Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura hiszpańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura hiszpańska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Dom" Paco Roca

 Dom. - Gildia.pl - księgarnia internetowa - komiksy, filmy, książki,  muzyka, rpg

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 136


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Pindel
 
Premiera: 21 czerwiec 2021

Prawie dziewięć lat temu, w lutym 2013 roku obejrzałem film ”Dyskretne uroki starości”. Dzisiaj nie pamiętam już w jakich okolicznościach to się stało, ani co spowodowało, że po ten tytuł sięgnąłem (może nominacja Europejskiej Akademii Filmowej?). Sprawa jest o tyle dziwna, że w tamtym czasie animacje omijałem raczej szerokim łukiem. W każdym razie film poznałem i nawet czas nie zmył mi z pamięci kilku kadrów. Dzieło urzekało przede wszystkim subtelnością snucia opowieści o ludziach starszych. O ich codziennych wysiłkach, aby wiek i choroba nie zwyciężyły nad skromnym życiem. Pięknie to było narysowane, w ciepłych barwach zaprezentowane. Zapisałem sobie wtedy w notesie nazwisko reżysera - Ignacio Ferrerasa, którego miałem obserwować w późniejszych latach. Patrzeć jednak nie było na co, bo hiszpański twórca nic więcej już nie nakręcił.

Zamiast niego objawił mi się ktoś inny. Kilka lat temu pewien znajomy (fanatyk komiksów) podszepnął mi nazwisko Paco Roca. Stwierdził, że jego skłonność do czystego i nostalgicznego ukazywania procesu przemijania na pewno przypadnie mi do gustu. Tak się jednak złożyło, że żadne dzieło autora nie było jeszcze w Polsce dostępne. Jego najsłynniejszy projekt – „Arrugas”, został jedynie zekranizowany jako wspomniane wcześniej „Dyskretne uroki starości”. I oto w czerwcu 2021 doczekałem się. „Dom” przez znawców uznawany jest za jeden z najważniejszych hiszpańskich komiksów w historii. Ile w tym prawdy nie wiem, bo nie mam porównania. Natomiast o samym dziele chętnie napiszę Wam kilka zdań.

Rzecz dzieje się nieopodal morza, gdzieś na hiszpańskiej prowincji. To tam stoi domek letniskowy Antonia – wiekowego człowieka, który występuje na kartach opowieści głównie jako wspomnienie. Mówią o nim jego dzieci i sąsiad, a narracja proponowana przez każdą osobę jest różna. Antonio lubił swój domek. Cenił dbanie o ogródek, możliwość ułożenia muru z kamieni, naprawianie przeciekającej spłuczki w łazience. Swoją pasją bezskutecznie próbował zainteresować młodsze pokolenie. Vincente, Carla i José choć są całkowicie różni, do wakacyjnych wyjazdów na prowincje podchodzili zawsze podobnie. Traktowali to jako obóz pracy.

Już po śmierci ojca przywożą swoje partnerki, żony, mężów i dzieci by wspólnie spędzić czas i uporządkować lokum przed sprzedażą. Początkowo cała ich energia skupiała się na pretensjach. Młodzi nie mogli wybaczyć ojcu, że ten w kilka dni po śmierci matki pojechał na działkę. Zniknął z normalnego życia, które wiódł w takiej a nie innej formie, właśnie z uwagi na małżonkę. Czy jednak faktycznie był to wyraz ulgi, czy może jednak ucieczka przed smutkiem? Próba otoczenia się zakątkami, z których biła miłość i przywiązanie?

Z czasem Vincente, Carla i José zaczynają przypominać sobie coraz więcej ujmujących szczegółów z ich dzieciństwa. Piękne są chociażby sceny wspólnego budowania basenu czy oglądania meczu ładowanego samochodowym akumulatorem. Kolejne porządki, malowanie elewacji, stawianie pergoli przybliżają dziś dorosłych już ludzi do tego miejsca. Pomaga im w tym także sąsiad, który z dużą prostotą opowiada o przywiązaniu ojca do pewnego drzewa.

W komiksie Paco Roki opisywana kraina rodzinna ma właściwości magnetyczne. Ten dom mami bohaterów, łudzi ich, szepcze na ucho, nie pozwala o sobie zapomnieć. Razem z postaciami przemierzamy razem przestrzenie przeszłości wypełnione małymi i dużymi sekretami, wzajemnymi relacjami, problemami i radościami. Jest to pejzaż niezwykle intensywny i melancholijny. Pisarz komponuje z małych szczegółów istotę pojęcia rodzicielskości, w ten sposób zachowując w pamięci to, co nieuchronnie musi fizycznie stąd odejść. Warto zwrócić uwagę, że cała maestria tej historii uwidacznia się w sposobie narracji, w opowiadaniu o ojcu bez jego bezpośredniego bycia tu i teraz. We wspomnieniach jest on obecny, ale nie jako główny bohater, dzięki czemu Paco Roka unika pułapki sentymentalizmu i pretensjonalności.

Śledząc kolejne barwne i pomysłowe kadry mamy wrażenie, że jesteśmy widzami osobistej ballady napędzanej spokojem, nostalgią, beznamiętnymi spostrzeżeniami, przytaczaniem niewiele znaczących słów, obracanych w ustach niczym dojrzałe figi. Język, którym hiszpański pisarz nas raczy – opisy miejsc, zdarzeń, drobnych czynności przydają książce czułości. Otulają ją, oświetlają jakąś odrealnioną jasnością, która powoduje, że patrzymy na tę historię z taką samą czułością jak sam autor. Nie raz westchniemy także z zachwytem nad pomysłowością ilustratora, który nie pozwoli, żeby w kadrach doszło do jakiejkolwiek nudy (patrz chociażby drzewo genealogiczne).

„Dom” to komiks bardzo przejmujący, wypełniony słodko-gorzkim kolażem wspomnień. Jest pełną wątpliwości historią o kresie życia, o wartości jakie niosą w sobie przedmioty i jak trudno pogodzić się z pewnymi wydarzeniami. To piękna i poruszająca niewielka opowieść o wielkich sprawach.

Mój znajomy miał rację – absolutnie zakochałem się w stylu hiszpańskiego scenarzysty.

 

Recenzja "Kiedy zapada mrok" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 300

Tłumacz: Anna Sawicka

Oprawa: twarda

Premiera: 15 maja 2019 r. 

W posłowiu do książki „Kiedy zapada mrok”, autor pisze, że spośród wielu opowiadań jakie w swoim życiu napisał, do tego konkretnego zbioru wyselekcjonował te, które zmieściły się w określonych parametrach. Stosuje przy tym zasadę swojego kolegi, Vicença Riera Llorca, twierdzącego, że zbiory powinny zawierać utwory, które coś łączy, jakiś temat przewodni. W tym konkretnym wypadku, jest to pojawiający się w każdym opowiadaniu motyw śmierci, przestępstw i morderstw. Dalej te wytypowane teksty, Cabre poddał obróbce, skrawaniu i modelowaniu tak, aby ostatecznie przybrały pożądaną formę. I cel w sumie został osiągnięty, teksty układają się w jeden tematycznie spójny twór, tylko odnoszę przy tym wrażenie, że takie konstytuowanie książki sprawia, że jest to twór w jakimś sensie sztuczny, pisany pod z góry określoną tezę. 

Abstrahując jednak od tego zarzutu, warto przyjrzeć się bliżej samej treści zbioru, a w szczególności zależnościom, jakie z niej wynikają. Dostrzegam w prozie Cabre kilka kluczowych tematów, pojawiających się w kolejnych jego książkach. Jest to na pewno kwestia religii, rozumiana jednak nie jako dyskurs eschatologiczny o istocie życia duchowego, ale jako pewnego rodzaju struktura organizacyjna i literacka. Już w „Agonii dźwięków” jednym z bohaterów jest warowny klasztor La Rapita, którego zamieszkują mniszki klauzurowe. Podobnie w opowiadaniu „Mężczyźni nie płaczą” otwierającym niniejszy zbiór, młody bohater przebywa w bidulu, zaś opiekunkami, poza nauczycielami są zakonnice. To one wypierają możliwość molestowania podopiecznych ze strony dorosłych, co ostatecznie doprowadzi do wybuchu agresji. W kolejnym tekście płatny morderca spowiada się księdzu z popełnionych przewin, chociaż jego intencje, tak naprawdę mają niewiele wspólnego z wyznaniem grzechów. Kwestie religii Cabre podejmuje także wykorzystując cytaty z Pisma Świętego oraz porównania (np. „Pojąłem, jak święty Paweł na drodze do Damaszku” to z opowiadania „Nunc Dimittis). Wszystko to ma prowadzić nas do wniosku, że zło bywa bezwzględne, czasami nawet silniejsze niż wiara w Boga, także w dobro. Zresztą w jednym z tekstów autor ustami postaci mówi wprost, że w Boga nie wierzy, że cała zgnilizna świata nie może być zrodzona w imię dobra. I może właśnie dlatego w tekstach Cabre każdy jest tak bezwzględny, a cała jego proza taka cyniczna?  

Drugim tropem interpretacyjnym jest dla mnie współistnienie różnych środków artystycznych. U Cabre zazwyczaj istnieją i przenikają się trzy gałęzi sztuki: literatura, muzyka i malarstwo. W „Kiedy zapada mrok” muzyki nie uświadczymy. W jednym z wywiadów autor mówił, że „Malarstwo jest bardziej zbliżone do literatury, przez to, że operuje materialnymi środkami wyrazu, których można dotknąć, można je opisać i które poddają się manipulacji, interpretacji i w jakiś sposób zależą od odbiorcy i od autora”. Cabre rezygnuje więc z jednego medium, by z jeszcze większą siłą skupić się na pozostałych dwu. Najczęściej pojawiającym się motywem jest wchodzenie w obraz. W opowiadaniach „Claudi”, „Na zlecenie” i „Znikający punkt” wspomniany zostaje obraz „La paysanne” Jeana-Francoisa Milleta. W każdym istotne jest właśnie dosłowne wchodzenie różnych postaci do jego wnętrza, aby ujrzeć odwróconą twarz postaci. Cabre chce nam w ten sposób przekazać, że powierzchowna recepcja sztuki nie ma większego sensu. Tylko rozmyślanie o jej drugim planie, poszukiwanie schowanych poszlak ma uzasadnienie, z punktu widzenia sztuki interpretacji. W „Znikającym punkcie” mamy jeszcze jeden obraz – autoportret  Sary Voltes-Epstein. Kluczowa jest tu właśnie postać artystki, dobrze nam znanej z „Wyznaję”. Jest to kolejna ciekawostka potwierdzająca tezę, że jedną z flagowych cech pisarstwa Cabre jest gra z czytelnikiem i przenikanie się motywów, postaci i zdarzeń na kartach kolejnych dzieł. Choć trzeba przyznać, że w „Podróży zimowej” tych mieszanek, tropów i powiązań było nieco więcej, stąd też i zabawa większa.

Jeszcze jedna cecha prozy Cabre wydaje mi się kluczowa z punktu widzenia odbioru niniejszego zbioru. Chodzi mi o język, tak dynamiczny i rytmiczny w poprzednich jego książkach. Tu pisarz nieco zwalnia, używa bardzo prostego stylistycznie słownictwa, dostosowując się tym samym do przekazu swoich bohaterów. Gdy w opowiadaniu „Buttubatta” narratorem jest Noblista, język wydaje się bardziej wyszukany, z kolei w „Paldo” mówi do nas złodziej baranów i jego słowa odzwierciedlają slang prostego człowieka. Autor „Głosów Panamo” świadomie rezygnuje z plastyczności i kwiecistości frazy, na rzecz potoczystości i dosadności. Dobrze ten element widać także w najlepszym opowiadaniu zbioru – „Znikającym punkcie”, gdzie narratorów jest kilku, a każdy cechuje się odmienną składnią i zakresem używanego słownictwa. 

„Kiedy zapada mrok” jest na pewno zbiorem przyjemnym w lekturze, choć monotonność tematyczna po pewnym czasie nudzi. Nie zaskakują także puenty, z czasem coraz bardziej przewidywalne. Dobrze, że pisarz zaczyna prowadzić swoistą grę z czytelnikiem, bo w sensie egzystencjalnym ma nam tym razem niewiele nowego do przekazania. Najlepsze są te opowiadania, gdzie oprócz kolejnych morderstw, jesteśmy wciągani w sieci intryg. Dzięki temu uwaga pozostaje z tekstem na dłużej, mimo iż znany nam schemat przechodzenia liniowo z punktu A do punktu B, ma też swoje ograniczenia. Jest więc to nieco inny Cabre, niż znacie, co wcale nie oznacza, że jest to Cabre lepszy.

Recenzja "Kolor milczenia" Elia Barcelo

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 544

Oprawa: twarda

Premiera: 16 stycznia 2019 r.

Gdzieś u końca książki Elia Barcelo pisze taką oto definicję dobrej sztuki: „Sztuka nie musi się podobać. Ma poruszać, wstrząsać, niepokoić. Napawać lękiem, albo budzić dreszcz, albo tęsknotę za tym, co stracone. Człowiek ma się czuć tak, jakby dostał pięścią w brzuch. Albo przynajmniej, jakby go gdzieś w głowie kopnął prąd. Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy, sprawiać, że widz będzie miał ochotę odwrócić wzrok albo będzie się zastanawiał, jak jest możliwe to, co widzi”. To całkiem trafne określenie, mógłbym się nawet pod nim podpisać, ba, mógłby je upowszechnić jako motto identyfikujące moją amatorską działalność opiniującą. Trudno mi jednak tak postąpić mając wiedzę, że sama autorka tych słów, nijak się do nich nie stosuje, a tworząc dzieło tak bardzo osadzone we wszystkim tym, co konwencjonalne, niejako sama spycha je na margines artystycznego świata.

„Kolor milczenia” otwiera scena terapii metodą Berta Hellfingera. Główna bohaterka powieści – hiszpańska malarka Helena Guerrero – cierpi z powodu utraty siostry. Całe wydarzenie miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu, dokładnie 21 lipca 1969 roku, w dniu pierwszego namacalnego kontaktu człowieka z Księżycem.  To wtedy Alicja, żona Jeana Paula i jednocześnie potajemna kochanka Heleny, wyszła z domu i w tajemniczych okolicznościach została zgwałcona i zamordowana. Wspomnienie tych chwil i wiążąca się z nią trauma, po dziś dzień maluje życie Heleny w czarnych barwach. Stąd pomysł na ustawienie rodzinne, czyli metodę psychoterapeutyczną, polegającą na odgrywaniu swego wewnętrznego świata na scenie wobec innych, przy asyście tzw. reprezentantów, którzy zastępują członków rodziny klienta. Jak podpowiada słownik psychologiczny „celem metody ustawień rodzinnych jest ujawnienie oraz transformacja nieświadomych sił panujących w systemie rodzinnym klienta, które – zdaniem terapeutów ustawiających - powodują problemy życiowe oraz dolegliwości psychiczne i fizyczne”. Odczytując te słowa literalnie, terapia Heleny przebiega wręcz wzorcowo. Początkowe obawy co do trafności obranej drogi, szybko zostają rozwiane przez reprezentanta, który postanowił wejść w rolę cienia, cienia, który, jak później się dowiemy, dręczy Helenę od pamiętnego wypadku. Pojawia się na każdym jej obrazie, nie pozwala dobrze sypiać i zakłóca tak zasłużony dla znamienitej artystki relaks. To właśnie ten moment stanie się zalążkiem właściwej fabuły książki, która zamiast skupiać się na indywidualnym cierpieniu, podąży śladem bestsellerowych kryminałów. 

Przepis na retro kryminał pozornie jest prosty. Trzeba umiejscowić swoją akcję w przeszłości mniej lub bardziej odległej, najlepiej wybierając międzywojnie. Istotnym elementem łączącym czas miniony ze współczesnością będzie tu pojęcie retrospektywności, pisanie na kilku płaszczyznach czasowych.  Jako przestrzeń akcji warto wybrać miasto, najlepiej multikulturowe, które jednocześnie będzie poruszało w czytelniku wrażliwe struny. Bohater retro kryminału powinien być wyrazisty i niepokorny, idący pod prąd nie tylko otoczeniu, ale też szeroko pojętemu społeczeństwu. Towarzyszyć powinno mu w tym całe grono ciekawych postaci, wśród których nie może zabraknąć byłego kochanka, wojskowego, głosu rodziców z przeszłości, Watsona i jakichś przedstawicieli młodego, głodnego sukcesu pokolenia. I oczywiście interesująca zagadka, koniecznie mroczna, z morderstwem i polityką w tle, ale także podważająca mit o starych dobrych czasach. Ów motyw czasu i melancholii jest kluczowy dla nurtu, bo sam termin retro jest tyleż wygodny, co niesprecyzowany.

Kryminały retro to ciekawa forma odnajdywania „małej ojczyzny” i opowiadania o niej w atrakcyjny sposób. Żeby wyszło jednak wiarygodnie, należy właściwie zbudować otoczenie. Niezbędne jest posłużenie się topografią lat minionych, wsparcie się na tytułach prasowych, przywołanie dawnych legend, wplecenie w fabułę popularnych kiedyś filmów, sztuk teatralnych i piosenek. Ten autorski trud najbardziej docenią oczywiście mieszkańcy tych miejsc, ale nawet dla niewtajemniczonego czytelnika obudowanie otoczenia namacalnymi artefaktami będzie smakowitym kąskiem. Tym bardziej, jeśli wykreowany świat będzie wyrazisty i stylowy. I tu chciałbym użyć porównania, w którym drugim członem miałby być Madryt i Rabat stworzony przez Elię Barcelo. Niestety jednak, tak jak schodząc nieco na nasze swojskie podwórko, Wejherowo Schmandta jest odmalowane w kolorze sepii, tak jak Lublin Wrońskiego skrzy się żywymi kolorami, tak miasta Barcello są nijakie. Ograniczają się właściwie do wewnętrznych przestrzeni mieszkań i pustych opisów bujających się na wietrze drzew. Blade to i bezduszne, mimo że egzotyczny potencjał kipi całymi rozdziałami płomiennych opisów. Właściwie ów Rabat, jest w opisach autorki równie atrakcyjny i tajemniczy, jak powiedzmy Kurzętnik, opisany w Wikipedii.

Skoro zatem nie udało się z nostalgią, przyjrzyjmy się bohaterom. Układ serwowanych pionków na szachownicy książki jest precyzyjnie dobrany i przemyślany. Szwankuje za to psychologia. Trudno w przypadku „Koloru milczenia” mówić o szczególnej odkrywczości, a nawet prawidłowym wykorzystaniu tego, co już w literaturze osiągnięto. Helena to zakompleksiona dojrzała malarka, znajdująca się w niesformalizowanym związku z symbolem wszelkich cnót – pracowitym Carlosem. To on zajmuje się załatwianiem jej spraw, on pieczołowicie przeszukuje wszelkie poszlaki zbrodni, wreszcie on chodzi na spotkania, na które jego partnerka nie ma zwyczajnie sił, po wielogodzinnym myśleniu o przeszłości. Helena jest egocentryczką, wyparła ze swojej codzienności nie tylko rodzinę, ale także miejsca kultu młodzieńczych lat. Sztampowość tej postaci najbardziej uwidacznia się jednak w kodzie językowym, którym jako widzowie jej tragedii, jesteśmy suto karmieni. U Elii Barcello każda postać mówi tym samym, przegadanym językiem. Niestety autorka chce cały czas mieć kontrolę nad emocjami czytelnika, dlatego też operuje słownikiem oczywistości. Widać to chociażby w tym zdaniu: : „Helena miała wrażenie , że Carlos coś kombinuje”. To wrażenie, Helena ma na każdej stronie książki. Rzecz jasna zmienia się sceneria i bohaterowie, jednak to nie czytelnik zostaje zmuszony do myślenia o zdarzeniach. Wszystko jest tu gotowe i podawane z uporem godnym lepszej sprawy. Dochodzi nawet, i to wcale nie rzadko, do tak kuriozalnych sformułowań jak na przykład w tym wersie: „„Przygotowując herbatę, Helena zastanawiała się, czy to możliwe, aby jej siostra miała kochanka i nikt o tym nie wiedział. Oczywiście, że możliwe”. I tak jak w książce cała fraza kipi oczywistościami, tak oczywiści są tej jej bohaterowie. To chodzące schematy – czarne, lub białe, różnorodne (w warstwie biograficznej), ale jednocześnie niczym nie odstające od gotowych masek. Barcello wykorzystuje jako budulca ciężkich popkulturowych prefabrykatów, które w założeniu miały nadać intrydze wyrazistości. Nie udaje się, jest wtórnie i trzecioligowo.

Na koniec jeszcze parę słów o samej historii, która przecież winna w kryminale grać pierwsze skrzypce. Serwowana intryga, jest jakby żywcem wyjęta z dreszczowców Hitchcocka. Cechuje ją zatem swoista prostota, która smakuje dopiero w połączeniu z umiejętnym dozowaniem napięcia. „Kolor milczenia” nie jest jednak typem książki, którą połyka się w jeden wieczór. O gęstości emocji „Urzeczonej” czy „Zawrotu głowy” nie ma nawet co wspominać. Winę za to ponosi także dobór środków przekazu. Właściwie Barcello ograniczyła się tylko do dwóch form – retrospekcji i listów. Najbardziej męczące są właśnie te listy, które pojawiają się w każdym niedwuznacznym momencie tylko po to, żeby zabić napięcie w momencie jego powstawania. Raz list przyniesie ktoś z rodziny, kto przez poprzednie dwadzieścia lat nie miał odwagi go ujawnić, innym razem zostanie on znaleziony w skrzynce, która podobnie jak wyżej nie została wcześniej podana właściwej osobie, będzie też scena, w której to sama bohaterka przypomni sobie o ukrytej skrytce, którą wcześniej wyparła ze swojej świadomości. Trafią się też maile od Jeana Paula, który u schyłku swego życia, dokona rozliczenia z przeszłością. Te zabiegi miały z pewnością śrubować suspens, mimo że rozwiązanie zagadki jest aż nazbyt oczywiste. Zamiast jednak budować, niszczą one wszelką wielowymiarowość i tajemniczość. Ponadto puszczone w ruch wątki często nabierają komicznego rozmachu – jak chociażby w scenie odkrywania drugiej tożsamości ojca i informacji, że był on odpowiedzialnym za jeden z największych zamachów w początkowej fazie panowania generała Franco. 

Chciałbym w tym miejscu napisać, że „Kolor milczenia” ma swoje atuty. Ale niestety sumienie mi na to nie pozwala. Szalę goryczy przeważyły koniunkturalne przemyślenia autorki, które wplata w słowa swoich postaci. A to padnie coś o ETA, a to skomentuje w groteskowy sposób komunistyczny reżim, a to znowu doczepi się homoseksualistów („Po co? Przecież teraz tylko geje biorą śluby”, „Wiesz w co zamieniło się wojsko? W zgraję wypindrzonych pedałów”). I tak czytając te ponad pięćset stron, wracam wzrokiem to definicji dobrej sztuki, sformułowanej przez autorkę „Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy…”. I mam ochotę zadać pytanie Elii Barcello: „Dlaczego w takim razie tworzy Pani cegiełkę, która jest marnej jakości kalką znanych nie od dziś motywów i form literackich?

Ocena



Recenzja "Berta Isla" Javier Marias

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 560

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami


Premiera: 3 października 2018 rok

Javier Marias swoją przygodę z literaturą rozpoczynał w wieku 21 lat. W 1972 roku świat ujrzał jego pierwszą, młodzieńczą, niepozbawioną błędów książkę "Wilcze włości". Od tamtego czasu hiszpański autor publikuje regularnie, choć bez nadmiernego pośpiechu. Zdecydowanie wyznaje zasadę, że jego pomysły powinny spokojnie w nim urastać, zaś pęd za sławą ma mniejsze znaczenie, niż wartość samego projektu. Przełomową datą w jego biografii był tok 1989, gdy wydał „Wszystkie dusze”, publikację traktującą o czasach spędzonych w Oxfordzie. Tak rozpoczął się powolny proces budowania własnego, unikatowego stylu, czego zwieńczeniem było wydanie trylogii "Twoja twarz jutro".

Recenzowaną książkę Marias napisał w 2017 roku. Jest to historia Berty Isli i jej męża Tomasa Nevisona. Poznali się w Madrycie gdy byli jeszcze podrostkami, a ich miłość przetrwała okres rozłąki podczas studiów, by później przekształcić się w małżeństwo. Ta sielska historia ma jednak swoje mroczne oblicze, bowiem Tomas, jak to zwykle u Mariasa bywa, ma dar do posługiwania się językami obcymi, który skrzętnie wykorzystuje brytyjski rząd. Praca w wywiadzie wiązać się będzie z częstymi wyjazdami, tajemniczymi misjami, a wreszcie także zniknięciem, które rozłamie losy bohaterów tego dramatu na dwie tafle. 

U Mariasa prym wiodą długie frazy pełne wątpliwości i rozważań nad odmiennymi wariantami rzeczywistości. Liczy się tu nie tylko to co jest, ale także to co było i będzie, a nawet potencjalnie mogłoby się zdarzyć. Pisarz kreuje potok myśli swoich bohaterów, w przeciwieństwie jednak do stosowanych przez Joyce’a strumieniu świadomości, literacki świat Hiszpana jest usystematyzowana i posiada logiczną strukturę.

Marias pisze dokładnie to co myślimy, gdy widzimy określone zdarzenia lub osoby. Nie przecedza ich przez stylistyczne filtry, nie odsącza ich z potencjalnie zbędnych myśli. Wręcz przeciwnie, serwuje nam kompletny tok myśli, przez co każdy przedstawiony epizod nabrzmiewa znaczeniami i interpretacjami. Spójrzmy chociażby na zwykłą codzienną rozmowę małżonków przy stole. Ona mówi, wykonuje gesty, przyjmuje określone pozy, używa indywidualnej mimiki, odwraca się według sobie tylko znanej sekwencyjności. W tym czasie on, zmęczony i niechętny do wszelkiej konwersacji, słucha i analizuje każdy ton, dynamikę wykonywanych ruchów, stawia hipotezy odwołując się przy tym do swoich doświadczeń, stara się wyłapać moment, kiedy może bez trudnych konsekwencji odpłynąć myślami w inne terytoria własnej duszy. Ten komunikacyjny chaos Marias układa w zgrabną mozaikę i podaje wpisany w intrygującą fabułę.

Autor "Czarnych pleców czasu" w swojej najnowszej książce powraca także do dygresyjnych przyzwyczajeń. Tutaj przybierają one postać anegdoty o królu Henryku V, bohaterze kroniki Szekspira. Pisarz prowadzi wielostronicowy wywód o odwadze angielskiego wodza, jednocześnie odnosząc jego dzieje do losów swoich postaci. Kreuje w ten sposób odrębną opowieść, eseistyczną perłę, która doskonale komponuje się z historią małżeństwa Nevison i stanowi kluczowe, konstrukcyjne ogniwo książki. Nie jest łatwo zawiesić czas w kryminalnej fabule, Mariasowi udaje się to koncertowo. Zresztą cała jego książka jest jakby wyjęta z ram gatunkowych i wtrącona w umysł narratorów, gdzie akcja toczy się poza głównym nurtem wydarzeń. Swoisty retardacyjny majstersztyk. 

Cechą specyficzną tej prozy jest także zamiłowanie autora do badania języka. W "Bercie Isli" w pełni możemy dostrzec etymologiczne zawiłości naszej rzeczywistości. Pisarz analizuje różne znaczenia słów, roztrząsa problem nieprzekładalności wyrażeń frazeologicznych na inne języki, rozmyśla o możliwościach obrazowania wewnętrznego pejzażu uczuć przy pomocy tłumaczeń. Nie stroni także od powtórzeń i przywołań wcześniejszych zdarzeń, komponuje swój literacki utwór na wzór dzieł muzycznych, gdzie powracające echa i motywy wzmacniają wydźwięk frazy. 

"Berta Isla" to dzieło kompletne, na wskroś Mariasowe. Fascynuje swoją budową i frapuje fabułą. Ta, na pozór chłodna narracja, pełna jest płomiennych uczuć i skrywanych tajemnic. Autor z realistycznych modułów konstruuje treści zgoła nieprawdopodobne, swoiste panoramy globalnych problemów. Powolny rozwój zdarzeń nie nuży, a wręcz przeciwnie, wzmacnia pożądanie odkrycia istoty dzieła. Ta książka jest jak album złożony z kadrów portretujących codzienne życie, jest ona pisana jakby na wdechu – rozciągnięte fragmenty niemal pozbawione dialogów, pełne szczegółów percepcje otoczenia, drobiazgowo oddane nastroje bohaterów. To taka mozaika ludzkich fantazji, zaślepienia, straconych nadziei, niedojrzałych marzeń. Układanka wszystkiego tego, co banalne, jednocześnie wzbijająca się daleko ponad te fundamenty. 

Marias powiedział kiedyś, że po swojej trylogii nie napisze więcej książki. Jak to dobrze, że raz danego słowa nie dotrzymał!

Ocena:

Recenzja "Patria" Fernando Aramburu

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 656

Oprawa: twarda


Premiera: 18 kwietnia 2018 r.

Fernando Aramburu urodził się w San Sebastian w 1959 roku. Ukończył filologię hiszpańską na uniwersytecie w Saragossie. Od 1985 roku, czyli okresu nasilenia fali zamachów ETA, mieszka w Niemczech, gdzie założył rodzinę. Jest autorem wielu powieści, nowel, zbiorów poezji. Wielokrotnie nagradzany debiutuje na polskim rynku wydawniczym powieścią „Patria”.

Powieść traktuje o losach dwóch zaprzyjaźnionych rodzin z małego baskijskiego miasteczka leżącego nieopodal San Sebastian. Jest ich dziewięciu. Txato i Bittori posiadają dwójkę dzieci: Xabiera i Nereę, podczas gdy Joxian i Miren, są rodzicami Joxe Mariego, Arantxy i Gorki. Przez wiele lat znajdowali się oni w ścisłej zażyłości, wspólnie spędzali wolny czas, a ich dzieci traktowały dom przyjaciół jak własny. Po zamachu na Txato, lokalnego przedsiębiorce migającego się od płacenia horrendalnych danin na rzecz ETA, losy przyjaciół zostają rozdzielone murem nieufności, który dopiero po upływie lat zacznie się stopniowo rozszczelniać.

„Patria” w swoim fabularnym pomyśle zadziwiająco przypomina małą książkę wielkiego pisarza z Kolumbii – „Kronikę zapowiedzianej śmierci” Marqueza. To taka fraza, gdzie zamierzeniem autora nie jest ciągłe szokowanie czytelnika, zmienianie frontów czy żonglerka punktów widzenia. Publiczność obserwująca ten dramat od razu wie, że ktoś zginie, a już po chwili ma pewność, kogo dosięgnie ramię brutalnej rzeczywistości. Aramburu wyszedł z założenia, że to nie chęć rozwiązania zagadki będzie nas trzymać przy lekturze, lecz stopniowe odsłanianie szczegółów, nawet jeśli czasami przyjdzie nam mierzyć się z zaburzoną chronologią czy senną retrospekcją. Pisarz z wyczuciem pobudza naszą ciekawość, dozuje informacje, selekcjonując tylko te istotne w danym momencie. Doskonale wie, gdzie należy postawić kropkę, co warto przemilczeć, by po chwili opowiedzieć o tym ze zdwojoną siłą oddziaływania. I trzeba przyznać, że taką strukturę czyta się wybornie, tym bardziej, że autor „Bambi sin combra” ma niezwykły dar do wyważonego montowania obrazu. Swoją powieść rozpisał jak gotowy scenariuszach dynamicznego filmu, w którym sceny trwają zaledwie minutę czy dwie, a na postój zwyczajnie nie ma miejsca.

Aramburu w centrum swojego zainteresowania osadza ludzi. Kreśli nam portret rodzin zwyczajnych aż do bólu. Przy pomocy krótkich kadrów przygląda się prozaicznym scenom kłótni, spotkań przy obiedzie, tęsknoty nad grobem. Powieść wypełniona jest czynnościami tak dobrze nam znanymi jak studenckie błędy, problem utraty pracy, wychowanie dzieci, poszukiwanie swojej seksualnej tożsamości, wyjście na mecz, podróże, zakupy w mięsnym. Raz jest zabawnie, innym razem smutno, czasami życie pędzi, by zaraz zwolnić i wpaść w rutynę. Ta książka jest przede wszystkim rzetelnym freskiem tych wszystkich zdarzeń, o których wielu boi się pisać, by nie wpaść w sieć banalności. „Patria” wychodzi jednak z tego ryzyka obronną ręką. Dzięki nagromadzeniu szczerych i bolesnych emocji, czytelnik ma wrażenie, że odkrywa swoje otoczenie na nowo. Tu jest tak duszno od skomplikowanych relacji, namiętności, straconych marzeń i niesprawiedliwości, że dosłownie czujemy zapach tej małomiasteczkowiej bomby emocjonalnej.

„Patria” jest więc społeczno-obyczajową narracją o pejzażu mentalnym, wiarygodną o tyle, że została oparta na solidnych fundamentach. Są nimi ludzie, prości, ale jednocześnie magicznie niezwykli. Tych dziewięciu bohaterów, jak precyzyjnie nastrojone maszyny, działa zgodnie z rysami, jakie zostały im nakreślone. Uparty i naiwny przedsiębiorca, tęskniąca żona, gotowy na wszystko zwolennik terroryzmu, zaczytany i bojaźliwy nastolatek, niepełnosprawna moderatorka, wieczna marzycielka, racjonalny aż do bólu lekarz, głupia plotkara, nie wychylający się z własnym zdaniem ogrodnik – oni wszyscy, jak i ich otoczenie, są nie tylko perfekcyjnie skrojeni i psychologicznie uwiarygodnieni brakiem koturnowych przymiotów, ale także wielowymiarowi, owładnięci całą paletą uczuć. To takie postaci, które dobrze znamy i możemy je nazywać własnymi imionami, a także z zainteresowaniem analizować motywy ich postępowań.

Aramburu napisał także powieść o ludziach podzielonych ideologią. O tragicznych efektach terrorystycznych zamachów, a także o potrzebie przynależności, strachu oraz ślepej wierze w potrzebę działania. O racjonalnych Baskach, którzy muszą zginąć i o separatystach, dla których niepodległość jest ważniejsza niż wszystko inne, nawet lojalność, honor i ojczyzna. Pisarz prowadzi nas wzdłuż cienkiej i często niewidocznej nici zbrodniczej walki, kończącej się wykluczeniem i pożogą. Nie jest w tym jednak stronniczy, bowiem uderza także w aparat państwowy, który dopuszcza się stosowania tortur psychicznych i fizycznych względem więźniów. Bo to także książka o błądzeniu w ideologicznej mgle.

„Patria” przekracza gatunkowe ograniczenia. To niezwykły miszmasz powieści fabularnej, kryminału, eseju politycznego oraz dramatu społecznego. Jak mówi sam pisarz głosem jednego ze swoich bohaterów:

„Napisałem ją więc przeciwko cierpieniu zadawanemu jednym ludziom przez drugich starając się pokazać, na czym ono polega, oczywiście kto je generuje i jakie fizyczne oraz psychiczne konsekwencje pociąga za sobą dla ocalałych ofiar”.

„Starałem się uniknąć dwóch moim zdaniem największych niebezpieczeństw, jakie czyhają w tego rodzaju literaturze: z jednej strony popadania w patetyczny, sentymentalny ton, a z drugiej wykorzystywania fabuły do zajęcia wyraźnego stanowiska politycznego”.

To taka relacja, która miażdży swoją emocjonalną siłą. Czytając ją będziemy czuć bezsilność, strach, niezrozumienie, ból, złość, radość. Aramburu stworzył hipnotyzującą i mroczną narrację osadzoną w centrum zwykłych ludzi, którzy nie mogą prowadzić takiego życia, jakiego chcą. To powieść o przekraczaniu granic i konsekwencjach jakie z nich wynikają. O poczuciu wstydu i walce o dobre imię. Książka, która nie wyróżnia się oryginalnością, pięknym językiem czy szokującymi opisami. Nie szokuje formą i nie wymaga olbrzymiej cierpliwości. To bardzo atrakcyjnie zmontowana narracja, która nie musi niczego udowadniać. Świetnie napisane powieść, perfekcyjnie przemyślana i finezyjnie wykonana. Rekomendacja Mario Vargasa Llosy stanowczo nie jest przypadkowa i dana na pokaz. Wielbiciele „Święta kozła” pokochają też „Patrię”. Z pewnością jedna z ważniejszych książek tego roku.

Ocena:

Recenzja "Podróż zimowa" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda


Premiera: 9 maja 2018 r.

„Podróż zimowa” to zbiór czternastu opowiadań katalońskiego mistrza prozy. Przestawione historie powstawały i dojrzewały na przestrzeni wielu lat. Najstarsze zostało napisane już w 1982 roku, całość jednak, po wielokrotnej redakcji i adaptacji, w finalnej wersji ukazała się w 2000 roku. Tytuł zbioru w sposób bezpośredni odwołuje się do cyklu pieśni skomponowanych przez Franza Schuberta (wybitnego kompozytora romantycznego, dwunastego z czternaściorga dzieci nauczyciela z Wiednia), poematu Wilhelma Müllera pod tym samym tytułem, jak również do utworów Bertolucciego. Sieć odniesień jest więc rozległa, tak jak panoramiczne są w tej książce wszelkie relacje i więzi.

Jaume Cabré udowadnia tym zbiorem, że zabawy konwencją oraz mieszanie stylów równie dobrze sprawdzają się w opasłych tomach, jak i miniaturach. „Podróż zimowa” stanowi ewolucyjne w swej strukturze dzieło przenikające wiele zagadnień życia. To polifoniczna narracja pozostawiająca w czytelnikach poczucie artyzmu, ale także niepokoju, bo dotykane przypadki zgłębiane są w tonacji lęku i powątpiewania. Autor konfrontuje czytelnika z tematem upływu czasu oraz roli sztuki w życiu, stojąc jednocześnie na stanowisku, że to właśnie te elementy determinują w naszą egzystencję.

U katalońskiego pisarza w sercu opowieści zawsze znajduje się człowiek, ze wszystkimi jego słabościami i atutami, marzeniami i porażkami. Tło historii, choć często egzotyczne i atrakcyjne, bez człowieka nie ma większego znaczenia. Nie ważne czy znajdujemy się w drodze do Łodzi, na koncercie muzyki klasycznej lub w zapomnianym domu z tysiącem nikomu niepotrzebnych książek, ludzie odczuwają ból w podobny sposób, często nawet sobie tego nie uświadamiając.

Autor „Jaśnie Pana” zaprasza nas do wielu intrygujących fraz. Jest tu znany i ceniony pianista, który podczas jednego ze swoich koncertów, stracił serce do występów. Swoje miejsce w książce będą mieć także zrozpaczony śmiercią żony mężczyzna oraz kobieta, której wystarczy chwila, aby przekreślić swoje dotychczasowe życie. Będzie też relacja więźnia, który rezygnuje z ucieczki, by przeczytać wyczekiwane listy od córki, a także opowieść o uczniu Bacha niszczącym ostatnie dzieło swojego Mistrza. Pisarz pozwoli nam także na chwilę uśmiechu, podczas lektury opowiadania o szajce złodziei wzajemnie się eliminujących, jak również na momenty nostalgii podczas mojego ulubionego fragmentu o starszym człowieku zakochanym w swoim księgozbiorze. Te, jak i inne przekazy, Cabre pisać będzie odmiennymi manierami. Nie pozwoli nam na stagnację stylistyczną, nastrój malować będzie wieloma barwami tęczy, a wszystko to doprawi całą masą erudycyjnych wywodów i symbolicznych odniesień do dzieł sztuki. Niezwykle istotne jest przy tym, że ma on rękę do kreowania światów nieskomplikowanych, czytelnych i subtelnych jednocześnie, takich, które pochłoną zarówno wytrawnego słuchacza XVII-wiecznych sonat, jak i przeciętnego Kowalskiego.

Cabre umiejętnie buduje napięcie w swoich opowiadaniach. Początkową harmonię stopniowo i niepostrzeżenie odwraca do góry nogami, by docelowo, tuż przed metą, pozwolić sobie na konkretną erupcję emocji. Tu nie ma historii urwanych w połowie, nie ma też miejsca na niedopowiedzenia i improwizację. Pisarz stawia na efektowne zakończenia i błyskotliwe pointy. Nie zapomina jednak przy tym o swoim celu nadrzędnym, czyli splataniu wszystkich relacji w jeden wielki motek. Interesuje go bowiem szeroka perspektywa, stąd jego postacie wciąż na nowo się odradzają, powracają w nowych wcieleniach, w odmiennych czasach i przestrzeniach. U katalońskiego mistrza słowa wszystko jest względne: bohaterowie historyczni stają się postaciami fikcyjnymi, pięknie brzmiące cytaty, są tak naprawdę fałszywymi przestrogami, zaś przywołani mentorzy to wyłącznie wytwory wyobraźni pisarza.

„Powieść zimowa” jest pułapką, świadomie zastawioną na czytelnika. Stanowi przejaw literackiego buntu przeciw klarowności przekazu. Cabré stworzył jedną, misterną opowieść o przeznaczeniu, zbudowaną z siatki miniatur, pozornie ze sobą niezwiązanych. To też dojrzała i zaskakująca kompozycja, którą można smakować wielokrotnie, wciąż poszukując właściwych odpowiedzi. Zbiór kompletny i przemyślany, mądry, ale jednocześnie wielowymiarowy. Można czytać go płytko i mieć przy tym kapitalną rozrywkę, a można też zatrzymać się nad treścią nieco dłużej i oddać refleksji na tematy fundamentalne. 


Ocena: