Recenzja "Feinweinblein" Weronika Murek

Wydawca: Wydawnictwo Czarne
 
Liczba stron: 216

Oprawa: twarda


Premiera: 3 kwietnia 2019 r. 

Czym jest Feinweinblein? To słowo zaczerpnięte z tradycji śląskiej, oznaczające potwora i to nie takiego zwyczajnego potwora. To nie jakiś smok czy inny tytan z ciałem konia. Feinweinblein jest anonimowy, nikt za bardzo nie wie jak wygląda ani po co przychodzi. Znane są jedynie ogólne skutki spotkania z potworem: stanie się coś strasznego. Właśnie takiego potwora Weronika Murek wplata w swoje trzy dramaty. Swoiste niewidoczne monstrum, które drąży ludzkie dusze od środka.

Metoda autorki „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” polega w dużej mierze na samoograniczeniu. Wypowiadane przez jej bohaterów słowa są jedynie pewnymi zalążkami zdań. To echa ich myśli, często skrywanych. Takich, które niekoniecznie mówi się głośno, przy ważnych wystąpieniach, a raczej używa się w rozmowach u kosmetyczki, w kwiaciarni czy przy targowym bazarze. Wszędzie tam, gdzie więzy poprawności się rozwiązują, a budowane przez lata zaufanie, pozwala na pewną dozę improwizacji. Właśnie to interesuje Murek – te wszystkie brudne i chore fantazje, te plotki i złorzeczenia, tak chętnie rzucane względem bliźniego swego, jak i siebie samego. Tego typu język naśladujący ustrukturyzowany chaos głosów nie jest niczym radykalnie nowym w literaturze. Podobne podejście do pisarstwa reprezentuje obecnie Dorota Masłowska. Każdy kto czytał „Innych ludzi” wie, że w zależności od osobniczych preferencji odbiorców powieść była oceniana jako objawienie lub bełkot, ponieważ granice języka nie są dekretowane prawem, lecz oscylują wokół uwarunkowań psychologicznych czytelnika. 

Weronika Murek mówi przy użyciu swoich bohaterów bardzo wiele, chociaż używa do tego zadziwiająco mało treści. Przyjmuje założenie, że skoro w sztuce nowoczesnej za dobrą monetę uważa się przekraczanie granic, ona woli pójść w kierunku dokładnie odwrotnym, wycofać się. I tak zamiast szerokiej przestrzeni ekspresji, widzimy inscenizacyjne zawężenie. Pisarka szuka swojego miejsca w skrajnie restrykcyjnym ograniczeniu formalnym. Ostatecznym punktem docelowym staje się uporczywe powtarzanie fraz i afabularność. Dramaty Murek bazują więc na minimalizmie, na prostych sformułowaniach, w których zawiera się maksimum znaczeń. Także na symbolice, jak chociażby w tytułowym utworze, gdzie radio wokół którego zbierają się mieszkańcy, jest zgrabną metaforą wyroczni, mającej powiedzieć zainteresowanym jak żyć. 

Tak jak książki Masłowskiej zaczęły mnie męczyć, tak „Feinweinblein” wręcz przeciwnie, stanowi wartość dodaną do teatru współczesnego w Polsce. Być może ta leksykalna asceza i denerwująca refreniczność bardziej pasują mi do sceny, niż domowego zacisza. Widzę w tym bardzo szerokie pole interpretacyjne dla twórców, którzy w życiu Rodziny Knauerów (oddali nazistom niepełnosprawnego umysłowo syna za radio i pięć marek), Świetlicowego i Świetlicowej (tęskniącymi za atrakcjami wojny, w tym za możliwością dorobienia się majątku) i Petenta (donosiciela i szabrownika), mogą na równi ujrzeć sztukę wypełnioną egzystencjalizmem i nihilizmem, fatalizmem i improwizacją, tradycją i przyszłością. Pokuszę się stwierdzeniem, że Murek pisze zagadkami do rozwiązania, które każdy może rozumieć po swojemu. To nawet nie jest literatura, tego się nie ‘czyta’, to albo się spróbuje rozebrać na czynniki pierwsze poprzez wnikliwą kontemplację i wsłuchanie, ale spłynie po nas jak pot, po kilkugodzinnej wspinaczce na Giewont. Trochę jak z czytaniem Borgesa: bez wiedzy i encyklopedii kultury pod ręką, lepiej do tego nie podchodzić.

Autorkę interesuje kilka spraw fundamentalnych, wokół których nakreśla swoje teksty. Przede wszystkim jest to uwielbienie historii, i to zarówno tej powojennej, jak i dawniejszej. Odwaga autorki przejawia się także tym, że nie boi się na karty swoich dramatów przywołać takich postaci jak Igna­cy Pade­rew­ski i Roman Dmow­ski, chociaż pełnią tu oni bardziej rolę masek, niż realnych bohaterów. W „Feinweinblein” to co dawne, przenika się z tym co obecne. Murek analizuje w ten sposób proces samostanowienia jednostki, źródła aktualnego kształtu tożsamości kulturowej i funkcjonujących systemów wartości. Jednak nie tylko ta historia przez wielkie H ją frapuje. Jest bowiem jeszcze kwestia przesądów i śmierci, ale też zielarstwa, które tak obficie eksploatuje w tych dramatach. Inspiracje wierzeniami ludowymi i dawnymi rytuałami sytuują jej twórczość w cieniu Wyspiańskiego, cieniu, z którego autorka chce się wydostać, tworząc własną metodę docierania do odbiorcy.

Weronika Murek świadomie zrywa z humanizmem i przyszytym do niego sloganem uniwersalizmu. Wyśmiewa groteskową umowność naszej rzeczywistości, droczy się z czytelnikiem i stawia na pozorny komizm. Mówię pozorny, bo na pierwszy rzut oka w żadnym z dramatów nie ma nic zabawnego. Ba, one kipią od smutku i pesymizmu. A jednak piszę o komizmie, bo wydaje mi się, że autorka śmieje się z naszej czysto ludzkiej kondycji, z naszych myśli, udawanych manier, szram na sercu. Także z naszej polskości. Kwintesencja tego rozbawienia tkwi w manifestacyjnych szczegółach, tak często trudnych do wyłapania w potokach wolnych myśli. Najdobitniej dostrzegam to chyba w „Wujaszkach”, być może najlepszym z tekstów tego zbioru. 

„Feinweinblein” jest lekturą szalenie trudną, przede wszystkim dlatego, że autorka zostawia duże pole do interpretacji dla twórców teatralnych. To oni powinni wypełnić ten strumień myśli, jakimiś zalążkami narracji, które jeszcze bardziej przyciągną myśli odbiorcy. Problemem może być też hermetyczność języka, często podążającego donikąd. Nie zmienia to jednak faktu, że Weronika Murek jest ważnym głosem na polskim rynku wydawniczym. Warto się w niego wsłuchać, bo w opozycji do masy, autorka „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” dobrze rozumie, że nasze korzenie mają znaczenie i warto się do nich odwoływać.

Ocena:


Recenzja "Wypędzenie Gerty Schnirch" Kateřina Tučková

Wydawca: Afera

Liczba stron: 448
 
Oprawa: miękka


Premiera: 4 kwietnia 2019 r.

W ciemne zwierciadło zagłady zaglądano już z bardzo różnych pozycji: historii, filozofii, gospodarki, socjologii, literatury czy myśli politycznej. Pytanie: „Jak to było możliwe?” dźwięczy echem drugiego, może jeszcze bardziej złowieszczego: „Czy zagłada była jednostronna i czy jej efekty odczuwamy nadal?”. Między innymi z tym tematem stara się zmierzyć Kateřina Tučková w „Wypędzeniu Gerty Schnirch”, jednej z najlepszych książek antywojennych, jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie.

Trudno określić, gdzie tak naprawdę ta historia się rozpoczęła. Z pewnością ważnym punktem zwrotnym było wystąpienie prezydenta Czechosłowacji Edwarda Benesa, który dwunastego maja 1945 roku w Brnie zaapelował do obywateli czeskich o konieczności ostatecznego zlikwidowania problemu niemieckiego. Tak oto mieszkańcy krwi germańskiej, zmuszeni zostali do przymusowego opuszczenia i pozostawienia swoich dobytków, a także włączenia się w tak zwany brneński marsz śmieci, czyli transfer w kierunku granicy z Austrią. Upodleni, głodni, chłostani, walczący z tyfusem, często nadzy, musieli maszerować blisko pięćdziesiąt kilometrów pieszo, do nieznanej im przyszłości. Musieli to robić, ponieważ obarczono ich winą za piekło drugiej wojny światowej. I nie miało tu znaczenia, że większość z nich reprezentowała inny front, niż polityka Hitlera, że przez lata pracowali na chwałę narodu czeskiego. Jedynym kryterium doboru była krew, często zresztą mieszana.

Właśnie w te wydarzenia wplata autorka historię tytułowej Gerty Schnirch – córki Czeszki i faszysty. Gerta podążała morderczym pochodem razem ze swoją córką Barborą – owocem gwałtu. Walka o przetrwanie, jaką podejmuje bohaterka i jaką doskonale opisała pisarka, przenika się tu z bólem ukrywania własnego ja. Gerta wstydzi się swojego niemieckiego pochodzenia, kamufluje własną przeszłość i na siłę stara się stać kimś innym. W obozie przejściowym w Pohorelicach, do którego trafiła zamiast poza granicę kraju, dostaje nową tożsamość. Jako Gerta Schnirova pracuje wraz z innymi niewolnicami na roli u czeskich gospodarzy. Pomaga przy żniwach, oporządza bydło, a ostatecznie trafia także do pracy w urzędzie. Chce być traktowana jako Czeszka i robi wszystko aby tak ją postrzegano. Tylko Barbora ciągle przypomina jej, kim tak naprawdę jest. Jej ból, wątpliwości dotyczące tożsamości, są jednym z głównych filarów książki. Filarem o tyle istotnym, że wychodzącym poza okres wojenny, nakazującym bohaterce wtapianie się w tłum i tłamszenie indywidualnym ambicji także w czasie komunizmu.

Historia Gerty zostanie tu ukazana przekrojowo, aż do 2000 roku, kiedy to do władz zostaje skierowana odezwa z prośbą o wystosowanie oficjalnych przeprosin dla wysiedleńców. To będzie punkt kulminacyjny jej życia, a jednocześnie także moment śmierci. Wypełni się bowiem jej przeznaczenie, po rehabilitacji nie pozostanie jej żaden cel dalszej egzystencji. Kateřina Tučková nakreśliła nam portret kobiety wrzuconej w wir wojennej katorgi. Gerta każdego dnia potykała się o nowe kłody pod nogami. Śmierć matki, gwałt, mordowanie koleżanek, utrata majątku, porzucenie przez partnera, katastrofalne warunki mieszkalne, ubóstwo. Wachlarz okrucieństw z jakimi przyszło się jej mierzyć jest nieprawdopodobny. Niewiele osób byłoby w stanie psychicznie wytrzymać ten ogrom niezasłużonych cierpień. A Gerta trwała nadal, potrafiła odnajdować się w tych szalonych czasach, głównie dzięki miłości do córki. Wiedziała, że choć swojego losu i fatum nie odwróci, może dać nową szansę Barborze. Bo „Wypędzenie Gerty Schnirch” jest nie tylko porażającym obrazem okrucieństwa wojny, ale także wyrazistą historią rodzicielstwa, i to wieloaspektowego. Z jednej strony mamy tu miłość do matki i córki, z drugiej także rodzinną przemoc i nienawiść w stosunku do brata i ojca. Nienawiść o tyle pięknie rozpisaną, że ostatecznie spiętą klamrą rodzinnej więzi, która pokona każdy podział.

Zadaniem tego typu literatury, obok oczywiście poruszenia czytelnikiem, jest precyzyjne przybliżenie nastrojów tamtego okresu. I to niewątpliwie Kateřinie Tučkovej się udaje. Dzięki kilku narratorom, historię czytelnik nieustannie widzi tu z kilku perspektyw, dzięki czemu może na własnej skórze doświadczyć, ile mrocznych, często brutalnych zdarzeń miało wówczas miejsce. Autorka nie szczędzi nam barbarzyńskich opisów znęcania się i mordowania, mieszając je z subtelnymi charakterystykami swoich postaci. Namacalność jej opisów idzie w parze z unikatowością poruszanej tematyki. Niewiele bowiem do tej pory napisano o tym problemie światowego konfliktu, przynajmniej na fundamencie literatury pięknej. Wojna zostawiła spustoszenie na wszystkich frontach konfliktu w bardzo rożnych formach i nie sposób tak naprawdę mówić o proporcjach strat. Czeska pisarka pokazuje, że granica między drapieżcą i ofiarą jest bardzo cienka.

Odnoszę wrażenie, że Kateřina Tučková postawiła sobie szerszy cel, niż tylko pisanie o wojnie. Stąd tak drobiazgowy, wręcz mozaikowy układ książki. Na ponad czterystu stronach przywołuje wiele wydarzeń z różnych etapów życia bohaterki. Od młodości, aż po okres terminalny. Retrospekcje, różne punkty widzenia, wejście w głąb ludzkiej psychiki, historyczne statystyki i szczegóły pracy reporterskiej – to wszystko zostało podporządkowane pewnej strukturze. Dlatego też uwaga przesuwa się z całościowego ujęcia skutków wojny – począwszy od politycznych przepychanek, rasowych walk, poprzez ludobójstwo, a skończywszy na zbrodniach wojennych – ku samej zagładzie. Bo ta zagłada oddziałuje na całe życie, nie tylko na bieżący strach o zachowanie życia, ale też na dalsze powojenne trwanie i przekazywane kolejnym pokoleniom wartości.

I mógłbym tak ciągnąć te wątki interpretacyjne, bo jest ich w „Wypędzeniu Gerty Schnirch” cała masa. Są też odwołania do kultury, jak choćby nawiązanie do malarstwa Kamila Lhotáka czy zabawa w skojarzenia z filmem „Judex” (poprzez grę nazwiskami i odwrócenie motywów). To powieść wielowymiarowa, daleko wykraczająca poza to, co zwykło się nazywać prozą wojenną. Piękna zarówno  w zakresie kompozycji, prawdy historycznej, stylu, głębi psychologicznej, odwagi. Tu każdy mówi swoim specyficznym, dawnym językiem (lub młodzieżowym, jeśli narrację prowadzi młoda Gerta i Barbora), przez co wiarygodność samej historii idzie w parze z jej jakością. To bez wątpienia jedna z tych wielkich i wymagających książek, które pozostają na zawsze. Po skończonej lekturze czułem się jak człowiek wychodzący spod czaszy wielkiego dzwonu: oniemiały i roztrzęsiony. Cała ta dokumentalna wyprawa po pamięć przysypaną warstwą zapomnienia i przemilczenia, każde słowo które autorka do tej drogi używa, wydaje się mieć serce i wyraża najgłębsze pokłady emocji, jakie pisarz może przekazać swoim czytelnikom. Chylę czoła i dziękuję Wydawnictwu Afera i tłumaczce Julii Różewicz, za pierwszą bardzo dobrą powieść wydaną w Polsce w obecnym roku, którą miałem okazję poznać.

Ocena: 
 

Recenzja "Pewnego dnia" Zsófia Szilágyi

Reżyseria: Zsófia Szilágyi

Czas trwania: 1 godz. 39 min.

Kraj: Węgry
 
Premiera polska: 26 kwietnia 2019 r

Dość często bywa tak, że najgorszym z możliwych więzień jest nasze własne życie. Utarte schematy postępowania, mechaniczne przyzwyczajenia, monotonia, zasady, których przestrzegamy i te, które łamiemy, sposób działania, jaki nabyliśmy i w jaki wrośliśmy. Taki właśnie świat przedstawia nam Zsófia Szilágyi w swoim pełnometrażowym debiucie. kreśli losy kobiety (fantastyczna rola Zsófia Szamosi) wychowującej trójkę dzieci, z mężem, który zamiast wsparcia oferuje jej jedynie dodatkowe problemy. 

Szilágyi nie rozpieszcza widzów na fundamencie narracyjnej klarowności. Praktycznie całego otoczenia, zalążków fabuły domyślamy się z półsłówek i subtelnych sugestii, a sens i kluczowe zdarzenia, jak romans męża, możemy wychwycić jedynie z ekspresji głównej bohaterki i urywanych dialogów. W tym jednak właśnie tkwi jakość „Pewnego dnia”, w którym do przekazania skali dramatu przeżywanego przez główną bohaterkę wystarczy pół gestu czy delikatna mimika. Tak oto zwykła codzienność nie nudzi, ale wręcz przeciwnie, domaga się ciągłego skupienia na detalach. Znaczenie ma tu bowiem wszystko – śniadania, mycie zębów, pakowanie do szkoły, lodówka pełna kolorowych magnesów, piętrzące się ubrania na kanapie. Choć przeważająca część kadrów koncentruje się na twarzy Anny, której skinienia i drgnięcia mówią więcej, niż wszystkie dialogi, istotny jest także drugi plan, bo to on buduje kontekst całej opowieści i nadaje mu cechy autentyczne.

Film Szilágyi płynie wolno, jak życie, ale jednocześnie daleko mu do sennego klimatu. Zamknięte przestrzenie i ciasne kadry potęgują uczucie osaczenia i zagubienia głównej bohaterki. I choć Anna będzie z domu wychodzić – jak chociażby podczas zacięcia zamka w aucie czy jazdy z Simonem, zawsze będą to jednak momenty narastania kolejnych problemów. Bo tym właśnie jest jej życie – ciągiem problemów do rozwiązania. Jej syn będzie komunikował jej, że dostał bata z matematyki za brak pracy domowej, a dodatkowo że zapomniał stroju na wf, co ostatecznie okaże się kolejnym wybiegiem i kłamstwem, na które Anna nie może się nabrać. Musi być ciągle czujna, gotowa na nowe kłody rzucane pod nogi. W innej scenie dowie się, że nie zapłaciła ubezpieczenia, przez co wstrzymano jej kredyt. I tę sprawę załatwi sama, bo przecież mąż myślami jest gdzie indziej.

Anna jest kobietą przemęczoną, ale też czujną, gotową do walki o dobro swoich najbliższych. Problemy życiowe i finansowe wcale nie odwodzą jej od chęci dawania dzieciom tego, co ma najlepsze. Właśnie dlatego Simon będzie chodził na szermierkę, a Hedi do szkoły baletowej. Feministyczne zogniskowanie „Pewnego dnia” umożliwia interpretowanie filmu w kategoriach próby zbudowania synekdochy sytuacji kobiet we współczesnym świecie, jako osób, od których wymaga się całkowitego oddania swojego ja, na rzecz młodszego pokolenia. Można też potraktować ten obraz jeszcze z szerszej perspektywy i dostrzec w nim uniwersalny krajobraz zmagań jednostki z wielowymiarowym osaczeniem przez relacje i oczekiwania społeczne. 

„Pewnego dnia” to też film ponury i gęsty, pełen napięcia. Brakuje tu miejsca na optymizm czy nadzieję. Trudno jednak przecenić delikatność, z jaką reżyserka do spółki z aktorami (tymi profesjonalnymi, jak i dziećmi) zarysował wiele różnorodnych, ostrych znaczeń w cichej i kameralnej historii kobiety zmagającej się z trudnościami życiowymi. To film, pomimo swej inscenizacyjnej i fabularnej oszczędności, bardzo intensywny. W zamian za skupienie oferuje cały wachlarz doznań w sferze psychologicznej, pozwalający nie tylko uwierzyć w oglądaną historię, ale i się z nią w pewnym stopniu utożsamić, spojrzeć na nią z naszą codzienną, indywidualną empatią.

„Pewnego dnia” to dzieło, które w delikatny i zniuansowany sposób wchodzi w dialog o wewnętrznych turbulencjach i niepoddaniu się stygmatyzacji związanej z płcią i oczekiwaniami społecznymi. Szary obraz naszych małych rzeczywistości, który może być powodem refleksji nad naszym własnym życie. To także niespieszny, pragmatyczny i liryczny pejzaż świata wypełnionego szarością, zakończony symboliczną sceną zabawy w chowanie się pod stołem. Bo czy i my często nie lubimy chować się z naszymi problemami i troskami? Czy i my nie potrzebujemy czasami bliskości, zrozumienia i miłości? I co ostatecznie  z tym robimy?

Ocena:


Recenzja "Toksyczność" Jarosław Czechowicz

Wydawca: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda


Premiera: 23 kwietnia 2019 r.

Zacznę może od tego, komu „Toksyczność” może się spodobać. Przede wszystkim będą to wszyscy Ci czytelnicy, którzy lubią zwarte i linearne historie o życiu jednostki – jej trudach, problemach, małych sukcesach i marzeniach. Z pewnością opowieść o życiu Janiny może spodobać się też czytelnikom poszukującym w książkach ważnego tematu do dyskusji. Bo alkoholizm, szczególnie ten z kobietą w roli głównej, będzie oburzać i skłaniać do refleksji. „Toksyczność” będzie także wartościową lekturą dla tych osób, które lubią i chcą spojrzeć na trudny życiorys z empatią, dać szansę także tym, którzy z różnych powodów popełniają wciąż coraz większe błędy. Taka właśnie jest debiutancka powieść Jarosława Czechowicza – oparta na narracji pierwszoosobowej, skonstruowana z użyciem krótkich i celnych zdań, poruszająca historia o dziedziczeniu traum i życiu w ciągłej niepewności samego siebie.

Można powiedzieć, że autor przedstawia nam trudną biografię, obcą od tego, co większość z nas zna z autopsji. Co ważne, nie jest to tylko ciąg niewiele znaczących zdarzeń, bez początku i końca. Istota tej prozy zasadza się także w szczegółach, w zmieniającym się na przestrzeni lat otoczeniu. Od trudnego powojennego pejzażu, przez okres komunistycznych kolejek i deficytów, aż do niezrozumiałej współczesności, z całym jej technologicznym zapleczem. Ta gospodarcza koniunktura doskonale współdziała tu z obywatelskim odbiorem. Barometr społeczny stopniowego upadku głównej bohaterki został nakreślony bardzo przemyślanie i wyraziście. Z kart książki bije więc pamięć o miejscach i ludziach, które razem tworzą tę specyficzną, wciągającą projekcję szarego życia. W przypadku tej powieści ową zwyczajność odczuwa się ze zwielokrotnioną siłą, a przyczyną jest tu sam narrator opowieści, alkoholiczka i matka, ale może przede wszystkim córka, bo to właśnie ta rola społeczna stała się źródłem stopniowego upadku Janiny. Jako potomek alkoholika, mimowolnie wchodzi w jego skórę i przedłuża destrukcyjną rolę rodzinnego uzależnienia. Nad losem kobiety chciałoby się zapłakać, ale też nad jej głupotą i upartością zakląć. „Toksyczność” zbudowana jest właśnie na takich kontrastach – z jednej strony makabryczna wręcz postawa Janiny jako rodzica, z drugiej też smutek, że nikt nie daje jej szansy do odmiany swojego przeznaczenia. 

Jeśli mam szukać uroku w najnowszej książki Czechowicza, będzie on polegał na snuciu opowieści o życiu i mało istotne dla mnie jest to, że jest to życie warte potępienia, oparte na filozofii alkoholu. Przejmująca jest tu samotność głównej bohaterki, niezrozumienie z jakim się spotyka, ale też ostateczny kredyt zaufania, jakim obdarzają ją jej dzieci i znajomi. Życie Janiny to ciągła walka z wiatrakami. Jest z nim trochę jak z grą Jenga. Jakkolwiek byś się starał, nigdy nie uda się rozłożyć wieży na czynniki pierwsze. Prędzej czy później musi runąć, a tobie pozostaje jedynie smak porażki. Taki jest byt Janiny – niezależnie czy otworzy nowy biznes, wszyją jej alkoholową blokadę czy może pozna nowego faceta – zawsze będzie to kolejny gwóźdź do jej własnej trumny. I ten obraz kobiety owładniętej fatum jest tu kreślony bardzo konsekwentnie.

Ale „Toksyczność” oprócz poruszającej serce narracji, budzi też we mnie wątpliwości. Przede wszystkim chodzi mi o wiarygodność. Autor nie ukrywa autobiograficznego wymiaru swojej książki. Janina to fikcyjna postać ucieleśniająca w sobie cechy matki autora, Filip jest nim samym, zaś Agnieszka jego siostrą. Nie do końca wiemy, co wydarzyło się faktycznie, a co jest wyłącznie literackim pomysłem. I nie o to czynię zarzut. Bardziej jako czytelnika zaniepokoiła mnie polifoniczność opowieści. Czechowicz wychodzi z założenia, że oddając głos wielu świadkom tej małej tragedii, uzyska panoramiczny obraz problemu. Pokaże, na jak wielu płaszczyznach alkohol może niszczyć kolejne życiorysy. Tylko jak napisać dobrą książkę o alkoholiczce, gdy samemu alkoholikiem się nie było? Nawet jeśli było się bezpośrednim beneficjentem i świadkiem krzywd, trudno jest rzetelnie oddać ścieżki myśli kogoś innego. Przypominam tu sobie słowa Wiesława Myśliwskiego wypowiedziane w jednym z wywiadów „Tylko przez opowieść o własnym życiu możliwa jest opowieść  o świecie. Świat naprawdę dotkliwy, przeżywany – jest tylko w nas. Poza nami świat jest encyklopedią, podręcznikiem, niczym więcej. I także jedynie sami w sobie możemy pytać o sens życia. Nie życia czy świata w ogóle, bo choćby wszyscy wokół zaklinali, że świat i życie mają sens, dla każdego człowieka istotne jest znalezienie swojego jednostkowego sensu”. I ja się z tym naprawdę zgadzam. Niewiele w literaturze stworzono historii wiarygodnie oddających uczucia innych osób. A historia Janiny jest w moim mniemaniu zbyt ładnie skrojona, zbyt spójna i czysta, aby być wiarygodną. Alkohol ma to do siebie, że brudzi i maltretuje naszą codzienność. To nie tylko emocje, rozważanie i działanie, ale też niekończące upodlenie i trwanie w rynsztoku. Gdyby autor skupił się na swoim punkcie widzenia, pokazał wyłącznie fakty odnoszące się do życia Janiny przefiltrowane przez jego doświadczenia, uwierzyłbym mu. On stara się jednak nakreślić nam wykoślawioną używkami świadomość, której sam nigdy nie miał (przynajmniej w kontekście przywołanym w książce). I ja z tym mam problem. A przecież można tę ponurość alkoholowego delirium jakoś zastąpić albo złagodzić, na przykład poprzez wsparcie dawką ironii czy humoru. Taka wydestylowana zabiegami literackimi opowieść będzie wtedy ciekawa i w jakimś sensie artystyczna, w przeciwieństwie do „Toksyczności”, która oferuje nam jedynie emocjonalny klincz. 

To właśnie te emocje, gra na uczuciach jest najmocniejszą siłą książki, która jednocześnie oferuje niewiele więcej. Najgorszy moment, najbardziej w moim odczuciu nietrafiony pomysł, otrzymujemy na sam koniec. Już po zakończeniu relacji o życiu Janiny, Czechowicz pozwala wypowiedzieć się o bohaterce jej bliskim – dzieciom i koleżance. Ich relacje o kobiecie odbierają książce dwuznaczność. Zabiera też czytelnikowi możliwość samodzielnego zdecydowania o tym, po której stronie się opowiada. Pisarz nie zostawia furtki na swobodną refleksje, ograniczając ją dwoma przeciwstawnymi murami – z jednej strony linczującym, z drugiej empatycznym. Rozumiem, że autor starał się nadać narracji więcej obiektywności i ukazać ją z wielu punktów widzenia. Jednocześnie zapomniał, że uważny czytelnik zawsze pragnie mieć własne przemyślenia i nadmierne stymulowanie może tylko zniechęcić.

„Toksyczność” jest książką, w której problem alkoholu potraktowany został z punktu widzenia uczuć. To one sprawiają, że relację z życia Janiny czyta się dobrze i z zaciekawieniem. Jednocześnie najnowsza powieść Jarosława Czechowicza nie proponuje nic nowego w temacie literackiego ujęcia alkoholizmu. To próba ukazania pewnego procesu, który świadomie pozbawiony został biologicznego i czysto codziennego wymiaru. I trochę szkoda, bo przez to tracimy też nieco bólu, który powinien nas zalać od środka. A przynajmniej mnie nie zalał, co najwyżej nieco podotykał.

Ocena:
 

Recenzja "Rana" Aga Bocian