Recenzja "Szkice dla większych całości" Sobiesław Kolanowski

Wydawca: Poligraf

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka


Premiera: 2018 r.

Są takie chwile, kiedy refleksje na temat rynku wydawniczego bardzo silnie zaprzątają mi głowę. Odnosi się to w szczególności do prozy polskiej. Gdy o niej myślę, przychodzą mi do głowy trzy rzeczy. Po pierwsze awersja do opowiadań. Dotyczy to chyba zarówno pisarzy, jak i wydawców. Brniemy w spójne historie, oczywiste, jednowymiarowe. Bo to się przecież sprzedaje. A nawet, gdy już zmierzymy się z pisarzem innego kalibru, gdy już te wszystkie ‘mankamenty’ zostaną wyeliminowane, gdy już historia przedstawiona w książce będzie przemyślana, nadal będzie to powieść, co nie jest oczywiście niczym złym, natomiast wpisuje się w długi ciąg publikacji deprecjonujących wartość opowiadań (być może niechcący, ale jednak). Spójrzmy na fakty, od początku roku wydano w Polsce raptem 4-5 zbiorów opowiadań, z czego tylko jeden dotyczył debiutanta.

Druga sprawa to tematyka prowincjonalna. Przyznajmy, że aktualnie niewielu artystów czy rzemieślników pióra pozwala sobie na większe wyskoki wyobraźni: oderwanie od przyzwyczajeń, tworzenie uporządkowanych chaosów, tekstów przekraczających ustalone granice. I pewnie nie ma w tym nic złego, ale prowadzi do eskalacji poczucia czytelniczej klaustrofobii. Mógłby ktoś zapytać: dlaczego na tej nieskończenie różnorodnej planecie, pełnej nacji, języków, ustaw, japońskich mang, czeskiego piwa i etiopskich czarownic, włoskich garniturów i jamajskich bębenków, drzew i podmorskich stworzeń, my wciąż czytamy tylko o niewielkim ułamku przestrzeni i czasu, jakim jest Polska po 2000 roku (mam tu na myśli beletrystykę)? Lub przed, ale umówmy się, to zdarza się niezwykle rzadko i zazwyczaj wplecione są w nią współczesne problemy ludzkości.

I jeszcze jedna przesłanka – materiał źródłowy. Można odnieść wrażenie, że nasi prozaicy za główne źródło inspiracji biorą codzienną prasę, internet czy trendy. Co w tym złego? W moim odczuciu brak erudycji jest znaczącą przesłanką ograniczającą możliwości tworzenia dzieł dobrych lub bardzo dobrych. A z roku na rok poziom zagnieżdżenia się w wygodnych modnych tematach przybiera coraz bardziej banalne, przerażające formy. Sięgają po nie już praktycznie wszyscy. A z tym wiąże się też inny problem - brak pomysłowości. Liczba publikacji, w których odnajduję zabawę kompozycją, wyraźny styl, czy symbiotyczny układ tekstu jest doprawdy znikoma. Pomijam już tu wątpliwej jakości innowacje w stylu wulgaryzacji wypowiedzi, instastory czy wspomaganie treści rysunkami. Prym wiedzie literatura zaangażowana, moralizatorska, z silnie zaznaczonymi zbeletryzowanymi elementami socjopolitologii.

Dość już jednak generalizowania. Piszę o tym wszystkim, by podkreślić wyjątkowy charakter „Szkiców dla większej całości”, które mogą uchodzić za odwrotność opisanych tendencji. Zbiór Sobiesława Kolanowskiego, puszczony do druku już ponad rok temu, do tej pory nie doczekał się ani należnego mu rozgłosu, ani nawet godnego wydania. A uwierzcie mi, zasługuje i na to i na to. Bo chociaż nie jest tak przeszywający jak miniatury Conrada, tak głęboki jak dzieła Borgesa, tak różnorodny jak formy Kereta, jest to dzieło, które posiada określone reguły stanowienia. Pisarz z Piły twórczo nagina zasady linearności i rzeczywistości, tworząc przemyślany i wzajemnie uzupełniający się obraz człowieka  w stanie permanentnej fascynacji życiem. Choć bohaterów jest tu wielu, razem tworzą jeden symboliczny obraz bytu unoszącego się ponad troski doczesności.

Oto jedenaście opowiadań zamkniętych kompozycyjną klamrą. Ta klamra ma tu duże znaczenie, bowiem dobitnie pokazuje, że to kim jesteśmy na co dzień, niewiele różni się od pracy manekina w sklepie odzieżowym. Zamiast jednak wytykać nam nasze ludzkie słabości, Kolanowski pokazuje człowieka odartego z jego masek. Jego bohaterowie nie myślą o pracy, nie przewijają niemowląt, nie martwią się o to, czy starczy środków do pierwszego. Oni świadomie szukają w swoich istnieniach czegoś więcej. Raz będzie to zwykła rozmowa przy kawie i herbacie o semantyce, naturze ucieczek czy nadziei („Wielki plan rozproszenia”), innym razem próba podjęcia debaty w rozpadającym się związku (Perpetuum Mobile), jeszcze później próba zdefiniowania obecności innej istoty, która chodzi za tobą krok w krok („Ksawery, który rozmawiał z aniołem”)., czy wreszcie prosta nastrojowa historia, o graniu na dachu na gitarze („Szkice dla większych całości”). Jest w tych opowiadaniach wiele mądrości, ale też całkiem sporo fantazji. Nie są to bowiem światy namacalne, a raczej pocztówki z innych wymiarów, które jak wspomnienia powracają do nas w różnych momentach życia.

Jednym z kluczowych elementów tych historii jest ich umiejętne wyważenie. Obok absolutnie pięknych, filozoficznych traktatów o życiu (moje ukochane „Wielki plan rozproszenia” i „Może kiedyś to przeczytasz”), znaleźć możemy też proste, acz nieoczywiste opowieści o miłości („14 dni zwykłych”), strachu przed wiadomością („Biała kartka”) czy aktywności społecznej („Znaczenie róży”). Autor pisze nieskomplikowanym, codziennym językiem, który w połączeniu z pobrzmiewającą z kart książki tęsknotą i dynamiką samych historii, tworzy trudny do zapomnienia ciąg zdań, unoszący umysł czytelnika do innego wymiaru rzeczywistości. „Szkice dla większych całości” są tak dobre nie dlatego, że zostały stworzone jako jakaś modernistyczna nowość, ale dlatego, że wyrywają się poza to, co tak dobrze znamy z autopsji. Też dlatego, że Kolanowski ma wyjątkowy dar do mocnych zakończeń. To widoczne jak w zwierciadle odbicia naszych marzeń i tajonych myśli, doskonale podane i jeszcze lepiej skomponowane w spójną całość.

To naprawdę udany debiut, który niezasłużenie zaginął przygnieciony nawałami nowości. Bardzo dobry w skali mikro (rozpatrując opowiadania oddzielnie), jeszcze lepszy jeśli spojrzeć na niego w makroskali. Każda historia jest inna, ma swoje indywidualne tempo, koloryt, atmosferę. A jednak łącznie dopełniają jedną i tą samą większą prawdę o nas samych. Roberto Bolano powiedział kiedyś, że  „prawda jest taka, że mając Edgara Allana Poe, posiadamy wystarczającą ilość materiału do czytania”. Nie mogę się z nim zgodzić. Czytanie nadal potrafi pozytywnie zaskakiwać.

Ocena:


Recenzja "Kościelec" Jacek Bielawa


Wydawca: Forma

Liczba stron: 166

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 2018 r.

Niewiele napisano dotąd o debiucie Jacka Bielawy, a pewnie i niewiele zostanie już napisane, bo jest to proza niełatwa, momentami wręcz destrukcyjna. Nie oferuje ani zaskakującej metaforyki (bo że każdy ma swój Kościelec, wie bodaj każdy pełnoletni Polak), która zachęcałaby do dalszych, egzemplifikacyjnych poszukiwań, ani tym bardziej gry z czytelnikiem, opartej czy to na łączeniu odmiennych konwencji, czy też na tworzeniu piramid językowych. Bielawa jest zimny i ciernisty, ale wcale nie chaotyczny. I chociaż najłatwiej byłoby powiedzieć, że podąża ścieżką wytyczoną z jednej strony przez Petrę Hulovą („Macocha”), z drugiej przez Marcina Wichę („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”), to nie jest skłonny ani do alkoholicznych wynurzeń tej pierwszej, ani do niedającej się unormować frazy drugiego. Bielawa jest hermetyczny inaczej: przez swoje opanowanie, przez konsekwentne trzymanie się konstrukcyjnego szkieletu powieści, wreszcie przez refrenowość istoty dzieła, posuniętą znacznie dalej, niż u wspomnianych autorów.

Tekstowa strategia, która nie okazuje się nigdy przegadaniem, dziwić może najbardziej, bo nie ma w tej książce czegoś, o co zwykle łatwo oskarżyć debiutanta: pustosłowia, banalności, czytelnego odwołania do autorytetów, przekroczenia granicy dobrego smaku. Od samego początku utworu, albo nawet wcześniej, od motta („Bóg umarł, Nietzsche umarł, i ja też nie czuję się za dobrze) , proza Bielawy sytuuje się już poza tą granicą i z każdą kolejną stroną nie robi nic, żeby czytelnika utrzymać w książce, zachęcić do leniwej lektury, wejść z nim w emocjonalną relację. Większość odbywa się na poziomie jednego afektu: odczucia nieprzyjemności i osamotnienia. Jest udręka, jadowitość, gburowatość, kąśliwość, które od początku odwołują się do masochizmu czytającego, narzucają mu się i wymuszają na nim uległy stosunek wobec historii. To wszystko jest tak spójne i konsekwentne, że nie wypada odczytać tego inaczej, niż jako debiut wyjątkowy, erudycyjnie zapełniony po brzegi. Bielawa bombarduje nas symptomami śmierci, prowadzi nas przez ścieżkę oczekiwania na rozstanie z życiem, a właściwie bardziej nawet, rozjeżdża czytelnika nostalgicznymi, ale też pełnymi złości wyrzutami o to, że przyszło mu trwać w tej pokręconej rzeczywistości.

Zapytacie, ale o co tak właściwie chodzi? Ano o Feliksa, niespecjalnie zresztą dumnego z tego imienia. Feliks odniósł niewątpliwy sukces zawodowy: jest właścicielem klubu fitness, który to sukces, jest właściwie jedynym, co mu się w życiu powiodło. Jego pierwsza żona – B. – nie może zajść w ciąże z powodu niewystarczającej męskości Feliksa. Tak oto pojawia się pierwsza kłoda, niestrawna o tyle, że B. zamienia swojego wysportowanego i ułożonego męża, na hydraulika. I chociaż nasz bohater znajdzie sobie później substytut B. – E., co więcej, będzie miał z nią dziecko, nigdy już pełnego szczęścia nie zazna. Jest bowiem jeszcze inna kłoda, a właściwie to pień, albo nawet cały wycięty las. Ojcem Feliksa jest słynny kompozytor i dyrygent, który realizując swoją karierę całkowicie odrzucił tradycyjny model rodziny. Bohater „Kościelca” nie zna go osobiście, nie wie nawet czy żyje. Zanurza się w świat fantazji o tym, jak mogłyby ich relacje wyglądać. Nie są to bynajmniej wizje słoneczne, a raczej obrazy wiecznych pretensji i wyrzutów. Feliks złości się na wszystko: na inspiracje muzyczne ojca, na współpracę ze służbami bezpieczeństwa, na jego priorytety, a nawet stare mieszkanie. Spirala niewypowiedzianych żalów prowadzi go do tytułowego Kościelca, czyli symbolu wewnętrznej martwoty i nieuchronnej śmierci. 

Postanowiłem napisać o tej książce, bo stawia ona wyzwania, bo jest konsekwentna w swojej posągowej obojętności wobec cudu życia. Także w apatii, z jaką wypowiadane są kolejne zdania, nie różnicę się od poprzednich ładunkiem emocjonalnym ani rytmem. Rozdziały „Kościelca” zlewają się w jeden, niedający się przekroczyć mur, w ścianę pozbawioną okien, w przeszkodę, której nie sposób przekroczyć, bez posunięcia się do autodestrukcji własnego ja. I to jest fascynujące, że można być tak konsekwentnym w budowaniu deficytowego bytu, tak wytrwałym w zachowywaniu prozy poza wszelkim efektem sztuczności i salonowości, tak zaufać tej traumie, żeby pozwolić jej opanować całą książkę. Dramatyczna proza jest najwyraźniej odpowiedzią na szalone czasy: nawet nie przeintelektualizowaną filozofią, ukrywaną między słowami, ale raną i fałszem samym w sobie, pozbawionym teologicznej mocy. Bielawa zdaje się nam mówić, że trudno budować swoje marzenia, swoją rodzinę, gdy nie przetrawiło się okaleczeń z młodości. Tak właśnie tworzy unikatową, oniryczną i niewygodną spowiedź człowieka, którego trudno polubić. Bo właśnie taka ta powieść jest – bardzo niewdzięczna i nieprzychylna czytelnikowi. Ale jednak w niej trwamy, co więcej, ona naprawdę wciąga nas w wir swojej przygnębiającej logiki. Bielawa potrafił znaleźć metaliterackie funkcje nieprzyjemności i tak skonstruować swój tekst, tak go wycyzelować językowo, że odnosimy wrażenie jawnego naruszenia granic naszej prywatności. Bo to już nie jest uniwersalność, to raczej intymność naszego własnego ja.

Doskonałość „Kościelca” wynika także z właściwego odwoływania się do elementów świata przedstawionego. Całość zbudowana została na ważnych filarach – muzyce klasycznej i motywach biblijnych. Pierwszy nadaje książce formę i tempo, drugi służy do dekonstruowania mitów na temat męskości, pochodzenia i wartości egzystencji. Ale oczywiście nie tylko, bo zakres poruszanych w książce tematów jest szalenie różnorodny. Traficie tu na polityczne wątpliwości, na rozważania o sile kobiecości, na biznesowe nowinki i artystyczne inspiracje. „Kościelec” to też szalony, intertekstualny kolaż ludzkich przywar i ciągłego poszukiwania tożsamości. Szczery, bezpośredni, mocny, celny i nie silący się na bycie lekarstwem w jakiejkolwiek chorobie. To też dosadny monolog, odzwierciedlający ponurą naturę człowieka. A najlepsze w tej książce jest to, że to o czym mówię, to dopiero początek drogi interpretacyjnej, która może rozlewać się jeszcze na wiele różnych stron.

Ocena:


Recenzja "Kapitan" Robert Schwentke

Reżyseria: Robert Schwentke

Czas trwania: 1 godz. 58 min.

Kraj produkcji: Francja, Niemcy, Polska


Premiera polska: 22 marca 2019 rok

Cofnijmy się w czasie o 59 lat. Dokładnie 4 kwietnia 1960 roku odbyła się premiera „Zezowatego szczęścia”. Ta filozoficzna powiastka, jak piszą o filmie krytycy, jest jedną z najważniejszych komedii w historii polskiego kina. Już na samym początku dzieła widzimy taką scenę – gdy Jan Piszczyk otrzymuje kartę powołania do szkoły wojskowej w Zegrzu rusza przez zdewastowaną Polskę. Kręte ścieżki losu pchają go do opustoszałych koszar, gdzie znajduje mundur podchorążego. Zakłada go, przygląda się sobie, podziwia. W tej właśnie pozycji zostaje podpatrzony przez niemieckich żołnierzy, którzy wysyłają go do oflagu, mimo że jest cywilem. 

W tym samym roku, dokładnie 29 września we Włoszech, debiutuje inny film – „Kapo”. Ten obraz, wyprodukowany przez nagrodzonego w Wenecji Złotym Lwem reżysera Gillo Pontecorvo (za film „Bitwa o Algier”), opowiada historię nastoletniej żydówki Edith, która przy udziale życzliwego doktora, uzyskuje pracę obozowego kapo. Nowa funkcja i obowiązki, szybko biorą górę nad wrodzoną wrażliwością. Przemiana Edith z niewinnej nastolatki w jeszcze jeden element machiny wojennej, zapada głęboko w pamięci. Tak właśnie otoczenie potrafiło zmieniać zwykłych ludzi – z uczynnych nastolatków, w bezwzględne tryby nazistowskiej ideologii.

Dlaczego przywołuję tu te dwa dzieła? Wróćmy do czasów współczesnych. W 2017 roku swoją premierę miał czarno-biały niemiecki film „Kapitan”, wyreżyserowany przez Roberta Schwentke (na co dzień zaangażowanego w produkcję amerykańskich blockbusterów). W jednej z początkowych scen widzimy Herolda (w tej roli Max Hubacher) – niewinnego, delikatnego i zagubionego w okowach wojny szeregowego. Gdy nadarzy się okazja ucieczki z okopów, nie zawaha się ani chwili. Podczas drogi znajduje porzucone auto wojskowe, a w nim mundur hitlerowskiego kapitana. Podobnie jak Bogumił Kobiela w filmie Andrzeja Munka, przywdziewa strój i tak zostaje zauważony przez Freytaga (Milana Peschela), który bierze go za kapitana. Ta scena, stanie się początkiem historii nowego życia Herolda. Życia wypełnionego zawiścią, ciągłą walką i bólem. Brzmi znajomo prawda?

Film Roberta Schwentke inspirowany jest autentyczną postacią Williego Herolda, który zmieniając ubranie, zrekonstruował też swoją tożsamości. Bohater filmu to człowiek bez kontekstów. Nie znamy jego historii, nie wiemy czemu uciekł, kto go szuka, ani dokąd zmierza. Nie poznajemy jego upodobań, marzeń, słabych stron. Nie wiemy nawet dokładnie, co dzieje się wokół niego, w makroskali. Czujemy podskórnie, że nerwy w szeregach niemieckiej armii dotyczą kwestii przegranej wojny, że dezercja dlatego jest tak bezwzględnie karana, bo stała się, w obliczu klęski, bardzo popularna. Reżysera nie interesują więc wielkie wydarzenia, a indywidualne dramaty, które mogą być wiarygodnie ukazane tylko w oderwaniu od dziejów politycznych świata. Wojna jest więc w tym filmie tylko tłem, ale tłem bardzo ważnym, bo dzięki małym znakom powoli odczytujemy kulisy wydarzeń, które potrafią uzasadnić możliwość zaistnienia tak nieprawdopodobnej historii, jak ta. W świecie owładniętym chaosem, istnieje wszak możliwość przypadkowego wzbogacenia się, a co dopiero awansu w hierarchii wojskowej. 

Ale tło i konteksty to jedno, a istota dzieła to drugie. Herold, podobnie jak Edith w „Kapo”, zmienia się nie do poznania. Jego losy są swoistą wiwisekcją ludzkiej podłości i okrucieństwa. Schwentke wnikliwie portretuje człowieka owładniętego manią prześladowania innych i czerpania przyjemności z zadawania krzywdy. Herold nie zna granic, których by nie przekroczył, z lubością nagina zasady człowieczeństwa i jak eksperymentator przygląda się tak wprawionej w ruch machinie zła. „Kapitan” jest więc opowieścią ze wszech miar uniwersalną, próbą zmierzenia się z tematem ciemnej strony ludzkiej psychiki. Tych wszystkich jej zakamarków, których wolelibyśmy nie znać. Ale można też na ten film spojrzeć jeszcze z innej perspektywy, jako na panoramę ludzkich zachowań, które podtrzymują opresyjny porządek społeczny. Od bezdusznego konformizmu aż po bezwolność i potulność służbową. Są więc tu odważni i ulegli, źli i dobrze, zwycięzcy i przegrywający, honorowi i sprzedajni. 

Doskonała jest w tym filmie gra aktorska. Mało ekspresyjna, wręcz bressonowa, ale przy tym niezwykle wymowna. Znaczenie ma tu każdy delikatny ruch twarzy, każde małe drgnięcie oka. Enigmatyczne postaci nie uzewnętrzniają się, nie grają prostymi emocjami. Odkrycie ich wnętrza jest jak znalezienie drogi w skomplikowanym labiryncie ludzkich losów. Idealnie przy tym współgra praca kamery. Klimatyczne zdjęcia Floriana Ballhausa uwydatniają brud i rozpad rzeczywistości. Jakość kadru przywodzi mi na myśl filmy Pawlikowskiego, a portretowane przedmioty i zdarzenia nadają filmowi niezwykle pesymistyczny klimat okresu wielkiego bestialstwa.

Choć „Kapitan” nie jest kopią filmów Munka I Pontecorvo, czerpie z nich garściami to, co warte uwagi. Dodaje w tej mieszance także coś od siebie – wyjątkową estetykę i dbałość o dalszy plan. Podoba mi się tu psychologia postaci, głębia przesłania, piękno kadru, wymowne aktorstwo, stylistyczny umiar i zniwelowanie przemocy do koniecznego minimum. Schwentke potrafił stworzyć mrożący krew w żyłach obraz upadku człowieczeństwa w perfekcyjnej szacie wizualnej. To takie kino, które łączy artystyczną wizję z formalną atrakcyjnością. Dobitne, bezkompromisowe, zaangażowane. Tak powinno się kręcić filmy.

Ocena: 

Recenzja "W stronę Swanna" Marcel Proust

Wydawca: MG

Liczba stron: 480

Oprawa: twarda


Premiera: 2013 rok

Na początek chwila szczerości. Tak, nie czytałem do tej pory Prousta. Czy to ze strachu, że odbiję się od ściany niezrozumienia fenomenu, czy może dlatego że po tej lekturze nic lepszego w literaturze już mnie nie czeka. Oczywiście istotna była też sprawa trudności i objętości utworu. Odkładałem ją na później, bo zawsze był zły czas na siedmiotomowe dzieło. Ta optyka zmieniła się nieco rok temu. Wtedy to przeczytałem artykuł o sponsorowanych przez samego autora opiniach na temat „W stronę Swanna”. Proust instruował swego redaktora Louisa Bruna z oficyny Grasset, ażeby wszelkie pochwały, które na swój temat przygotował, przepisać na maszynie. Miało to w zamierzeniu zataić pochodzenie słów. Z artykułu dowiadujemy się także, że pisarz zapłacił 300 franków za publikację w „Le Figaro” i 660 franków za artykuł w „Journal des débats”, trzeba przyznać, całkiem sporo. Niby nic wielkiego, a jednak tak właśnie w mojej głowie zaczęły ewoluować pierwsze wątpliwości, które rozwiać mogła jedynie lektura.

Rozpoczyna się od gwizdka lokomotywy, utrudniającego zasypianie głównemu bohaterowi. Nim ten zdąży zapaść w sen, rozmyśla o pokoju u dziadków w Combray, o salonie gościnnym u madame Saint-Loup w Tansonville i innych przestrzeniach, w których spędzał dawniej noce. Poruszamy się zatem po różnych czasach i miejscach, a trajektorię ich urzeczywistniania wyznacza nam pokrętna świadomość proustowskiej postaci. Ów gwizd pociągu wprowadza nas w podróż po niezbadanych miejscach i nieznanych ludziach, a jednocześnie staje się jedną wielką alegorią całej powieści. Bo tym właśnie jest dla mnie „W stronę Swanna” – jedną wielką podróżą po życiorysach nieznanych mi osób.

Proust bardzo silnie eksponuje w swojej metodzie pojęcie czasu. Przybiera on u niego formę subiektywną i odnosi się do przeszłości. Małe przedmioty, intymne skojarzenia, zmysły są tu katalizatorami, które uwalniają minioną rzeczywistość. Tylko co to za rzeczywistość? No właśnie, tu między innymi zasadza się piękno tej prozy. Proust pisze bowiem o rzeczywistości rozmytej, nie tej którą znamy z życia czy gazet. To rzeczywistość dogłębnie indywidualna i przez to także niepowtarzalna. Każdą istotę nakreśla autor pod różnymi kątami widzenia, dbając przy tym, aby uzyskany obraz był za każdym razem inny. Dopiero zebranie tych ułamków osobowości i znalezienie dla nich wspólnego mianownika pozwala zbudować autentyczną wersję danej postaci. Nie będą to jednak proste do złożenia puzzle. Proust zastawia na czytelnika wyjątkowo dużo pułapek. Wielokrotnie musiałem czytać dany fragment jeszcze raz, aby odkryć skąd u mnie to poczucie dysharmonii i załamania linearnych przyzwyczajeń.  Tak właśnie doszedłem do wniosku, że każda postać ma tu swoje osobiste tempo, że to właśnie przez heterogeniczne wymiary, nie potrafią wchodzić w czytelne relacje. Wyobrażam sobie ich życie jako bieg wokół stadionu. Każdy bohater ma swoją technikę poruszania się, osobistą trajektorię aktywności, inne symptomy reagowania na zmęczenie. Zbliżają się do siebie tylko na chwilę, podczas jednego czy drugiego dublowania. I właśnie w tych momentach dowiadujemy się o nich czegoś nowego, widzimy ich w pełnym świetle. A później znowu uciekają od siebie, zamazują swoje życie wylanym potem i fatamorganą wspomnień. Aż do kolejnego połączenia, w którym są jednak innymi osobami. Posiedli bowiem nowe doświadczenia, żyją już w innych kontekstach. Ale aby dobrze ich zrozumieć, musimy się wrócić do tego co było, bo bez przeszłości, nie ma teraźniejszości. U Prousta człowiek nie jest zatem czymś stałym, lecz niekończącym się procesem kreacji. 

Ale nie tylko człowiek jest u francuskiego pisarza istotny i wyjątkowy. Subtelny zapach czy promień słońca może być dla autora wystarczającą pobudką, do snucia wielostronicowego opisu o urokach klimatu. Utracony czas przybiera wiele form i odcieni, każdy jednak skrzy się czułością. Weźmy chociażby prezentację świątyni i założonych tam witraży. Wiele słów układających się w ciąg artystycznego opisu przedmiotu, który przeciętny człowiek ominie gnany pędem swojego życia. A ten słynny smak magdalenki zanurzonej w herbacie? A przecież to nie tylko o opisy tu chodzi, ale też o nieoczekiwane metafory, jakie zostały wplecione w te słowa. Czytając strofy „W stronę Swanna” rosło we mnie pytanie: czy takie literackie odbicie sztuki może przerosnąć samą sztukę? A Proust idzie też dalej. Wprowadza do wywodów bohatera także filozoficzne rozważania na różne tematy, ot na przykład, wpływu telekomunikacji na ludzkie przyzwyczajenia. Jest więc bardzo szczodry, jeśli chodzi o pełne poetyckiej finezji opisy, co niejako kontrastuje z psychologicznym realizmem jego postaci. 

Nie ma więc wątpliwości, że „W stronę Swanna” zachwyciło mnie swoją szalenie skomplikowaną kompozycją. I to właśnie z niej wyrasta także olbrzymi szacunek do przedstawianych treści. Nawet najbardziej intrygujące historie nie będą bowiem atrakcyjne, jeśli nie zostaną dobrze podane. Najwięcej miejsca poświęca autor niewątpliwie miłości, tęsknocie i wartościom społecznym. Wypływają one z opowieści o rodzinnej miejscowości, z przedstawionych losów Pana Swanna, ale także z ukazania człowieka jako jednostki społecznej zagnieżdżonej między różnymi grupami kulturowymi. Mam wrażenie jednak, że w przeciwieństwie do Tołstoja czy Balzaka, Prousta nie interesują różne klasy i stany jako takie. Wyjawia ich strukturę, sztuczność i jałowość przyzwyczajeń jako pretekst do ukazywania mechanizmów funkcjonowania ludzkiej duszy. Zdecydowanie więcej w tym metafizyki, niż faktografii. 

W przedmowie do „Murzyna z załogi Narcyza” Joseph Conrad pisał tak o literaturze „Dzieło, chociażby najskromniejsze, które pragnie stanąć na wyżynie sztuki, winno nosić jej piętno w każdym zdaniu. Sztukę zaś można określić jako wysiłek ducha, dążący do wymierzenia najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na jaw prawdy — wielorakiej i jedynej — ukrytej pod wszelakimi pozorami. Jest to usiłowanie, aby wykryć w kształcie prawdy, w jej barwach, w jej świetle, w jej cieniach — w zmienności materii i w przejawach życia — to, co jest podstawowe, co jest trwałe i zasadnicze; jedyną cechę, która wyjaśnia i przekonuje — rdzeń wszelkich zjawisk. Artysta, podobnie jak myśliciel lub uczony, szuka prawdy i przywołuje ją”. A więc to prawda decyduje o tym, czy dzieło jest sztuką, czy nie, przynajmniej według tej definicji. I jeśli tak na to spojrzeć, to „W stronę Swanna” jest niewątpliwym arcydziełem. Niewielu pisarzy potrafi z taką czułością i finezją pisać o tym, kim jesteśmy. Także o tym, jak szybko się zmieniamy i jak bardzo nie można na nas polegać. Proust otworzył mi oczy na nowy format literatury. Na treść i bohaterów, o których nie chce się mówić, ba, o których mówić się nie da, bo też żaden fakt nie odda istoty tego, co w książce dostajemy. A nie chcę spłycać tego, co zostało dobrze pogłębione. To proza nieuchwytna, rozmyta, porozczepiana. Fraza bardzo drobiazgowa, wręcz fotograficzna. I piękna do tego. Dobrze, że jeszcze sześć tomów przede mną.

Ocena:

Recenzja "Tajemniczy pociąg" Can Xue