Recenzja "Syn Jezusa" Denis Johnson

Wydawca: Karakter

Liczba stron: 128

Tłumaczenie: Szymon Żuchowski

Oprawa: zintegrowana

Premiera: 18 marca 2020 r.

Denis Johnson urodził się 1 lipca 1949 roku w Monachium. Chwilę wcześniej na świat przyszedł Haruki Murakami i Ken Follet, a parę miesięcy później, w październiku w odległym Ovalle, swój pierwszy krzyk wydał niedawno zmarły Luis Sepulveda. Można by więc powiedzieć, że rok 1949 obrodził w cenionych na świecie pisarzy. Niewielu Polaków ustawi jednak Johnsona na tej samej szali, co wspomnianą trójkę. Wynika to z małej jego rozpoznawalności w naszym kraju. A był przecież dwukrotnym finalistą Nagrody Pulitzera, stypendystą Fundacji Guggenheima, zwycięzcą National Book Award for Fiction. Lekcji pisania udzielał mu Raymond Carver, a David Foster Wallace umieścił jego debiut „Angels” na liście pięciu najbardziej niedocenionych amerykańskich powieści po roku 1960. Jego postać odświeża nam Wydawnictwo Karakter i trzeba przyznać, że robi to w świetnym stylu.

„Syn Jezusa” to niewielkich rozmiarów zbiór jedenastu opowiadań, stanowiących zapis anegdot z życia autora. Rzecz dzieje się w kolorowych od heroiny latach siedemdziesiątych, gdzieś na uboczu ‘pięknej Ameryki’. Razem z plejadą ponurych bohaterów odwiedzamy brudne i odrapane meliny, ulice, przydrożne krzaki, cieszące się złą sławą knajpy. To nie są miejsca, które chciałoby się penetrować osobiście, to raczej symbole rozpusty i upadku, których boimy się w duchu, ale jednocześnie bardzo chcemy je poznać z bezpiecznej, czytelniczej perspektywy. W centrum uwagi pozostaje tu właśnie narrator, który zgodnie z nadanym tytułem pełni rolę proroka. Nie jest to ten miłosierny Jezus, którego znamy z Nowego Testamentu. Johnson kreśli sugestywne portrety osób, które chodząc po świecie, niosą ze sobą złą wieść. Reprezentują różnej maści ćpunów i wykolejeńców. Nie wiemy skąd pochodzą, ani dokąd zmierzają. Nie wiem dlaczego znaleźli się w centrum tej narracji. Widzimy jednak, że nie jest to przypadkowe, że w ich małych gestach i prostocie, kryje się jakiś cel. To oni muszą wyrzucić z siebie krzyk ulicy, rozpacz zagubionych. Bo tych ostatnich, nikt już słuchać nie chce.

W jednej z najlepszych opowieści tego zbioru - „Wypadku autostopowicza”, poznajemy właśnie takiego brudnego proroka. Wsiada do przypadkowego auta i jedzie stopem ze szczęśliwą rodziną. Wie, że zaraz zdarzy się wypadek. Ma świadomość klęski, jaka spłynie na niewinnych. A mimo to jedzie, rozmawia o niczym, odlicza czas do nieuchronnego. Mimo swojej świadomej podmiotowości, delektuje się chwilą, nie myśli o tym co będzie. To nie ma dla niego znaczenia, musi wypełnić swoją misję. Czytelnik wciąż czeka aż wydarzy się coś wielkiego, coś wartego wzmiankowania, aż pojawią się jakieś emocjonalne wyznania i sceny. A tu koniec, kolejny nic nieznaczący wypadek. Te opowieści są jak tła do czegoś, co ma się wydarzyć, a co nigdy nie następuje. Johnson mimo budowania doniosłych chwil, nie jest głosem patosu i wrażliwości. Lubi czarny humor. Część opowiadań zamienia w skecze i groteski, by jeszcze silniej ukazać nam zwykłe życie, jako element wiecznej wojny toczącej się między złudzeniami, a przegraną. 

Autor tworzy krótkie i proste zdania. Dużo u niego dialogów, ale tym co najbardziej wyróżnia go spośród grona innych pisarzy, jest umiejętność konstruowania idiolektów. Na tym fundamencie kreuje sugestywne sceny i portrety ludzkie. Johnson, podobnie jak Flannery O’Connor, z której zbiorem opowiadań „Ocalisz życie, może swoje własne”, „Syn Jezusa” dość mocno mi się kojarzy, nie akceptuje języka literackiego. Ten uważa za martwy i pusty. Co innego subkody językowe czy argot, reprezentujące tak istotny dla niego antyestetyzm. Taka literatura żyje, promienieje prawdziwym znaczeniem i sensem. Tłucze w nas, jak w tarczę strzelniczą. Trudno nie odczuwać po lekturze jakiegoś potargania. Johnson głęboko wierzy, że prawdziwe katharsis odnaleźć mogą przede wszystkim zranione dusze, a źródłem realnego objawienia jest bagno codzienności. To jeden z tych niepodległych głosów, które w autorskim stylu zabierają nam nadzieję w sens życia, jakie prowadzimy. O ile bardziej cenię taki szept, niż przesycony powtórzeniami i błahością krzyk jego sławnego rówieśnika z Japonii.

Recenzja "Opowiadania chasydzkie i ludowe" Icchok Lejb Perec

Wydawca: Wydawnictwo CM

Liczba stron: 244
 
Oprawa: miękka

Premiera: 30 marca 2020 r.

Icchok Lejb Perec, obok Mendele Mojchera Sforima i Szolema Alejchema, należy do grona klasyków literatury jidysz. Choć tym najbardziej rozpoznawalnym jest Noblista, Isaac Bashevis Singer, to właśnie Perec tworzył podwaliny literatury chasydzkiej i, jak wskazują niektórzy wtajemniczeni, bez niego nie byłoby późniejszych sukcesów autora „Spuścizny”.

Nie do końca wiadomo, kiedy Perec się urodził. Oficjalnie funkcjonują dwie daty 20 maja 1851 albo 18 maja 1852, chociaż większość badaczy jego twórczości optuje jednak za tą drugą wersją. Perec urodził się więc w epoce Melville’a, Turgieniewa, Hawthorne’a i Alphonse de Lamartine’a, ale to nie oni mieli na niego największy wpływ. Od zawsze podkreślał, że wzorami byli dla niego rodzice: Jehuda Perec i Rywka z domu Lewin. To oni włożyli sporą część swojego majątku w wykształcenie syna. Pozwolili mu podjąć studia Talmudu i Tory, przyczynili się do multilingwinistycznej natury Icchoka (biegle znał hebrajski, rosyjski i jidysz zaś nieco słabiej – niemiecki i polski). Dali mu wszystko, by ten w dorosłym życiu stał się kimś ważnym i szczęśliwym. Nie od razu jednak Perec stał się pierwszoplanową postacią na scenie żydowskiej Warszawy literackiej. Przez lata podejmował się wielu działalności, które zazwyczaj kończyły się katastrofalnie. Założył młyn, piwiarnię i szkołę. Pracował jako korepetytor języka hebrajskiego, miał wkład w powstanie ochotniczej straży pożarnej w Zamościu, wykładał w szkole wieczorowej dla robotników i był współzałożycielem gimnazjum żydowskiego. Sporo sukcesów odnosił jako adwokat, ale i tu po 11 latach i zawistnych donosach, musiał powiedzieć sobie dość. Rok po tym wydarzeniu Perec nieśmiało debiutuje jako pisarz poematem „Monisz”, który stanowi swoistą balladę o międzyreligijnej miłości.

Dopiero zamieszkanie w Warszawie i stopniowa radykalizacja poglądów, krystalizują styl literacki Pereca. Był orędownikiem teorii, mówiącej że żydowska literatura powinna wrócić do żydowskiego folkloru. Owocem tych poglądów były wydane na początku nowego wieku zbiory opowiadań, w tym ten najsłynniejszy, który obecnie przypomina nam Wydawnictwo CM. Na „Opowiadania chasydzkie i ludowe” składają się dwadzieścia trzy teksty o różnej długości: od kilkunastostronicowych, pełnoprawnych opowiadań, po kilkustronicowe miniatury. Całość przesiąknięta jest chasydzkim duchem i uzupełniona o rozbudowany słownik, który ułatwia współczesnemu czytelnikowi zrozumienie takich terminów jak: cheder, tosefty, Rosz-haszana czy mykwa. W zbiorze dominują historie proste, z jasnym przesłaniem, stanowiące zalążki przypowieści (np. „Bard”), ale znaleźć można tu też nieco trudniejsze tematycznie dzieła, podejmujące ważne społecznie problemy (np. „O historii”). Nad całym zbiorem unosi się duch realizmu magicznego, dowodzący że osiągnięcia Marqueza nie były dla literatury jakimś przełomem, a raczej autorskim odświeżeniem.

„Opowiadania chasydzkie i ludowe” przedstawiają nam świat Żydów, którego już nie ma. Przywołują dawne tradycje, opisują obchodzenie specyficznych świąt, zapoznają nas z kultem religijnym, który może stanowić sedno ludzkiego istnienia. Nie zabraknie w nich sennych wizji, niejasności, ciekawych postaci bijących się z własnymi myślami oraz ironii i baśniowych wydarzeń. To bardzo różnorodny, barwny i mądry obraz świata pełnego codziennych czynności, wiary i wyobraźni. Zawarte tu historie przepojone są mistyczną aurą, cudownym oddziaływaniem Obecności Bożej, ale też mówią o wartościach ukrytych w prostych, nieuczonych ludziach. Bez słownych piruetów, niepotrzebnego kombinowania czy wodolejstwa. Prawdziwie ciepła opowieść o zwyczajnych, ale jakby nieco zakurzonych wartościach. Perec nie tylko opowiada, ale i uczy słuchania i opowiadania. I jest to, moim zdaniem, zaraz po historycznej wartości tej książki, największy jej walor.

Recenzja "Wszędzie i we wszystkim" Pimm van Hest, Sassafras de Bruyn

Wydawca: CoJaNaTo

Liczba stron: 32

Oprawa: twarda

Premiera: 1 czerwca 2019 r.

W 2010 roku nastąpił zwrot w mojej percepcji na sztukę. Wtedy to po raz pierwszy obejrzałem zadziwiająco dojrzały, poetycki i wizualnie perfekcyjny film Gregory’ego Colberta „Ashes and snow”. To właściwie nie tyle dzieło fabularne, ile kolaż ujęć fotograficznych portretujących interakcje zachodzące między człowiekiem a zwierzętami. Wszystko to wzmocnione lirycznym komentarzem. To właśnie dzięki temu filmowi, otworzyła się we mnie wrażliwość, na łączenie sztuki obrazu, ze sztuką słowa. I choć bardzo często jest tak, że coś w podobnym pomyśle nie zagra, że jedna z gałęzi wyrażania swoich artystycznych wizji przeważa nad drugą, albo że odwrotnie, ani tekst ani grafika nie poruszają dostatecznie, jest to moim zdaniem jedna z ważniejszych tendencji we współczesnej sztuce, docierająca do szerokiego grona odbiorców.

Taką formę prezentuje też książka „Wszędzie i we wszystkim”. I już na samym początku mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że jest to rzecz wyjątkowa. Wydawnictwo CoJaNaTo proponuje nam historię małej Yolandy, której nieoczekiwanie umiera mama. Yolanda pyta wszystkich wokoło, gdzie jej mama się podziała. Próbuje znaleźć źródło tajemniczej straty. Motywuje ją nie tylko deficyt bliskości, ale także otaczający dorośli, którzy zamiast pomóc, nabierają wody w usta i wolą tematu nie poruszać. Na szczęście są też tacy, którzy starają się małej dziewczynce pomóc. Każdy z nich wyjaśnia, w jaki sposób nadal doświadcza obecności zmarłej. Dla dziadka będzie to spojrzenie w jej ukochane róże, które zasadziła będąc jeszcze dzieckiem. Tata czuje swoją żonę w pejzażu, który namalowała i kubku, który kiedyś zreperowała. Będą też inne postaci, wspomnienia, ciepłe historie, które każdy nosi w sobie. Bo życie nie kończy się wraz ze śmiercią, ale trwa nadal. Mama zawsze będzie przy Yolandzie, wystarczy się rozejrzeć oczami duszy.

„Wszędzie i we wszystkim” porusza istotny w rozwoju dziecka temat i co ważne, robi to z jednej strony w sposób wyważony, z drugiej także nienarzucający. Autorzy nie chcą grać na emocjach, całkowicie odcinają się od dawania banalnych recept i rad. Wolą zatopić się w poetyckich rozważaniach o samej naturze radzenia sobie ze stratą. Pięknie oddaje to lityczny tekst Pimma van Hesta, a jeszcze lepiej obrazują ilustracje Sassafras de Bruyn. Nie skłamię jeśli powiem, że strona graficzna książki to tak naprawdę oddzielne dzieło sztuki, które spokojnie można wydrukować i rozwiesić na ścianie. Bardzo klimatyczna i nastrojowa opowieść. Także idealny pretekst do rozmów z dzieckiem o kluczowym w życiu temacie. Wszystko to sprawia, że „Wszędzie i we wszystkim” to jeden z lepszych picturebooków, jakie wydano w ostatnich latach w Polsce. Pozycja obowiązkowa w biblioteczce zaangażowanego w rozwój dziecka rodzica.

Recenzja "Przez" Zośka Papużanka

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 296

Oprawa: twarda

Premiera: 15 kwietnia 2020 r.

Osią tematyczną najnowszej książki Zośki Papużanki jest obserwacja. Owa czynność staje się tu zarówno jednostkowym celem, jak i samoistnym, milczącym bohaterem. Autorka poszła o krok dalej, niż Hitchcock w „Oknie na podwórze” i Kieślowski w „Krótkim filmie o miłości”. Tam bowiem bohaterowie, odpowiednio James Stewart jako L.B. Jefferiesi i Olaf Lubaszenko jako Tomek, poprzez swoje podglądanie sąsiadów, kreują nowe zdarzenia i przecinają ścieżki losów, dzięki czemu powstają elektryzujące i moralizujące fabuły. „Przez” zmierza z kolei w kierunku ukazania nudy codzienności. Nie robi tego jak Rene Lesage w „Diable kulawym”, gdzie diabeł zrywa dachy z domów i naświetla prywatne życie w tych momentach, w których nie dopuszcza się osoby trzeciej. Papużanka umywa ręce od wszelkiej efektowności, w centrum uwagi stawia mężczyznę i każe nam przypatrywać się dziejom jego typowego małżeństwa.

Nie jest to żaden Brad Pitt czy inny Robert Pattinson. Ot zwykły, szary obywatel, którego niektórzy wezmą nawet za śmieciarza. Nie ma specjalnych uzdolnień, ambicji, skrywanej mądrości. Posiada żonę, którą pewnego dnia traci. Stęskniony wprowadza się do jej bloku i z ukrycia stara się przypatrywać jej nowemu życiu. Takie usytuowanie postaci sprzyja odkrywaniu i pokazywaniu wszystkich warstw i pięter życia prywatnego, jest dobrym punktem wyjścia do rozważań nie tylko o tym co tu i teraz, ale także o tym co już było. Papużanka podsłuchuje życie prywatne normalnej polskiej rodziny, zdradza jej sekrety i ukazuje intymne sprężyny. Tu aż roi się od energii i emocji, mimo że lawa codzienności, zastygła w magmę przeszłości. „Przez” to powieść składająca się z mozaiki zwyczajnych działań, czynionych w pośpiechu zamierzeń, z upływającego czasu, domowej krzątaniny, przypadkowych widzeń i całej masy zamyśleń. 

Proza Zośki Papużanki to literatura proporcjonalnie trudna do drobiazgowości i skrupulatności, z jaką powstały wszelkie frazy składające się na „Przez”. Jej trudność ujawnia się nie tylko na poziomie mikro, gdy przyzwyczajeni do zupełnie innych fabuł, pełnych ‘czegoś ciekawego’, i nieprzygotowani na tę odmienną rzeczywistość, zadajemy sobie pytanie o konkretne sensy danych zdań czy akapitów. O znaczenia, które kryją się między kolejnymi odniesieniami, o te powtarzające się przeskoki między przestrzeniami, wprowadzające czytelnika w kłopotliwy stan. To zderzenie kontekstów, pięknych, świeżych porównań i metafor, obserwowane jest również na poziomie makro, co również może potęgować trudności w odbiorze. Pragnąc bowiem te nasze mikroobserwacje scalić w jedną, spójną i logiczną całość, zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie tego dokonać. Mieszając własne interpretacje z autorskim głosem, szybko dostrzegamy, że konstruujemy ciąg nawarstwiających się, fałszywych komentarzy. Wynika to w dużej mierze z dyskomfortu, w jaki wpędza nas świadomie Papużanka. Nikt nie chce czytać o bohaterze, który mógłby być też nim samym, albo który wręcz w jakimś sensie właśnie nim jest. A przynajmniej nie w takich sytuacjach, gdzie na światło dzienne wychodzą smutne tajemnice. Nie o sensy jednostkowe tu jednak chodzi, lecz o pewną wrażliwość, o nieuciekanie przed tym, co wymaga podjęcia często heroicznego trudu.

Papużanka pisze bezkompromisowo. Nie interesują jej półśrodki, głęboko wierzy w zasadność swoich spostrzeżeń, które leżą u fundamentu całej książki. Dzięki temu jej powieść, mimo że szalenie nudna, jest godna przeżywania. „Przez” udowadnia , że literaturą można powiedzieć całkiem sporo i można ją też otworzyć na inne obszary. To proza unosząca się ponad materią, także ponad problemami, które w zestawieniu z doświadczeniami innych jawią się jako błahostki. Jakość tej książki nie bierze się wyłącznie z warstwy językowej, ale też z niewymuszonej, nienarzucającej się myśli, że człowiek tak naprawdę w imię ważnych dla niego pobudek, traci racjonalności. A o tym zadziwiająco często zapominamy.