Recenzja "Zbiornik 13" Jon McGregor

Wydawca: Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik

Liczba stron: 296

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 maja 2018 r.

Jon McGregor to urodzony na Bermudach angielski pisarz, który inspirację do swoich prac czerpie z dzieł takich autorów jak: Alice Munro, Douglas Coupland, Raymond Carver, Richard Brautigan czy Charles Simic. To jeden z tych pisarzy, który sławę i coroczne zyski ceni zdecydowanie mniej niż zadowolenie z oddanego tekstu. Od swojego debiutu w 2002 roku wydał tylko cztery książki, a trzy z nich doczekały się nominacji do nagrody Bookera, w tym recenzowana powieść.

Akcja lektury osadzona została na początku XXI wieku na spokojnej angielskiej wsi. To właśnie tam, przebywająca tu przejazdem nieletnia Rebecca Shaw ginie bez wieści. Mimo kompleksowych prób poszukiwania, zaangażowania społeczności lokalnej, prasy i telewizji, dziewczynki nie udaje się odnaleźć. Ten incydent stanie się zalążkiem właściwej treści książki, tym razem stroniącej od mrocznej intrygi czy rodzinnego minidramatu. McGregor nie stawia na łatwe i sprawdzone rozwiązania, umiejętnie buduje napięcie, proponując najpierw terapię szokową, a potem stopniowe spowalnianie i dostosowywanie się do tempa życia natury.

Każdy z rozdziałów opisuje kolejny rok po zniknięciu. Łącznie nazbierało się ich trzynaście. Obserwujemy zmieniający się świat: rozstania, powroty, zdrady, romanse, narodziny, zgony, przeprowadzki, kłótnie, zmęczenie pracą, rozmowy przy obiedzie, wyprowadzanie psa, studiowanie. Pejzaż codzienności jest tu bardzo urozmaicony i mistrzowsko podany, bowiem autor z dużą dbałością stawia kolejne słowa, łącząc je w łańcuchy prozatorskich miniatur gotowych do odmalowania i kontemplowania. To także dociekliwa narracja o ludziach, ich tendencji do ciągłych powrotów na łono własnych przyzwyczajeń. Czujemy ich lęki i obawy, zagłębiamy się w przemyślenia, a nawet doznajemy szoku, jak łatwo zapomnieć o czymś, co kiedyś było dla nas tak ważne. Chociaż całkowitego katharsis jednak nie będzie, nawet niezmienność natury nie sprawi, że pozbędziemy się wrażenia zalegania i duszenia, przeszłość choć zamglona, będzie systematycznie wracać i na nowo wypływać na powierzchnię.

Minimalizm w powieści McGregora przybiera różne formy. Jest minimalizm stylistyczny, cechujący się surowością opisu, brakiem dialogów i wręcz laboratoryjną precyzją kreślenia kolejnych zdań. Mamy też minimalizm artystycznych środków, sprowadzający się głównie do powtórzeń, podkreślających stałość pór roku i ludzkich reguł funkcjonowania. Wreszcie dostrzegam w tej książce także powściągliwość i statyczność fabularną. „Zbiornik 13” jest mozaiką mało istotnych zdarzeń, codziennych problemów i małych radości, które zaburzone w pewnym momencie przez nagły wypadek, nie mogą wrócić do swojej pierwotnej postaci. A może od zawsze było tak samo? W tej książce nie doczekamy się zwrotu akcji czy punktu kulminacyjnego, to raczej proza panoramiczna, naturalistyczny fresk z życia pewnego społeczeństwa, tyleż szczegółowy, co szary, monotonny. Niestety autor przesadza z niepotrzebnymi i wciąż powracającymi detalami. Zanurza nas w mało interesujących opowieściach, całkowicie przewidywalnych i przez to nużących. Zapomina o uczuciach, barwach, wieloznaczności, a może z premedytacją je pomija, czyniąc jednak swój świat mało wiarygodnym i nadmiernie uproszczonym. Jeśli można mówić o przeroście formy nad treścią, to właśnie tu mamy tego naoczny przykład.

Mam duży żal do autora. Jon McGregor miał wyjątkowy pomysł na wyważoną i  pełną głębi powieść. Spokojne przypatrywanie się upływowi czasu i wnikliwe opisy zmieniających się pór roku, nie sprawiły, że „Zbiornik 13” stał się rzetelną wyprawą w metafizyczną pustkę. Choć pisarz przepięknie nakreślił krajobraz i zadbał o właściwe, wieloaspektowe ukazania złożoności małych miejscowości, zabrakło mu pomysłu na realizację dramatyczną. Bardzo podoba mi się ta niespieszna i nienachlana narracja, stanie na pozycji obserwatora porażonego wizją świata, dla którego każda katastrofa stanowi tylko chwilowy bodziec do reakcji, nie mający w długiej perspektywie większego znaczenia. To jest naprawdę dobra książka, pięknie skomponowana suita, niestety bez duszy. Prawdopodobnie najbardziej zmarnotrawiony potencjał 2018 roku na polskim rynku wydawniczym.

Ocena:


Recenzja "Co pozwala powiedzieć noc" Pierre J. Mejlak

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 192
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 7 maja 2018 r.

Pierre J. Mejlak pochodzi z Malty, gdzie za swoją pracę prozatorską zdążył już otrzymać pięciokrotnie Maltańską Nagrodę Literacką. W swoim życiu zajmował się także dziennikarstwem, był korespondentem BBC i producentem programów radiowych. „Co pozwala powiedzieć noc” to zbiór opowiadań, wyróżniony między innymi Europejską Nagrodę Literacką.

Mamy tu trzynaście opowieści, bardzo różnych historii z pogranicza snu i rzeczywistości. Oto człowiek wychodzący z domu z jasno nakreślonym celem – musi pozbyć się deski do prasowania. Nic prostszego, a jednak sprawi tyle problemów. Jedno małe kłamstwo, pociągnie za sobą kolejne, tworząc lawinę absurdu, której powstrzymać się już nie da. Podobnie będzie z porzuconym młodzieńcem, pragnącym zwrócić na siebie uwagę swojej byłej partnerki. Mały internetowy blef, rozrośnie się do rangi sensacji, a ostatecznie będzie także kluczem do bezgranicznego wstydu. Mamy tu także kobietę stale opowiadającą na nowo tę samą historię, w której zmieniają się tylko parametry, małe szczegóły, potęgujące pożądanie u jej odbiorców. W innych opowieściach, małą komplikacją, urastającą do roli gwoździa w trumnie będzie ptak wpadający do komina, czy kobieta lubiąca chodzić nago po swoim ogrodzie, a z kolei śmierć męża okaże się dla jednej z bohaterek błogosławieństwem.

Przykłady można mnożyć, bo „Co pozwala powiedzieć noc” pełna jest prostych zdarzeń zapowiadających transformację utartych ścieżek życia. Autor z dużą empatią potrafi dostrzec każde pękniecie rzeczywistości, które napotkani ludzie próbują ukryć uśmiechem lub zamienić w żart. Bezbłędnie odczytuje mimikę, nieznaczne grymasy czy nerwowe potakiwanie palcem. Śledzi nasze poczynania jak maszyna rentgenowska, prześwietla ponure pomyłki i nie daje się zwieść maskom czy kostiumom. To taka książka, która odczarowuje mit banalności. Mejlak na nowo definiuje atypowość, dzięki niezwykłej umiejętności zaglądania w ludzką psychikę, potrafi z potencjalnie zwyczajnych historii, stworzyć miniatury zawierające gargantuiczne pokłady prawdy o życiu. Ba, zrobi to nawet bez nadmiernego nadęcia, patosu czy pretensjonalności.

Wszystkie historie wymykają się standardowemu przyporządkowaniu do danych geograficznych czy historycznych. Ich bohaterowie są umieszczeni gdzieś między czasami, zagubieni w codzienności. To tacy ludzie jak my, pełni wątpliwości i niejasnych dążeń. A nad tą całą uniwersalną poświatą czuwa noc, zasnuta ciemnością przestrzeń, gdzie często decydują się losy ludzkości. To podczas niej podejmowane są najważniejsze decyzje, ale to także wtedy człowiek doświadcza pokraczności rzeczywistości i nękany jest przez wyimaginowane problemy. Podczas nocy ze zdwojoną siłą odczuwamy samotność, tęsknotę, małe radości, brak zaufania czy potrzebę bliskości. Takie właśnie są te małe dzieła Mejlaka, zasnute falą dziwności, ale jednocześnie bardzo namacalne i szczere.

"Co pozwala powiedzieć noc" napisana jest prostym, lecz niebanalnym stylem. Krótkie zdania idealnie pasują do formy przekazu. Są zaskakujące i trafne, osnute magiczną mgłą inności. Mejlak kreśli nam piękne obrazy skupione wokół dobrze nam znanych, codziennych przedmiotów – zapałek, kominów, drzew, internetu – i robi to z wyczuciem oraz wrażliwością, dzięki czemu przyjemność z lektury będą mieli zarówno zaprawieni czytelnicy, jak i przypadkowe audytorium. To jedna z tych książek, które z pełną świadomością możecie kupić na prezent i być pewnym, że spodoba się odbiorcy. To takie słodko-gorzkie refleksje, które angażują czytelnika i zostają z nim na dłużej. Choć nie szokują, wwiercają się do serca i pozwalają spojrzeć na prozę codzienności w innych barwach. Mała książka wielkich prawd. Zauroczył mnie ten zbiór. Polecam.


Ocena:



Recenzja "Laleczki skazańców" Linda Polman

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 208
 
Oprawa: twarda


Premiera: 9 maja 2018 r.

Linda Polman to holenderska dziennikarka, autorka szeregu reportaży, relacji i analiz poświęconych międzynarodowym interwencjom wojskowym i pomocy humanitarnej. W swoim życiu pracowała dla telewizji, prasy oraz wielu rozgłośni radiowych. Była też, co szczególnie warte uwagi, korespondentką w Afganistanie, na Haiti oraz w zachodniej i wschodniej Afryce. Jej najnowsze opracowanie - „Laleczki skazańców”, na pierwszy rzut oka mogą wydać się książką o kobietach, które zdecydowały się na utrzymywanie kontaktu ze skazanymi na śmierć. Tak sugerowałby tytuł i początkowe frazy tego poruszającego reportażu. Nic jednak bardziej mylnego. Polman interesuje szeroka perspektywa, zarzuciła sieci na cały system wymierzania kary śmierci w Ameryce i przy pomocy chwytliwego medialnie wabika, wtłacza czytelnika na coraz wyższy poziom tego trudnego tematu. 

Książka została podzielona na osiem zasadniczych rozdziałów. Każdy porusza odmienną stronę przedmiotu badań, dzięki czemu uzyskujemy panoramiczny obraz istoty problemu. Polman opisuje m.in. wzajemne relacje skazanych z kobietami, ponure realia życia w celi śmierci, stosunek społeczności lokalnej do wymierzania wyroku, procedury związane z egzekucją, wpływ zamożności jednostek stanowych na presję wydawania wyroków skazujących, sprawę rzetelności procesu sądowego, w tym przede wszystkim nieskuteczność sędziów przyznawanych z urzędu, brak dogłębnej weryfikacji przeszłości skazanego (wychowanie w trudnych warunkach, rasizm) czy wreszcie ostatni posiłek i przemowę skazanego.

Najbardziej ujmującym elementem książki jest relacja o kobietach i więźniach, ich wzajemnych kontaktach, nierzadko kończących się małżeństwem. Szczególnie frapujące są motywy postępowania bohaterek oraz skłonność do poświęcenia. Są to bardzo często zamożne mieszkanki Europy, wiodące dostatnie i spokojne życie. Zbyt ułożone jak na ich wybuchową naturę. Gdy trafia do nich informacja o możliwości podjęcia związku korespondencyjnego z więźniami, często decydują się na ten ekscentryczny krok. Jak wspominają, rozczula je przede wszystkim to, że dla skazanego są jedynym promieniem życia. Ktoś, kto dla swojego kraju jest wyłącznie numerem ewidencyjnym, nie może liczyć na inne wsparcie, dlatego czując niewyobrażalną samotność, widzi w kontakcie z kobietą nie tylko sposób na zdobycie rozgłosu i pieniędzy, lecz także możliwość współbycia z bratnią duszą. Stopniowo zaczyna działać jakaś magnetyczna siła przyciągania, która ostatecznie kończy się na porzuceniu tego co pewne, na rzecz bliskości z seryjnym mordercą czy gwałcicielem.

Jest tu także część poświęcona procedowaniu kary śmierci. Oburzają nas błędne i niedostatecznie zbadane procesy, czas, jaki więźniowie muszą czekać na dokonanie ostatecznego zastrzyku, nieudolnie przeprowadzone egzekucje. Polman przytacza szokujące fakty o tym, jak to więźniowie palą się od środka albo o tym, że do przeprowadzenia medycznej procedury wybiera się przypadkowe osoby, niepotrafiące nawet wbić poprawnie igły. Mam też wrażenie, że autorka nieprzypadkowo często wraca do tematu odroczenia wyroku. Śmierć jest bowiem straszna, ale czy nie gorsze jest dodatkowe psychiczne znęcanie się nad więźniem, poprzez nieskończone przedłużanie rozwiązania tej kwestii? Autorka mocną kreską zarysowuje nam portret osób pochłoniętych długoterminową samotnością i niepewnością, zostawia nas z tym pejzażem sam na sam, w ciszy i skupieniu. Pragnie abyśmy i mi podążali śladami jej refleksji, aby i w nas rosły wątpliwości, gniew i poirytowanie, nie tylko na zbrodnie osadzonych, ale także na nieludzkie ich traktowanie. 

Dziennikarka skwapliwie bada rzeczywistość i analizuje statystyki. Rozmawia z rodzinami i dziewczynami skazanych. Nie boi wracać do tematów niewygodnych i zadawać wciąż żywe pytania o rozbieżności w interpretacjach. Bez skrupułów wspomina o obrońcach, którzy zasypiają na rozprawie lub nie wysyłają apelacji w wymaganym terminie. Nie koloruje i nie zamydla oczu efektowną resocjalizacją – podaje suche fakty o swoich postaciach, zostawiając nam pole do własnej decyzji. A jednak, mimo tych zalet, książka ma swoje mankamenty. Przede wszystkim autorka skupia się na znanych nazwiskach, pomijając biografie osób, o których wiemy niewiele. Nie zadaje sobie trudu, aby porozmawiać z całą gamą ‘laleczek’, a jedynie przygląda się uważniej listom jednej z nich. Nie udaje jej się porozmawiać ze skazanymi, ani nie szuka rozwiązań u okolicznych mieszkańców. Jest też kwestia zogniskowania spektrum zainteresowań wokół Teksasu, co wprowadza ryzyko generalizacji. 

„Laleczki skazańców” to lektura poruszająca trudny temat słuszności kary śmierci. To bez wątpienia reportaż wieloaspektowy i emocjonalny. Taki rodzaj prozy, który pokazuje absurdy rzeczywistości, jednocześnie nie sugerując gotowych recept. Polman opisuje świat, gdzie ma ludzi bez winy, nie ma też właściwych procedur, za którymi można schować swoją odpowiedzialność. Dobra i mocna książka nadająca się idealnie do przeprowadzenie głębszej dyskusji.


Ocena:



Recenzja "Bracia Sisters" Patrick deWitt

Wydawca: Czarne

Liczba stron:
336


Oprawa: miękka

Premiera: 28 marca 2013 r.

Patrick deWitt to kanadyjski pisarz i autor sceniczny, twórca trzech powieści, z których recenzowana osiągnęła największy rozgłos i uznanie. "Bracia Sisters" w 2011 roku znalazła się w finale prestiżowej Nagrody Bookera oraz wyróżniono ją Nagrodą Literacką Gubernatora Generalnego oraz Nagrodą Kanadyjskiego Stowarzyszenia Pisarzy.

Akcja powieści osadzona została na Dzikim Zachodzie. Jej głównymi bohaterami są bracia, a jednocześnie płatni mordercy – Eli oraz Charlie Sisters. W 1851 roku, przemierzają drogę z Oregonu do Sacramentu dążąc do wykonania zlecenia, odnalezienia i zabicia Harmanna Kermita Warma (nazwisko nieprzypadkowo kojarzy się ze scenografem arcydzieła kina „Gabinet doktora Caligari”). Nie interesuje ich powód wydanego wyroku, ani liczba ludzi, jakich przyjdzie im zlikwidować po drodze. W tym wypadku cel uświęca środki.

Mamy więc klasyczny układ, książka wypełniona jest czarnymi charakterami, rewolwerami, strzelaninami, upadłymi kobietami, ofiarami. Tak jak to pamiętamy z westernów klasy B, które poza plenerami uroczych kanionów i atmosferą egzotycznych dla nas saloonów miały niewiele do zaoferowania. Ten tradycyjny układ dość szybko jest jednak niszczony. Już po chwili lektury okazuje się bowiem, że bracia Sisters wcale nie są ze stali, a przynajmniej nie Charlie. Eli, narrator opowieści, to posiadający uczucia grubas. Kocha zwierzęta i brata, lituje się nad spotkanymi kobietami, dba o swoją jamę ustną. Gnębią go ciągłe rozterki i marzenia o spokojnym życiu za ladą we własnym sklepie. Różnica między rodzeństwem jest wprost proporcjonalna do odmienności ich koni – Charlie ujeżdża Chyżego, podczas gdy Eliemu przypadł półślepy Baryłka. Jeden jest twardy i zaciekły, drugi wielowymiarowy i osadzony gdzieś między brutalną rzeczywistością a groteskowym, wrażliwym wnętrzem. Ale to nie wszystko. Klasyczne rusztowanie Dzikiego Zachodu rozsypuje się także w wielu innych frazach. DeWitt kruszy schematyczny porządek na każdym kroku, wprowadzając do powieści pełny wachlarz osobliwych postaci i nieprawdopodobnych sytuacji. Są tu Warm i Morris, idealiści nastawieni na szybki zysk, Komandor – serwujący wyroki na prawo i lewo, żądny władzy biznesmen, są też bohaterowie drugo- i trzecioplanowi, wśród których komiczne kreatury (gość pijący kawę z piasku) przenikają się z przypadkowymi niedorostkami.

Szkoda tylko, że ten barwny dyliżans wypełniony jest bardziej fantomami, niż ludźmi. Próżno tu szukać rozterek, egzystencjalnych potrzeb czy psychologicznej głębi. Poza Elim każda persona ma monokulturową formę, przez co jest nieprzekonująca i zwyczajnie sztuczna. Historia oparta na chwiejnych podstawach nie może wzbudzać głębokich emocji. Chociaż autor stara się przekonać czytelnika, że pod płaszczykiem banalnej opowieści kryje się coś więcej, że to książka poruszająca rozważania o symbiozie więzów krwi, ich odmienności i wzajemnym uzależnieniu, że być może jest to nawet dobrze zakonspirowany traktat o kondycji życia w zderzeniu z nieosiągalnymi marzeniami, to ja odnoszę wrażenie, że „Bracia Sisters” nie są niczym więc jak zwykłą awanturniczo-przygodową historyjką osadzoną we wciąż atrakcyjnym marketingowo miejscu. Ba, uważam nawet, że na gruncie rozrywkowym, brakuje tej powieści odpowiedniej świeżości i jakości. Język jakim posługuje się deWitt jest anemiczny i skąpy. Marne dialogi wyściełają większość dzieła, a skąpe opisy dotykają bardziej kwestii kolejnych ruchów bohaterów, niż ich refleksji czy szczegółów otoczenia. To taka książka, w którą wchodzi się dość gładko, ale potem jest już tylko niewygoda i chęć jak najszybszego zakończenia.

„Bracia Sisters” to powieść, która miała zburzyć pewien utarty pogląd na amerykańską kulturę Dzikiego Zachodu. To pełna ironii, ciętego humoru i nihilizmu moralnego relacja o współżyciu dwóch różnych osób, o próbie stworzenia mocnego rodzinnego ekosystemu, który ma jednocześnie stanowić głos w debacie o dekonstrukcji mitu rewolwerowca. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to wszystko już było, jeśli nie na papierze, to na pewno na ekranie kin. Cała fala antywesternów, spaghetti westernów czy westernów przejściowych raczyła swoich odbiorców podobną tematyką już w latach 60- XX wieku i co ważne czyniła to w sposób bardziej przekonujący. A może z „Braćmi Sisters” jest jak z „Rio Bravo”, niezapomnianą ekranizacją Howarda Howks’a, która w wersji filmowej podbija serca widzów nieprzerwanie od 1959 roku, zaś w wersji papierowej została słusznie zapomniana. Może tego typu opowieści bardziej przemawiają obrazem, niż słowem, bo w tym pierwszym przypadku nie sposób pominąć szczegółów, mimiki i uczuć budujących stabilny fundament rzetelnego dzieła. Abstrahując od tych rozważań, powieść deWitta to rozczarowująca na każdym szczeblu historia, którą będzie równie łatwo wykreślić z pamięci, jak wczorajsze śniadanie. Choć nie dostrzegam w niej fabularnych błędów, razi mnie prostotą i jałowością. Tym razem odradzam.


Ocena 

Recenzja "Na plaży Chesil" Ian McEwan

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 192
 
Oprawa: twarda


Premiera: 13 lipca 2018 r.

„Na plaży Chesil” to niewielkich rozmiarów powieść, za którą autor, Ian McEwan, twórca słynnej „Pokuty”, otrzymał nominację do Nagrody Bookera. Brytyjski pisarz nakreślił w niej historię młodych nowożeńców spędzających swoją noc poślubną w czerwcu 1962 roku gdzieś na uboczu cywilizacji, w położonym na południowym wybrzeżu Anglii hoteliku z widokiem na plaże Chesil. Ta noc była dla nich długo wyczekiwanym zwieńczeniem własnych bolączek. Florence, utalentowana skrzypaczka wierząca w możliwość założenia własnego kwartetu smyczkowego, od zawsze bała się fizycznego zbliżenia. Jej naturalnym środowiskiem była sala koncertowa, a wszelka cielesność przy jej artystycznej wrażliwości nie była niczym więcej niż prostacką zachłannością. Do tej pory wszelkie próby Edwarda udawało jej się zbywać z podniesioną głową, co tylko wzmagało jego pożądanie. On, niezwykle rozważny absolwent historii parający się analizowaniem oddziaływania wielkich tego świata na kształt dziejów, mimo rosnącego pragnienia, obawia się swoich umiejętności i tego, że zawiedzie partnerkę w tak ważnym momencie.

Książka zbudowana została z retrospekcji, które w finale płynnie przechodzą w teraźniejszość. McEwan z młodzieńczą eterycznością snuje historię rodzącej się i dojrzewającej miłości. Niewidoczne gołym okiem nici porozumień, proste gesty, delikatna woń perfum czy romantyczne spacery, mieszają się tu z melodią długich rozmów i tętniącą głośnymi tonami ciszą. Milczeniem, które niczym robak drążący dziurę w podatnym gruncie, na zawsze zmieni życie tej dwójki. W ich damso-męskiej relacji wygra bowiem nie uczucie, lecz siła niedopowiedzeń.

W „Na plaży Chesil” kotłuje się więc nie tylko od teatralnych dialogów bohaterów, lecz także od impresjonistycznych ulotności wrażeń. Florence i Edward kochają się, w to nikt nie wątpi. A jednak nie potrafią się porozumieć. Ich językowa odwaga kuleje, a my, jako niemi świadkowie tego dramatu, czujemy na własnej skórze wagę każdego momentu ciszy i nieudolnego dowcipu. Powieść została napisana tak, że doskonale rozumiemy każdą stronę, mimo iż one nie potrafią zrozumieć siebie. To kluczowa lekcja tej książki, ta ironia uświadamiająca nam, jak ciężko dotrzeć do drugiego człowieka i jak brak szczerej i pogłębionej rozmowy, może zaważyć na naszej przyszłości.

Zawieszeni między czasem zakazów i fałszywej wstydliwości a rewolucją seksualną, która jeszcze nie nadeszła, młodzi małżonkowie oczekują od siebie czułości i empatii, szczególnie już po fakcie rozczarowującej inicjacji. Właśnie wtedy, gdy wszelkie deficyty i marzenia prysły jak bańka mydlana, powinni stanowić dla siebie wsparcie. Obsesyjna potrzeba świadomości życia we dwoje nie przychodzi jednak, zastępuje ją frustracja i wzajemne pretensje, które nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. Nie ma tu miejsca na pomoc, otwartości na usłyszenie tego, czego boimy się powiedzieć, bowiem nie ma tu pary, a jedynie duet nieszczęśliwych i niedojrzałych zakochanych.

Tak burzy się świat oparty na racjonalnych pobudkach. Przyglądamy się, jak przemyślane i zaaprobowane przez wszystkich decyzje rodzą zupełnie nieprzewidywalne konsekwencje. Ze smutkiem obserwujemy stopniowy rozpad skorupy przyzwyczajeń i wkraczamy do świata bolesnych przeżyć, do sztucznego bytu wykreowanego przez błędną ścieżkę przeznaczenia. „Na plaży Chesil” to napisana lirycznym językiem nostalgiczna i wstrząsająca opowieść, w której dochodzi do dotkliwych błędów. To cicha i subtelna fraza o uczuciach, które muszą przegrać ze sferą intymności. Także o zakończonych relacjach, będących wynikiem bezsensownych przemilczeń i egocentryzmu. McEwan niuansuje nam całą paletę uczuć i trzeba mu przyznać, że robi to z odpowiednim smakiem i cierpliwością. To taka minipowieść, którą warto poznać i przeżyć, ponieważ może nas ustrzec przed związkowym impasem i wzajemnym znieczuleniem. Bardzo melancholijna, smutna i skondensowana opowieść z uniwersalnym przesłaniem.

Ocena: