Recenzja "Ulga" Natalia Fiedorczuk-Cieślak

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron: 272

Oprawa: twarda

Premiera: 23 maja 2018 r.

Natalia Fiedorczuk, a właściwie już Fiedorczuk-Cieślak na rynku literackim pojawiła się dwa lata temu z książką „Jak pokochać centra handlowe”, która została wyróżniona Paszportem Polityki i uzyskała nominację do Nagrody Conrada i Witolda Gombrowicza. Tak liczne laury sprawiły, że o jej najnowszym projekcie było głośno jeszcze przed premierą i trudno oczekiwać, że książka ta przejdzie bez echa w przyszłorocznych rozdaniach kluczowych nagród literackich.

W „Uldze” nie mamy do czynienia z fabułą traktowaną linearnie. To bardziej prozatorski witraż złożony z wielu mniejszych kawałków rzeczywistości, niż powieść sensu stricto. W centrum swojej historii autorka ustawiła Karolinę. Poznajemy ją jeszcze za czasów studenckich, gdy przebywając w Niemczech na stypendium, doświadcza pierwszych miłosnych uniesień. Jej obiekt westchnień nie stanie na wysokości zadania, a wiadomość o śmierci babci i konieczność powrotu do miejsca wypełnionego powszedniością, stagnacją i permanentną bylejakością na zawsze zamknie w sercu dziewczyny marzenia o dokonaniu ‘czegoś więcej’. To też początek jej życiowej drogi przesiąkniętej kolejnymi przeszkodami, stratami i traumami. Karolinie pisany jest los typowy dla pokolenia trzydziestolatków. Będzie mieszkać w apartamencie zakupionym na kredyt, upstrzonym elektroniką i najnowszą kolekcją markowych mebli. Za swojego towarzysza weźmie mężczyznę, którego trudno nazwać tą jedyną miłością. Nawet opieka nad dzieckiem i małe radości nie pozwolą jej choć na chwilę wyrwać się z pułapki codzienności. W tej szarej, dwuznacznej egzystencji, gdzie obok zapachu warzyw z supermarketu i przypalonej zupy czuć będziemy woń świeżo upranej bielizny od Enrico Converi i najnowsze opary Hugo Bossa, Karolina zbliży się z sąsiadką, co będzie początkiem złożonego układu, w którym zabraknie miejsca na prawdę i bycie sobą.

Najnowsza książka autorki „Jak pokochać centra handlowe” to wyjątkowo zwarta i depresyjna narracja. Najważniejsze są tu emocje kłębiące się w sercach zagubionego pokolenia, ale trudno nie odnieść wrażenia, że równie istotne dla wymowy dzieła są obrazy rzeczywistości, tak sugestywnie sportretowane przez Natalię Fiedorczuk-Cieślak. Porzucone przedmioty, poprzewracane krzesła, bolesne wiadomości na telefonie czy sceny samotnej rozpaczy przedstawione są niezwykle plastycznie. Czytając te wycinki książki, miałem wrażenie, że oglądam kadry z apokaliptycznego filmu. Dzięki nim mogłem zasmakować tego heterogenicznego dania, choć na chwilę poczuć bezradność bohaterów i ich wstyd. Postaci Fiedorczuk są zagubione w sobie, nie mogą sobie poradzić z wyniszczającym otoczeniem i błędnymi wyborami, a przede wszystkim uzależniają się od nieodpowiednich mężczyzn. Próbują szukać tytułowej ulgi w lekach, religii czy rozmowach nie dostrzegając jednak, że każde rozwiązanie jest z góry przeznaczone na porażkę, nie można bowiem tak łatwo wyrwać się z klatki samounicestwienia.

Bez wątpienia mocną stroną tej prozy jest jej emocjonalny charakter. Autorka z wyczuciem niuansuje losy kobiet nieprzystających do czasów i realiów w jakich przyszło im żyć. To proza pełna bólu i rozczarowań, intymnych bolączek bez odwrotu. Mocno refleksyjna książka, która proponuje gorzką lekcję współczesności, zastanowienia się na pozornością tego, co nazywamy normalnością. Autorka pod płaszczem przygnębiającej narracji stara się przekazać czytelnikowi szarą stronę codzienności, świat oparty na chwiejnych fundamentach, pospolitość i banalność ról w które wchodzimy.

„Ulga” ma jednak też drugą stronę, tę bardziej schematyczną. Irytuje szablonowość wielu rozwiązań, chociażby nakreślenia postaci. Mężczyźni Fiedorczuk są albo nijacy, jak Marcin, albo też pławią się w przemocy, narkotykach i seksie, jak Jacek i ojciec Karoliny. Z kolei kobiety wchodzą w buty wiecznych ofiar. I być może nie byłoby w tym nic złego, ale jednowymiarowość tych wybiegów jest nakreślona na zbyt dużą skalę, przez co próżno tu szukać wiwisekcji skrawka realnego świata. Brak większej ilości barw dostrzegam także w potraktowaniu innych tematów, ot chociażby instytucji kościoła, korporacji, wychowania dzieci, małżeństwa czy ochrony zdrowia. Świat „Ulgi” jest niestety zbyt często czarny lub biały, a ja oczekuję od poważnej książki czegoś więcej, niż relacji pasującej do programu typu „Uwaga”.

Fiedorczuk-Cieślak balansuje na cienkiej linie dzielącej kiczowate „Małe życie” i pełne głębokich przeżyć książki Kuczoka. Przechyla się w obie strony, przez co lektura „Ulgi” jest nierówna. Mam ambiwalentny stosunek do tej powieści, gdyż z jednej strony urzekają mnie w niej te małe codzienne dramaty jakie przeżywają bohaterki, ich heroiczne poświęcenie i ogrom cierpień jakie na siebie przyjmują, z drugiej czuję przesyt tą boleścią i nagromadzeniem deficytów. To niezła, społecznie zaangażowana proza, która nakreśla nam obraz współczesnej kobiety z wszystkimi jej troskami i samotnością. Książka, która może okazać się ważna dla pewnego grona odbiorców, jednocześnie będąc dla innych zwykłym lamentem.

Ocena:
 

Recenzja "Sybilla. Pielgrzym" Par Lagerkvist

Wydawca: P.I.W.

Liczba stron: 310
 
Oprawa: twarda


Premiera: 1968 r.

Par Lagerkvist to bez wątpienia postać nietuzinkowa. Jego pierwszym prozatorskim sukcesem okazał się „Kat”. Wydany w 1933 roku utwór, stanowił udaną parabolę potępiającą ustroje dyktatorskie w ogólności, a faszyzm w szczególności. Ta przemyślana powieść, która z czasem zyskała miano proroczej, w zestawieniu z lirycznymi osiągnięciami artysty, pozwoliła wejść mu najpierw do Akademii Szwedzkiej, a wreszcie w 1951 roku uzyskać Nagrodę Nobla za artystyczną świeżość i prawdziwą niezależność myśli, przy pomocy których usiłował w swojej poezji znaleźć odpowiedzi na odwieczne stojące przed ludzkością pytania. Lagerkvist został więc wyróżniony za poezję, co w żaden sposób nie umniejsza jego prozatorskich dokonań, bez których prawdopodobnie nie dopłynąłby tak daleko. Co więcej, już po tym odznaczeniu, w jego twórczości nastąpił całkowity nawrót do dzieł nasyconych wątkami biblijnymi, które stanowiły punkt wyjścia do rozważań o tematach dla człowieka fundamentalnych. To w tym czasie powstały najbardziej znane utwory Lagerkvista – „Barabasz” i „Mariamne”, oraz niepozorna tetralogia „Sybilla. Pielgrzym”, w której skład weszły cztery powieści: „Sybilla”, „Śmierć Ahaswera”, „Pielgrzym na morzu”, „Ziemia święta”. Badacze twórczości szwedzkiego pisarza źródeł tej odmiany dopatrują się w biografii artysty. Wychowywany w protestanckiej rodzinie Lagerkvist nie podzielił wiary rodziców, a będąc pod silnym oddziaływaniem darwinizmu stał się zwolennikiem radykalnych poglądów społecznych, co skutkowało między innymi współpracą z lewicowymi czasopismami.

W recenzowanej książce autor „Karła” rozważa motyw Żyda Wielkiego Tułacza, człowieka, który będąc świadkiem męki Jezusa odmówił mu pomocy, za co został przeklęty na nieustanną wędrówkę w poszukiwaniu spokoju. W „Sybilli” spotyka on kapłankę Apollina, co jest o tyle ważne, że bohaterów łączą ciężkie doświadczenia z bóstwami. Najpierw do głosu dochodzi Ahaswer, który snuje swoją wersję mitu, przedstawiając go jako przypadkowe spotkanie i zwykłe niezrozumienie. Kto bowiem pomoże skazanemu, ryzykując cały swój życiowy dorobek? Wieczny Tułacz żali się, wylewa swoje myśli na dłonie Pyti. Przedstawia własną, powolną i pełną bólu metamorfozę psychologiczną, napęczniałą od niepokojów metafizycznych i egzystencjalnych. Ta, jak i inne opowieści przedstawione w tej historii, to tak naprawdę relacja o cierpieniu, o efekcie boskiego gniewu na kształt ludzkiej separacji i obojętności. W dziele noblisty Żyd Wieczny Tułacz wymyka się więc tradycyjnemu obrazowi tej postaci, wedle której przyjmuje on pokornie karę i za wszelką cenę dąży do odkupienia. Lagerkvist przedstawia nam buntownika, człowieka który nie boi się mówić co myśli o Bogu, a jego wędrówka jest tak naprawdę próbą odnalezienia nurtujących odpowiedzi o sens życia. A wszystko to pisarz konfrontuje z relacją Pyti, która podobnie jak Ahaswer została wyklęta przez swoje bóstwo w sposób niesprawiedliwy, jak bowiem można karać za szczerą miłość? Choć kapłanka nie jest w stanie pomóc przybyszowi, wlewa w jego serce wiele spokoju przed dalszą wędrówką oraz dostrzega fakt specyficznej koneksji Boga i Tułacza, sugeruje że ta kara jest osobliwą formą przeżywania spraw wyższych.

W ten płynny sposób Żyd Wielki Tułacz przenosi się na karty innej powieści – „Śmierć Ahaswera”. Jego towarzyszem podróży jest nastoletni Tobiasz. W tej historii Lagerkvist modyfikuje obraz Tułacza. Z rozżalonego gaduły przekształca się w pełnego wątpliwości filozofa. Ahaswer nie stroni od rozmów o Bogu, zawsze czyni to jednak z ukrycia, nie wyjawiając jakie relacji łączyły go z Jezusem. Zadaje mnóstwo pytań, poddaje się na przemian nostalgii i złości, nie może zrozumieć Bożego zamysłu. Końcowe strony utworu to istna uczta dla wrażliwego czytelnika. Mamy tu do czynienia z monologiem Ahaswera, który z czasem przeradza się w pędzącą z dużą prędkością tyradę sceptycyzmu i podejrzliwości. Dokonuje podziału istoty Boskiej na Boga i Jezusa, zupełnie nie zgadzając się z zamysłem skazywania syna na śmierć krzyżową. Krzyczy na Boga, na jego pociąg do rzucania kłód pod nogi mniejszym od niego, na jego pyszałkowatość i gniew, przez które cierpią wszyscy inni, nawet jego syn. Ahaswer dzięki zrozumieniu tej zależności wyleczy się z boskiej klątwy, sam będzie w stanie dojść do rozwiązania tego problemu.

I choć Żyd Wielki Tułacz umrze, jego los i legenda ciągnąć będą się dalej, przez kolejne dwie powieści. Tobiasz, który przejmie zadziwiająco dużo przywar Ahaswera, odbędzie podróż do Ziemi Świętej, podróż tyleż fizyczną, co mentalną. Przemierzając morza i oceany, przeżywając szereg drastycznych przygód, wreszcie poznając wiele ludzi, stopniowo zbliżać będzie się do tego obrazu, który Lagerkvist z taką siłą stara się potęgować w kolejnych dziełach. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że szwedzki pisarz w każdej kolejnej powieści, rozwija temat rozpoczęty wcześniej, uzupełnia go o nowe przemyślenia i motywy, nie zmieniając jednak zasadniczo przedmiotu swojego dążenia. Człowiek Lagarkvista jest stały, to istota owładnięta potrzebą wiecznego poszukiwania sensu, obdarzony zdolnością do kreowania znaczeń byt, który mimo prób, nie jest w stanie uwierzyć w żaden wyższy, transcendentny sens. Lagerkvist wie, że „Musi istnieć coś, co ma dla  człowieka największą wagę... Musi istnieć coś, co ma tak wielkie znaczenie, że lepiej stracić życie, niż stracić w to wiarę”, nie wie jednak co to jest oraz gdzie zaczyna się zło.

„Sybilla. Pielgrzym” mimo swoich niewielkich rozmiarów jest książką potężnych pytań i wartości. Takim rodzajem prozy, który choć wyprany z banalnych emocji, nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Tu nie chodzi o zawiłą fabułę czy zmiany tempa, tu nie ma znaczenia stylistyczna oryginalność czy lingwistyczna jakość, nie forma nurtuje pisarza, ale to co kluczowe. Lagerkvist błądzi w świecie religii, grzebie w boskim planie i co chwilę wzywa do odpowiedzi tego, który prostych recept nie daje. To tak naprawdę podróż w głąb siebie, do swojego pojmowania spraw wiecznych. Książka, która wymyka się takim pojęciom jak uniwersalizm, fabuła, linearność czy narracja. Szwedzki pisarz, przy pomocy prozatorskiego zamysłu zbliżonego w formule do „Milczenia” Shusaku Endo, proponuje nam eschatologiczną rozprawę, dialog z Bogiem, możliwość dogłębnego przemyślenia sensu naszego życia. Zapewniam Was, że ta nominacja komisji Noblowskiej nie była chybiona i choć książka może wydać się początkowo trudna i nieco archaiczna, ma ona w sobie prawdziwie magiczną moc.
 
Ocena: 


Recenzja "Historia przemocy" Edouard Louis

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 192
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 8 sierpnia 2018 r.

Edouard Louis, czy też raczej Eddy Bellegueule urodził się w Hallencourt na północy Francji, małej miejscowości leżącej nieopodal Amiens. Pochodzi z ubogiej rodziny. Jego ojciec, były robotnik fabryczny, po wypadku trafił na bezrobocie, zaś matka dorabia okazjonalnie w branży turystycznej. Trudna sytuacja życiowa rodziny wpływała na nastroje, które z upływem czasu, wraz z nasileniem rasizmu i alkoholizmu, stały się przyczynkiem do podjęcia przez młodego Eddy’ego twórczości literackiej. Mimo młodego wieku, pisarz ma w swoim dorobku już trzy powieści, w których wciąż powracają tematy socjologiczne, wykluczenie społeczne, nietolerancja i ubóstwo.

„Historia przemocy” to autobiograficzna nowela podejmująca wątek ataku, gwałtu oraz próby popełnienia morderstwa w wigilijny wieczór 2012 roku, a także wpływu tego zdarzenia na psychikę młodego człowieka. Louis już na starcie wykazał się olbrzymią odwagą, dzieląc się z czytelnikami przeżytą traumą. Mało jednak tego, francuski pisarz radykalnie demaskuje i kwestionuje każdy wymiar zachowania ofiary oraz agresora i konfrontuje go z myślami osób trzecich – siostry i przyjaciół (pisarza Didier’a Eribona oraz filozofa Geoffroy’a de Lagasnerie). To taki rodzaj prozy, który portretuje przestrzeń ludzkiej izolacji, zagubienia oraz towarzyszącego mu rozgoryczenia i niezrozumienia. Louis stworzył przerażające studium wewnętrznej niepewności, pustki i napisał o rozpaczliwych próbach walki z okrucieństwem, które naznaczyło go na zawsze.

Zagubienie to podstawowy element wyznaczający ramy codzienności narratora. Edouard jednocześnie nienawidzi tego co mu się stało i nie może przestać o nim rozmawiać, obwinia się, swoją naiwność i małą spostrzegawczość, a przy tym próbuje zrozumieć motywy i formy powstawania przemocy. Usuwanie przedmiotów i śladów gwałtu, przewijają się z coraz bardziej osobistymi i szczegółowymi opisami bezradności. W tej powieści uwiera wszystko – od despotyzmu i przedmiotowego traktowania, aż po drażniący zapach, który mimo upływu czasu nadal nie chce wywietrzeć z życia. Nieprzypadkowo pisarz posłużył się stopniową rekonstrukcją zdarzeń, która daleko wykracza poza sam akt bezprawia i sięga do innych opowieści o pogwałcaniu ludzkich praw, które naznaczyły młodość artysty. Louis pisze o ludziach z marginesu: o ojcu swojego oprawcy, który nie może odciąć się od rasistowskich ataków, o starszej kobiecie, wyklętej ze swojego otoczenia, wreszcie o przyjacielu jego siostry, który ze względu na swoją nadwrażliwość, nie może zaznać spokoju. Dzięki tym ekspozycjom, esej zyskuje wielowymiarowej jakości, stanowiąc jednocześnie ważny głos w debacie o prawach człowieka. „Historia przemocy” to nie tylko powieść rozpisana jako swoiste remedium na własne bolączki, lecz także metafizyczna medytacja na temat wiecznie żywej przemocy społecznej. 

Edouard Louis nakreśla nam esencję swojego bólu z różnych punktów widzenia. Daje dojść do głosu siostrze, pielęgniarce, policjantom czy bezdomnemu, ciągle jednak pozostając narratorem. Filtruje ich odpowiedzi przez system własnych wartości i poglądów, uzyskując to, czego tak często brakuje w kulturze – uporządkowany chaos wielu przeciwstawnych refleksji na temat istoty fizycznej napaści. Z niedowierzaniem wysłuchuje debaty policjantów, twierdzących że powodem agresji były arabskie korzenie Redy. Niesmakiem napełnia go stwierdzenie pielęgniarki, że to co go spotkało można porównać ze śmiercią. Również brak empatii ze strony bliskich mu osób, nie może zostać przemilczany. To wszystko sprawia, że ta mała powieść jest jeszcze bardziej rzeczywista i wiarygodna, a przy tym bolesna, także dla czytelnika. 

Myślę, że można ten esej odczytywać jako gorzką alegorię ludzkiego wykluczenia z systemu, a także traumy, jaka drąży człowieka po przekroczeniu progu własnej wytrzymałości. Autor zadaje mnóstwo pytań: o motywy podejmowania gwałtów, o możliwość wyjścia z doznanej krzywdy, o wpływ psychicznych ran na życie. Prezentuje cały wachlarz opinii, jednocześnie dobierając odpowiednie narzędzia do ich podania. Stonowana tonacja, minimalizm i widoczne skondensowanie, jeszcze bardziej podkreśla ogrom emocjonalnych krzywd, jakie próbuje przekazać nam autor. To poruszająca książka o okaleczeniu i próbie pozbierania się po nim, pogodzenia z samym sobą. Louis snuje także rozważania o wewnętrznym wstydzie, zachwianej samoocenie i cierpieniu, jakie temu towarzyszą. To także hołd ku czci Faulknera i próba przypomnienia o jego przemyśleniach (odniesienia do „Azylu” są tu nieprzypadkowe). „Historia przemocy” to bez wątpienia jedna z tych książek, które kłują na długo po zakończeniu lektury. Powieść niełatwa zarówno tematycznie, jak i formalnie. Wyjątkowe studium osamotnienia w bólu i niezrozumieniu.

Ocena:



Recenzja "Patria" Fernando Aramburu

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 656

Oprawa: twarda


Premiera: 18 kwietnia 2018 r.

Fernando Aramburu urodził się w San Sebastian w 1959 roku. Ukończył filologię hiszpańską na uniwersytecie w Saragossie. Od 1985 roku, czyli okresu nasilenia fali zamachów ETA, mieszka w Niemczech, gdzie założył rodzinę. Jest autorem wielu powieści, nowel, zbiorów poezji. Wielokrotnie nagradzany debiutuje na polskim rynku wydawniczym powieścią „Patria”.

Powieść traktuje o losach dwóch zaprzyjaźnionych rodzin z małego baskijskiego miasteczka leżącego nieopodal San Sebastian. Jest ich dziewięciu. Txato i Bittori posiadają dwójkę dzieci: Xabiera i Nereę, podczas gdy Joxian i Miren, są rodzicami Joxe Mariego, Arantxy i Gorki. Przez wiele lat znajdowali się oni w ścisłej zażyłości, wspólnie spędzali wolny czas, a ich dzieci traktowały dom przyjaciół jak własny. Po zamachu na Txato, lokalnego przedsiębiorce migającego się od płacenia horrendalnych danin na rzecz ETA, losy przyjaciół zostają rozdzielone murem nieufności, który dopiero po upływie lat zacznie się stopniowo rozszczelniać.

„Patria” w swoim fabularnym pomyśle zadziwiająco przypomina małą książkę wielkiego pisarza z Kolumbii – „Kronikę zapowiedzianej śmierci” Marqueza. To taka fraza, gdzie zamierzeniem autora nie jest ciągłe szokowanie czytelnika, zmienianie frontów czy żonglerka punktów widzenia. Publiczność obserwująca ten dramat od razu wie, że ktoś zginie, a już po chwili ma pewność, kogo dosięgnie ramię brutalnej rzeczywistości. Aramburu wyszedł z założenia, że to nie chęć rozwiązania zagadki będzie nas trzymać przy lekturze, lecz stopniowe odsłanianie szczegółów, nawet jeśli czasami przyjdzie nam mierzyć się z zaburzoną chronologią czy senną retrospekcją. Pisarz z wyczuciem pobudza naszą ciekawość, dozuje informacje, selekcjonując tylko te istotne w danym momencie. Doskonale wie, gdzie należy postawić kropkę, co warto przemilczeć, by po chwili opowiedzieć o tym ze zdwojoną siłą oddziaływania. I trzeba przyznać, że taką strukturę czyta się wybornie, tym bardziej, że autor „Bambi sin combra” ma niezwykły dar do wyważonego montowania obrazu. Swoją powieść rozpisał jak gotowy scenariuszach dynamicznego filmu, w którym sceny trwają zaledwie minutę czy dwie, a na postój zwyczajnie nie ma miejsca.

Aramburu w centrum swojego zainteresowania osadza ludzi. Kreśli nam portret rodzin zwyczajnych aż do bólu. Przy pomocy krótkich kadrów przygląda się prozaicznym scenom kłótni, spotkań przy obiedzie, tęsknoty nad grobem. Powieść wypełniona jest czynnościami tak dobrze nam znanymi jak studenckie błędy, problem utraty pracy, wychowanie dzieci, poszukiwanie swojej seksualnej tożsamości, wyjście na mecz, podróże, zakupy w mięsnym. Raz jest zabawnie, innym razem smutno, czasami życie pędzi, by zaraz zwolnić i wpaść w rutynę. Ta książka jest przede wszystkim rzetelnym freskiem tych wszystkich zdarzeń, o których wielu boi się pisać, by nie wpaść w sieć banalności. „Patria” wychodzi jednak z tego ryzyka obronną ręką. Dzięki nagromadzeniu szczerych i bolesnych emocji, czytelnik ma wrażenie, że odkrywa swoje otoczenie na nowo. Tu jest tak duszno od skomplikowanych relacji, namiętności, straconych marzeń i niesprawiedliwości, że dosłownie czujemy zapach tej małomiasteczkowiej bomby emocjonalnej.

„Patria” jest więc społeczno-obyczajową narracją o pejzażu mentalnym, wiarygodną o tyle, że została oparta na solidnych fundamentach. Są nimi ludzie, prości, ale jednocześnie magicznie niezwykli. Tych dziewięciu bohaterów, jak precyzyjnie nastrojone maszyny, działa zgodnie z rysami, jakie zostały im nakreślone. Uparty i naiwny przedsiębiorca, tęskniąca żona, gotowy na wszystko zwolennik terroryzmu, zaczytany i bojaźliwy nastolatek, niepełnosprawna moderatorka, wieczna marzycielka, racjonalny aż do bólu lekarz, głupia plotkara, nie wychylający się z własnym zdaniem ogrodnik – oni wszyscy, jak i ich otoczenie, są nie tylko perfekcyjnie skrojeni i psychologicznie uwiarygodnieni brakiem koturnowych przymiotów, ale także wielowymiarowi, owładnięci całą paletą uczuć. To takie postaci, które dobrze znamy i możemy je nazywać własnymi imionami, a także z zainteresowaniem analizować motywy ich postępowań.

Aramburu napisał także powieść o ludziach podzielonych ideologią. O tragicznych efektach terrorystycznych zamachów, a także o potrzebie przynależności, strachu oraz ślepej wierze w potrzebę działania. O racjonalnych Baskach, którzy muszą zginąć i o separatystach, dla których niepodległość jest ważniejsza niż wszystko inne, nawet lojalność, honor i ojczyzna. Pisarz prowadzi nas wzdłuż cienkiej i często niewidocznej nici zbrodniczej walki, kończącej się wykluczeniem i pożogą. Nie jest w tym jednak stronniczy, bowiem uderza także w aparat państwowy, który dopuszcza się stosowania tortur psychicznych i fizycznych względem więźniów. Bo to także książka o błądzeniu w ideologicznej mgle.

„Patria” przekracza gatunkowe ograniczenia. To niezwykły miszmasz powieści fabularnej, kryminału, eseju politycznego oraz dramatu społecznego. Jak mówi sam pisarz głosem jednego ze swoich bohaterów:

„Napisałem ją więc przeciwko cierpieniu zadawanemu jednym ludziom przez drugich starając się pokazać, na czym ono polega, oczywiście kto je generuje i jakie fizyczne oraz psychiczne konsekwencje pociąga za sobą dla ocalałych ofiar”.

„Starałem się uniknąć dwóch moim zdaniem największych niebezpieczeństw, jakie czyhają w tego rodzaju literaturze: z jednej strony popadania w patetyczny, sentymentalny ton, a z drugiej wykorzystywania fabuły do zajęcia wyraźnego stanowiska politycznego”.

To taka relacja, która miażdży swoją emocjonalną siłą. Czytając ją będziemy czuć bezsilność, strach, niezrozumienie, ból, złość, radość. Aramburu stworzył hipnotyzującą i mroczną narrację osadzoną w centrum zwykłych ludzi, którzy nie mogą prowadzić takiego życia, jakiego chcą. To powieść o przekraczaniu granic i konsekwencjach jakie z nich wynikają. O poczuciu wstydu i walce o dobre imię. Książka, która nie wyróżnia się oryginalnością, pięknym językiem czy szokującymi opisami. Nie szokuje formą i nie wymaga olbrzymiej cierpliwości. To bardzo atrakcyjnie zmontowana narracja, która nie musi niczego udowadniać. Świetnie napisane powieść, perfekcyjnie przemyślana i finezyjnie wykonana. Rekomendacja Mario Vargasa Llosy stanowczo nie jest przypadkowa i dana na pokaz. Wielbiciele „Święta kozła” pokochają też „Patrię”. Z pewnością jedna z ważniejszych książek tego roku.

Ocena:

Recenzja "Dramaty" August Strindberg

Wydawca: Zielona Sowa

Liczba stron: 422
 
Oprawa: miękka


Premiera: 2006 rok

August Strindberg uchodzi za najważniejszego szwedzkiego pisarza w historii i jednocześnie jednego z najważniejszych przedstawicieli swojego fachu w historii literatury. Był artystą kompletnym. Obok dramatów i powieści tworzył eseje i utwory poetyckie. Doceniano go także za jego wkład w rozwój malarstwa oraz fotografii. Powszechnie uznaje się go za ojca współczesnego teatru, a także prekursora ekspresjonizmu. O jego dziełach wspomina w swoich biografiach wielu uznanych literatów. Kafka twierdził, że całe dnie spędzał nad jego powieściami autobiograficznymi. Tomasz Mann poszedł jeszcze dalej i porównywał zasięg jego oddziaływań do wpływu, jaki wywarł autor „Zmartwychwstania” Lew Tołstoj. Dla Alberta Camusa, jednego z moich ulubionych pisarzy, Strindberg był jednym z tych, którzy pozwalają „wierzyć, że to artyści ocalą świat”. Do wyznawców Strindberga należeli także: Zola i Nitzsche, Georg Kaiser, Pirandello i Martin du Gard. Eugene O’Neill, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1936 roku, nazwał go „największym dramatycznym geniuszem nowoczesności”.

Strindberg był bez dwóch zdań człowiekiem teatru. Jeszcze zanim urodził się w jego głowie pomysł pisania dramatów, próbował swoich sił jako aktor, marzył także założeniu własnego teatru, które to marzenie ziściło się w 1907 roku w postaci Teatru Intymnego. Wystawiał tam swoje sztuki, które znacząco odstawały od realiów ówczesnych utworów scenicznych, bardziej przypominając te historie, które to dzisiaj możemy obserwować także u nas. Strindberg w swojej pracy silny nacisk kładł na duże pokłady ekspresji oraz analizę „walki płci”. To właśnie temat problemów międzyludzkich stanowił esencję jego artystycznych poszukiwań. Równocześnie wokół jego postaci narosło wiele mitów i obiegowych poglądów (w szczególności o chorobie psychicznej i mizoginizmie) wynikłych z błędnej interpretacji jego utworów jako dzieł autobiograficznych. 

Na recenzowany zbiór składa się pięć dramatów: „Panna Julia”, „Gra snów”, „Sonata widm”, „Mistrz Olof” oraz „Ojciec”. Są to utwory powstałe w różnych fazach twórczej pracy szwedzkiego mistrza i cechują się odmienną stylistyką oraz tematyką. Łączy je na pewno sedno, czyli ukazanie ludzkiej natury, taką jaką ona jest. Strindberg nie wahał się obnażać ludzkich słabości i intymnych doznań, stąd wspomniane dramaty przepojone są tragizmem, a częstą wręcz brutalną szczerością. Twórca „Czerwonego pokoju” miał też silnie nakreślone poglądy na sprawy damsko-męskie. Kobieta jest u niego niszczycielką ładu, fatalną postacią, która przynosi do męskiego życia jedynie smutek i poniżenie. Najdoskonalej tę relację widać w „Pannie Julii”. Akcja dzieła rozgrywa się w 1874 roku na dworze hrabiowskim w Szwecji. Julia jest młodą arystokratką, pragnącą uciec od ufortyfikowanego konwenansami życia. Na jednym z balów poznaje lokaja imieniem Jean. Między tą dwójką nawiązuje się płomienna relacja oparta na pożądaniu i poddaniu. Strindberg z pełną wyrazistością kreśli historię związku zakazanego – dziewczyny z wyższych sfer oraz służącego z ambicjami, ogniskując swoją uwagę na wszystkim tym, co dla oka niedostępne: upokorzeniu, fascynacji, konflikcie. Bohaterowie rozgrywają swoje własne partie szachów, partnera zabaw traktując jak drobiazg, który można w każdej chwili wyrzucić. Samotność, egoizm, gniew, strach przed przyszłością wzbijają się ponad oparami emocji sączącymi się z kart tego wyjątkowego dramatu. Zdradzone ambicje oraz utarte wielkopańskie przyzwyczajenia muszą w końcu przynieść zagładę, pokonać racjonalizm i rozsądek. W „Pannie Julii” dostrzec możemy także jeszcze jeden element charakterystyczny dla Strindberga. Występuje tu silne nasilenie tematów stricte psychoanalitycznych, tak ważne dla autora: kompleks niższości, znaczenie snów, rola przeczuć, mania prześladowcza, zagadnienia seksualne, wreszcie zabarwienie świadomości człowieka dorosłego przeżyciami i doznaniami z lat wczesnego dzieciństwa, które stanowi zasadniczy zrąb badań Freuda i psychologii indywidualnej Adlera. Sny dziecięce, tak nabrzmiałe symbolami psychoanalitycznymi i opowieść o nich, są przecież związkiem gry uczuć i impulsów zmysłowych między Panną Julią a Jeanem.

Innym dramatem tak silnie akcentującym walkę płci, wyniesionej do wyżyn despotyzmu, jest „Ojciec”. To historia emerytowanego kapitana, żyjącego w ponurym domu na wsi wraz ze swoją żoną Laurą, córką Bertą, zwariowaną teściową oraz starą nianią Margret. Kapitan, w wolnych chwilach pasjonat badań kosmologicznych, pragnie odesłać córkę do miasta, aby tam znalazła studia i męża. Na ten ruch zgody nie wyraża Laura, pożądając edukować córkę domowo na malarkę. Tak rodzi się konflikt silnego mężczyzny, z pozornie słabą i uległą kobietą, kobietą upadłą, która nie wycofa się przed sięgnięciem po nawet najgorszy podstęp dla realizacji swoich celów. Wsączać będzie stopniowo w umysł męża wymyśloną chorobę psychiczną, aż do momentu, gdy otoczenie z pastorem i doktorem, nie uwierzy jej subtelnym manipulacjom. Laura jest typową dla Strindberga kobietą, pełną cynizmu, wyrachowania i kłamstwa istotą, mającą licencję na swobodne hodowanie mężczyzny według jej pomysłu. Jest więc szwedzki pisarz nieco stereotypowy, teza jest widoczna gołym okiem i nieco razi uproszczenie psychologiczne postaci. Mimo to autor ma przy tym wiele ciekawego do powiedzenia. Jego spostrzeżenia na tematy relacji międzyludzkich są uniwersalne i aktualne po dzień dzisiejszy. W „Ojcu” świadomie podjął znany temat tragicznego losu Agamemnona i Klitajmestry, co w korelacji z naturalizmem tłumaczy zastosowaną prostotę i surowość formy.
 
„Mistrz Olof” to z kolei reprezentant wczesnej, historycznej szkoły Strindberga. Jego akcja rozgrywa się w XVI-wiecznej Szwecji, za panowania Gustawa I Wazy. W tym czasie Szwecja przyjmowała luteranizm, a król przeprowadzał reformę Kościoła. Mistrz Olof na początku jest nauczycielem w szkole klasztornej w mieście Strängnäs. Kapituła wydaje zakaz organizowania nabożeństw powołując się na to, że król nie zapłacił podatku należnego biskupom. Olof postanawia mimo to przeprowadzić obrządek, podczas którego zdradza się, że jest luteraninem. Z jego usług zaczyna korzystać król, który nadaje mu stanowisko sekretarza i wysyła w podróż. Tam Olof spotka córkę Gerta, którą poweźmie za żonę. Tak rozpoczyna się dramat prowadzony dwutorowo: indywidualnie, oparty w całości na życiu rodzinnym Olofa, oraz społecznie, skupiony wokół kondycji ludzkości. Olof coraz bardziej gubi się w rzeczywistości. Zmienia fronty z tempem godnym krótkodystansowca. Wraz z postępującym zatraceniem wartości, grzęźnie także jego poczucie rodzinnej przynależności. Odwraca się od niego matka, brat nawołuje do publicznego pokajania się, tylko żona trwać będzie przy nim do końca. Młodego Strindberga (pisząc „Mistrza Olofa” miał zaledwie 23 lata) zajmowały więc nieco odmienne kwestie, niż w późniejszym etapie życia. Tu liczyła się przynależność i oddanie sprawie, złoty środek nadający harmonię i równowagę w relacjach polityczno-zawodowych i życiu rodzinnym. Kluczowe znaczenie ma też wewnętrzna walka o swój obraz w świecie zewnętrznym, o działania zgodne z sumieniem i wiarą, a nie z tym co narzucają nam normy społeczne. Strindberg czerpał w tym okresie całymi garściami z tradycji bajronowsko-schillerowskiej, stawiając na subiektywizm i poszukiwanie własnego ja. Już w tym czasie dokonywał autoanalizy, która z takim powodzeniem przeistoczyła się później w realizm i wreszcie w ekspresjonizm.

„Sonata widm” oraz „Gra snów” to utwory utrzymane w stylistyce onirycznej. Wymagają one otwartego podejścia, twórczej improwizacji i deszyfracji, ponieważ ich przekaz jest zakamuflowany pod płaszczem symboliki, często sięgającej wręcz abstrakcji. To twory owiane mgłą pesymizmu, takie mozaiki ludzkich przywar, pragnień i uczuć, które każdy może zinterpretować na swój własny sposób. Są one jak rozrzucone skorupki z rozbitego dzbana, które czytelnik musi poukładać sam w całość. Te dramaty w pełni uwidaczniają pomysł Strindberga na rewolucję ówczesnego teatru, odchodząc od banalnych i linearnych przypowieści, na rzecz ulotnej, fantazyjnej i żywotnej formy. Pisarz nie boi się odzierać rzeczywistości z wszelkiej iluzji. Pod płaszczem magicznej zabawy z odbiorcą łupi wszystkich ze wszystkiego. Neguje wartości i snuje wizję na temat ponurej przyszłości nas wszystkich. Nie więc mowy o przeroście formy nad treścią, wszystko jest podano w odpowiednio wyważonej proporcji. Kwintesencją dociekań autora niech będzie poniższy fragment „Gry snów”, gdzie w pełni odczuć możemy ból z tego, że jesteśmy ludźmi.
„Dlaczego rodzisz się w bólu?
Dlaczego męczysz twą matkę,
Człowieku, gdy masz jej dawać
Matczyną radość i chlubę,
Radość nad wszelkie radości?
Czemuż budząc się do życia,
Czemuż witasz światło dzienne,
Krzykiem bólu i cierpienia?
Czemu się nie śmiejesz w życiu,
Człeku, skoro ten dar życia
Samą winien być radością?
Czemu jak zwierz się rodzimy,
My boskie plemię, ród ludzki?”

„Dramaty” Strindberga znać warto choćby dlatego, żeby wiedzieć jak zmieniał się świat teatru na przełomie wieków. Autor „Inferna” nie bał się eksperymentować. Początkową szkołę historyczną, zastąpił naturalizmem, a wreszcie ekspresjonizmem. Ta ewolucja, to nie tylko efekt podglądania i słuchania tego, co stanowi lokalny koloryt tamtych lat, lecz także chęć odmiany formy i wyrazu, próba wyjścia ponad świat dobrze znany i społecznie uwarunkowany. Strindberg miał niezwykle srogie podejście do tematów rodziny, kwestionował kluczowe wartości i normy, przez co początkowo traktowano go jako wyrzutka, dryfującego gdzieś na powierzchni życia. Jego „Dramaty” pełne są czytelnych przesłań i mrocznych sugestii. Jednocześnie wrażliwy czytelnik znajdzie w tych opowieściach humanizm i empatię, pozwalające na nieco czułości względem drugiego człowieka. Strindberg nie boi się zadawać trudnych pytań i szukać niewygodnych odpowiedzi. Zachęcam do poznania go, bo to taka klasyka, od której nie da się uciec. Być może i część jego tekstów nieco się już zestarzała, ale jestem przekonany, że niezależnie czy wybierzecie realizm czy magię, na pewno znajdziecie w tym świecie miejsce dla siebie.

Ocena:


Recenzja "Żywego ducha" Jerzy Pilch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 200

Oprawa: twarda

Premiera: 4 lipca 2018 r. 

Jerzy Pilch, autor wyróżnionej Paszportem Polityki powieści „Bezpowrotnie utracona leworęczność” oraz laureat Nagrody Literackiej Nike za „Pod mocnym aniołem” stworzył dzieło inspirowane książką filozoficzną Guido Morsellego pt. „Wydarzenie”.

Bohaterem historii jest niejaki Jerzy Andrzej Kubica, ostatni człowiek na ziemi. Zarówno autora, jak i jego postać, początkowo mało interesują przyczyny i kształt apokalipsy. Nie ma tu krzyków, paniki, potworów, ciał zakrywających ulice. Nie ma żadnych śladów i logicznych pobudek dla zaistnienia takiej sytuacji. W jednej chwili świat organiczny przestał istnieć, a Jerzy ma nieskończone możliwości na kontemplowanie samotności, o której tak długo marzył. Narrator czerpie radość z rzeczywistości, w której nie pozostało już nikogo. Może sam wyznaczać sobie granice, decydować co jeść, czytać, gdzie nocować. Jest jednocześnie ostatnim sprawiedliwym i pierwszym bezkarnym. Jeśli przed jakimś czynem ma obiekcje, jest to jedynie efekt funkcjonowania jego sumienia i pamięci na temat dawnych norm i socjalnych prawideł. Ta euforia nie będzie trwać jednak długo, gdyż samotność odarta z indywidualnego wyboru i drogi powrotnej wsączać będzie do serca jad, nadający egzystencji coraz więcej bólu i cierpienia.

W tym nowym świecie na wierzch wyjdą dawne przyzwyczajenia Jerzego, zaadaptowane do zmieniających się okoliczności. Jako literat zacznie szukać inspiracji i usprawiedliwienia w sztuce. Dokona szczegółowej analizy obrazów Boscha i Bruegla, gdzie być może czają się wskazówki zapowiadające minione wydarzenia, sięgnie po liczne książki, między innymi dzieła nielubianego McCarthy’ego, Weisman’a, Kierkegaard’a czy wspomnianego Morsellego. Zagłębi się w rozważania teologiczne, będzie poszukiwał roli Boga w tym cudzie, którego mimowolnie stał się jedynym beneficjentem i ukaranym. Dla narratora bowiem to sztuka jest głównym elementem życia, wyznaczającym jego ramy i konteksty. Ona przetrwa wszystko, w przeciwieństwie do nowoczesnych technologii. Przetrwa, nawet jeśli to wszystko okraszone zostanie ironiczną polewą, zgryźliwym dowcipem. Bo też po co pisać, jak jest się jedynym odbiorcą?

Pilch, a właściwie jego bohater, nie zapomni także o swoich koronnych tematach. O tym wszystkim, z czym borykał się na co dzień, a co kolorowało kadry jego życia. Ten hedonizm rozumieć będzie jako zbiór wrażeń i przypadków odnoszących się do relacji damsko-męskich, napojów wyskokowych i chorób. Jerzy Kubica nigdy nie stronił od kobiet, kojarzą mu się one jednak główne z ich licznymi dysfunkcjami i narzucanymi ograniczeniami. Wolność seksualna w tym kontekście jest tylko iluzoryczna, bo prowadzi od jednego defektu do drugiego. To niekończąca się gra, eksploracja gatunkowa prowadząca do ciągłych wyrzutów sumienia. Inaczej jest z alkoholem, który oprócz roli remedium na codzienne bolączki, doskonale sprawdzał się jako bodziec do odkrywania nowych interpretacji dzieł sztuki. Autor nie wyraża pogardy czy obrzydzenia dla tych eksperymentów, za jego słowami odczuć można za to wyraźną tęsknota i sentymentalizm.

Należałoby więc odczytywać tę książkę jako alegorię, nie jednak metaforę samej apokalipsy, ale człowieka pozbawionego świata. To swoisty dziennik rozpaczy, zbiór dygresji i myśli rozrzuconych po zakamarkach samotnej duszy. „Żywego ducha” to proza bezgranicznie mroczna i ironicznie egzystencjalna, bo dawne nawyki i bezpretensjonalny humor łączy się z tym, co trudno wyrazić, a w pewnym wieku dopada nas niczym bies. To też przejmująca literacka hybryda o zanikaniu tożsamości i sile relacji, które nakreślają i niuansują nasze życie. Ale jest w tej książce też coś, co martwi i nie pozwala rozkoszować się lekturą w pełni. Trudno nie odnieść wrażenia, że dla Pilcha ta powieść jest lekarstwem na własne, minione problemy. Jego sentymentalna fraza pozwala uporządkować mętlik kłębiący się we własnej głowie. W tym kontekście powstaje zasadnicze pytanie, czym jest ta apokalipsa i do czego ona potrzebna? Bo jeśli nie ma tu filozofii, fundamentalnych pytań czy nawet realnych emocji, jeśli to wszystko jest wtórną abstrakcją, to po co nam ta wiedza? Skoro to książka o Pilchu i dla Pilcha, to co ma odnaleźć w niej postronny czytelnik? Czy poruszane kwestie są faktycznie refleksjami, jakie toczyłyby życiem ostatniego człowieka na świeci? Ciągle mam wątpliwości czy to przenikliwa opowieść o samotnym człowieku, czy może kolejna odsłona egocentrycznego pisania człowieka, który walczy o swoją pozycję nie tyle wydawniczą, ile wewnętrzną.

Ta książka prawdopodobnie znudzi tych, którzy z Pilchem do czynienia nie mieli, ale być może zachwyci jego sympatyków. „Żywego ducha” jest misterną kombinacją złudy, prawdy i zmyślenia, kalejdoskopem ludzkich przywar, tęsknot, pożądań i przekonań. To mała książka z dualną tematyką, taką pozycją, gdzie ważne sprawy mieszają się z samotniczą naturą Jerzego Pilcha.

Ocena: