wszechogarniający smutek i umiejętne zrównoważenie slow cinema.

Łowca androidów - Ridley Scott
Za wizję przyszłości, która na stałe wpisała się do historii kina.

Baza ludzi umarłych - Czesław Petelski 
Za doskonałe kreacje aktorskie i umiejętne przełożenie dzieła literackiego na język filmowy.

Hombre - Martin Ritt
Za dobrze zaprojektowany przykład kina rozliczeniowego.

Mistrz - Jerzy Antczak
Za hałd dla roli aktorów.

Znikający Punkt - Richard C. Sarafian
Za przypomnienie, że kino drogi może być nie tylko ciekawe, ale też symboliczne. 

Dotyk zła - Orson Welles
Za zrównanie gangsterskich porachunków i kina noir z ludzką kloaką.

Towarzysze broni - Jean Renoir
Za jedną z pierwszych wielkich prób opowiedzenia się po stronie antywojennej.


Godzina wilka - Ingmar Bergman
Za gęsty klimat i wrażenie chodzenia po czyimś śnie.

Zaćmienie - Micheangelo Antonioni
Za mądre dialogi i umiejętność wykorzystania przestrzeni.

Ludwig - Luchino Visconti
Za doskonałą biografię, która nie dezaktualizuje się mimo upływu lat.

Elektra - Mihalis Kakogiannis 
Za estetykę "Matki Joanny od Aniołów" i przypomnienie, że historia Antyku ma swoje wielkie ekranizacje.

Napoleon - Abel Gance
Za przełomowość w dziedzinie filmowania.

Południe - Victor Erice
Za kino poetyckie najwyższej próby i tajemniczy nastrój trzymający aż do końca.



Człowiek, który śpi - Bernard Queysanne 
Za filmowy monolog o mnie samym.

Angae - Soo-yong Kim
Za to, że dowiedziałem się, iż w Korei już w latach 60. tworzono kino poetyckie, metafizyczne i piękne wizualnie.

Czerwony żółw - Michael Dudok de Wit
Za animację, która nie potrzebuje pustych sloganów, aby stać się wizytówką swojego gatunku.

Ghost story - Dawid Lowery
Za film o człowieku pod prześcieradłem, który uchylił mi rąbka wiedzy o mnie samym.

Szczęśliwy Lazarro - Alice Rohrwacher
Za swoją nieoczywistość i wielowymiarową symbolikę.

Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy - Radu Jude
Za prostotę i szczerość.

Recenzja "Bakhita" Veronique Olmi

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 416

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: 24 października 2018 r.

Veronique Olmi w jednym z wywiadów podkreśla, że „Bakhita” nie jest biografią, lecz powieścią. Ta prosta myśl od razu powinna nam wskazywać, jakiego typu utwór otrzymamy – zbeletryzowaną historię o czarnej niewolnicy, która po wielu nieludzkich wydarzeniach została świętą. I w sumie, mniej więcej tak jest, chociaż w moim odczuciu bardziej adekwatnym słowem dla tej książki będzie relacja.

Zupełnie nie przekonuje mnie w tej książce to, co recenzenci i komisje literackie podkreślają jako największy jej atut – narracja. Francuska autorka pisze w trzeciej osobie, jako wszechwiedzące metrum. Zna i podaje najważniejsze daty, miejsca, fakty i osoby bliskie sudańskiej niewolnicy, całe otoczenie konstruuje jednak według własnego pomysłu. A trzeba przyznać, że literacka wyobraźnia pisarki, połączona z oszczędną stylistyką, nie nadaje opowieści głębi, wręcz przeciwnie, skupia się na fabularnym przekazie, zupełnie odcinając się od niezbędnej w tego typu narracji płomienności. To trochę jak z przypowieściami biblijnymi – z góry wiemy, że jej bohaterzy są przekaźnikami określonych wartości, a brakuje im przymiotów czysto ludzkich – małych radości, relacji z innymi, wątpliwości, dylematów, marzeń. Taka jest Bakhita w interpretacji Veronique Olmi – postać ograniczona to kilku szablonowych wymiarów. Niby odczuwa ból, tęskni za matką i siostrą, lubi pracować w kuchni i dzielić się swoimi wyrobami z dziećmi, odczuwa stres przed ceremoniami – wszystko to jednak jest mętne, pozbawione pierwiastka czysto ludzkiego. I nie jest tu wyłączną winą kreacja samej świętej, ale także tego wszystkiego, co stanowi tło. To ono powinno wyjaśniać jej zachowania, tłumaczyć źródło odium, z którym przyszło jej się zmagać, a za które odpowiedzialne są relacje międzyludzkie obok niej. Tymczasem wszystko to zostało sprowadzone do hermetycznej mieszanki nienawiści, uprzedzeń i przejawów bliźniaczej miłości. Każda postać drugoplanowa jest czarna lub biała, podobnie  jak świat, który albo drastycznie rani, albo daje spokój.

Olmi sięgnęła po motyw, który w ostatnich latach śmiało wkracza do literatury pięknej, a odnosi się do kwestii koszmaru czarnoskórych. Autorka nie ukrywa, że pisząc swoją powieść była pod silnym wpływem prozy Colsona Whitheada, co wcale nie oznacza, że można jej projekt wrzucić do tego samego worka, co prace Amerykanina. „Bakhita” to może nienajlepiej podana, ale jednak poruszająca opowieść. Jej bohaterka doświadczyła prawdziwej gehenny, była kilkukrotnie sprzedawana, całkowicie pozbawiona praw i głodzona. Niezbadane szlaki ludzkiego przeznaczenia przywiodły ją ostatecznie do klasztoru sióstr kanosianek, gdzie 9 stycznia 1890 roku przyjęła sakramenty wtajemniczenia chrześcijańskiego. To w ten sposób przełamie ona swoją niemoc, nauczy się mówić „nie”. Odnajdzie w męczeństwie Chrystusa swoją własną historię i to jemu postanowi być wierna do końca. Jest to na pewno intrygująca, pouczająca, prowokująca do myślenia i trochę przerażająca opowieść o losach kobiety, która doświadczyła samej istoty zła. Tym bardziej mam żal do autorki, że źle dobiera tonację i wymiar frazy do trudu retrospekcji. To bardzo indywidualny dramat i jako taki powinien być rozpisany, bez zbędnej uniwersalności. Nie pomaga drobiazgowe ilustrowanie każdego uczucia, ciągłe ukazywanie wszystkiego tego, co powinno samo wybrzmieć w przestrzeniach tekstu. 

„Bakhita” mogła być książką bardzo dobrą. Ma w sobie przecież odrobinę subtelności, dosadności, lirycznego rytmu. A jednak nie zagrało to jako całość. Winą jest topografia książki, kładąca akcenty na rzeczy oczywiste, na wzloty i upadki, a pomijająca nostalgię codzienności.  Veronique Olmi chciała stworzyć powieść przefiltrowaną przez życiorys słynnej postaci, zamiast tego wyszła jednak relacja, która nie broni się jako całość. Nie dostrzegam w tej książce oznak artyzmu, a raczej solidną rzemieślniczą pracę, która zadowoli wszystkich zainteresowanych postacią i problemem, ale pozostawi z niedosytem głodnych literackich wrażeń.

Ocena