Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura kanadyjska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura kanadyjska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Bez winy" Michael Crummey

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron:  360

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Alenowicz

Premiera:  19 sierpnia 2020 r

Michael Crummey w swojej najnowszej książce oddaje głos młodemu pokoleniu. Głównymi bohaterami są tu dwunastoletni Evered i niewiele od niego młodsza siostra – Ada. Mieszkają nad odciętą od świata zatoką u wybrzeży Nowej Fundlandii. Razem z rodzicami i maleńką siostrzyczką zajmują się połowem i suszeniem ryb, które później wymieniają barterowo na pożywienie. Ich jedyny kontakt z cywilizacją stanowią nieliczne kontakty z załogą Nadziei. Już na początku opowieści, autor uśmierca zarówno rodziców, jak i malutką Marthę. Dwójka protagonistów pozostaje samych na świecie. Mroźny klimat, bezwzględne prawa natury i ich niedoświadczenie sprawiają, że przetrwanie staje się dla nich sprawą kluczową. Wszystkiego muszą nauczyć się sami: od zbudowania i rozstawienia pomostu, przez używanie flinty, aż po radzenie sobie z okresem.

Pierwsza połowa książki, to głównie opisy surowego klimatu i trudności, z jakimi spotykają się bohaterowie. Zwraca uwagę przygotowanie kanadyjskiego pisarza do odtworzenia historycznych dziejów. Z dużą drobiazgowością opisuje materiały, z jakich wykonane są przedmioty leżące w otoczeniu, przytacza mrożące krew w żyłach opisy porodu czy wyrywania zęba, odtwarza dawną mowę, pełną specyficznej rytmiczności i archaizmów. Jego świat jest bardzo plastyczny, chociaż odstraszający swoją pierwotnością. W tej części książki najważniejsze jest wrażenie dojmującej samotności oraz cierpienia, jakie wiąże się z odchodzeniem bliskich. To fragment bezbłędny, prawdziwie wielka literatura.

Gdzieś od połowy dzieła, w momencie wyruszenia na poszukiwanie pokarmu we wraku Arki Noego, powieść zaczyna skupiać się na przeżyciach wewnętrznych bohaterów. Ci są w okresie intensywnego dorastania, nie rozumieją tego, co dzieje się z ich zmysłami. Ułożony, trudny świat komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na ich wybrzeże trafiają przybysze z zewnątrz. Maniery tych ostatnich, snute przez nich opowieści z wielkiego świata, sposób wyrażania poglądów, są tak różne od tego co Evered i Ada znają, że mimowolnie poddają się ich urokowi. Do głosu dochodzą też liczne wątpliwości, ot dotyczące chociażby historii ich rodziców. U Evereda rozwijają się cechy charakterystyczne dla jego wieku: pożądanie, brak zaufania, chęć zabawy i dominacji. Z kolei Ada staje się jeszcze wrażliwsza. Narastające między nimi napięcie osiągnie punkt kulminacyjny, po którym nastąpi konieczne zawieszenie. W tej części książki Crummey odchodzi nieco od archaizmów (pojawiają się rzadziej niż na początku), za to niepotrzebnie rozwleka i powtarza myśli bohaterów. Głębia psychologiczna postaci nie ucierpiałaby na wycięciu paru akapitów. Nie jestem też przekonany czy kierunek, w który powieść ostatecznie podążyła, jest najlepszy. Narracja traci tu na surowości, na spokojnym ukazywaniu beznadziei codziennego życia, za to ogniskuje się na wątpliwościach natury moralnej. Na szczęście kanadyjski pisarz uniknął pułapki dydaktyzm i przesady w poruszanych tematach.

Crummey napisał książkę inicjacyjną. Mówi o tym, jak trudno jest dojrzewać bez właściwych wzorców i jak trzeba szybko dorosnąć, aby definitywnie nie upaść. Snuje też poruszającą narrację o ludzkiej naturze, zmysłowości, potrzebie przynależności do grupy oraz grzechu. Najważniejszym tematem jest jednak wina. W pewnym momencie pada zdanie, że bez winy pozostaje tylko zmarła w okresie niemowlęcym Martha. Wszystkie późniejsze doświadczenia naznaczają bohaterów książki, by ostatecznie o ich winie zaświadczało kolejne pokolenie. Czy więc grzech jest w człowieku od początku? A może błędy i wykroczenia są wynikiem życia w społeczeństwie?

„Bez winy” to na pewno książka wyróżniająca się. Nie tylko dobrym przygotowaniem autora, ale też sposobem kreacji świata. Uwagę zwraca dobry warsztat oraz starannie przygotowana kompozycja, w której możemy odnaleźć między innymi wspomnienia, symbolikę (na przykład tę z niedźwiedziami) czy klamrowy układ dzieła. Poza drobnymi niuansami, jest to bez wątpienia jedna z ważniejszych premier roku. Lektura nie będzie łatwa, z uwagi na potężny ładunek emocjonalny, który jej towarzyszy. Młode matki bądź kobiety w ciąży, lepiej niech wcale nie biorą jej do ręki. Wszystkim innym polecam ją z czystym sumieniem. To jedna z tych książek, o których zwykłem mówić, że są z innej epoki, z czasów, gdy autorzy pisali dokładnie to, co chcieli i jak chcieli. Bez oglądania się na mody, współczesne problemy czy zagadnienia postmodernizmu.

Recenzja "Turbulencje" David Szalay

Wydawca: Pauza

Liczba stron:  144

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
 
Premiera:  8 lipca 2020 r.

David Szalay, wciąż młody kanadyjski autor, napisał książkę, która może być rozpatrywana zarówno jako powieść, jak i zbiór opowiadań. Poszczególne elementy składowe łączą się postaciami, które w pierwszej miniaturze stanowią tło zdarzeń, zaś w kolejnej sadowią się w samym jej centrum. Wygląda to trochę jak bieg sztafetowy – jeden zawodnik podaje pałeczkę kolejnemu, a gdy ten skończy swoją misję, znajduje następnego. Dzieje się to tak długo, aż cała drużyna obiegnie boisko dokoła. W książce Szalaya tym boiskiem jest świat, rozpoczynający swoją podróż w Londynie i tam też ją kończący. Po drodze odwiedzimy jeszcze parę innych, ciekawych miejsc: Madryt, Dakar, Sao Paulo, Toronto, Seattle, Hongkong, Ho Chi Minh, Budapeszt, Delhi. Pałeczką zaś, można nazwać lotniska, bo to na nich zazwyczaj rozpoczyna się akcja poszczególnych opowieści.

Zamysł kompozycyjny „Turbulencji” nie jest może niczym w literaturze nowym, ale nadal tak rzadko wykorzystywanym, że czyta się tę książkę z zainteresowaniem. Każdy bardziej wnikliwy czytelnik potwierdzi, że wielokrotnie zapoznając się z jakąś lekturą, chciał poznać dzieje postaci drugoplanowej. Tu ma tę okazję. Głos zostaje oddany prawie każdemu, co wcale nie oznacza, że przedstawione relacje są klarowne i dopowiedziane. Szalay broni się przed oczywistościami i klasycznymi puentami. Potrafi urwać opowieść w jej punkcie kulminacyjnym, z premedytacją pozostawiając czytelnika bez wyjaśnień. W ten sposób „Turbulencje” to nowość traktująca nie tylko o tym, że nasze codzienne problemy i myśli są globalne, dostępne wszędzie, niezależne od koloru skóry, orientacji seksualnej, wieku czy płci, ale także o samym procesie powstawania historii. Autor ukazuje je wielokrotnie z różnych punktów widzenia, przez co kwestia ‘stawania po czyjejś stronie’ i prawdy bardzo się komplikuje.

Szalay to dobry obserwator rzeczywistości, ale też niezły, literacki cwaniak. Mając do dyspozycji dwanaście opowieści, mógł napisać o wszystkim, co go interesuje. Zamiast tego, pisze o tym, co interesuje konkretną grupę docelową czytelników (a przynajmniej ja tak to odczytuję). Mamy więc narrację o trudach podróży samolotem, o przemocy domowej względem kobiet, o związku homoseksualnym, o przypadkowym spotkaniu, które kończy się w łóżku, o wyjściu za mąż za muzułmanina, o nieudanym spotkaniu ze znaną pisarką, o zadłużeniu, wpływającym na relacje braterskie, czy o wykorzystywaniu choroby ojca, dla realizacji własnych celów. To nie jest tak, że Szalay wybrał najbardziej powszechne, oburzające czy koniunkturalne tematy. Zdecydował się jednak na wątki nośne (w dużej części), często spotykane w literaturze, wtórne. Być może, właśnie to mu w sercu gra. Być może. Ale ja w to nie wierzę. A nawet jeśli się mylę, nadal fabularnie książka pozostaje dla mnie wtórna. 

„Turbulencje” napisane są prostym językiem, z przewagą krótkich zdań. To nie jest język, jakim się myśli czy mówi, pełen dygresji, błędów, wątpliwości i zaniedbań. U kanadyjskiego pisarza wszystko jest logicznie pocięte, tak aby ‘dobrze się czytało’. I faktycznie cel zostaje osiągnięty. Dwie i pół godziny lektury, mija człowiekowi nawet niewiadomo kiedy. Widać, że kwestie redakcyjne zostały dopięte na ostatni guzik, a samo trzymanie się narzuconych sztywnych ram jest konsekwentne. I to budzi szacunek. Pozostaje tylko kwestia, co lektura tej książki nam daje? Mi nie dała zbyt wiele, ot chwilę rozrywki i wrażenie, że ktoś tu chce po prostu być czytany. Ten tytuł potwierdza tezę, że Pauza wydaje książki dobre. Nie wybitne, nie bardzo dobre, a po prostu niezłe. Chociaż i od tej reguły są przecież wyjątki. Nie tym razem.

Recenzja "Rzeczy niewysłowione" Soren Gauger

Wydawca: Nisza

Liczba stron: 86

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 30 marca 2020 r.

„Rzeczy niewysłowione” to idealny przykład tekstu, który w osiemdziesięciu paru stronach potrafi zamknąć taką bombę emocji, że myśli się o tym wszystkim długo po lekturze. I wiem o czym piszę, bo po pierwszym czytaniu jeszcze w grudniu, przyszło kolejne w lutym, a teraz znowu mam ochotę do książki powrócić. Tak naprawdę ta nowela należy do tych niezwykłych książek, których znaczenie jest nie dającą się łatwo sklasyfikować epifanią. Soren Gauger podejmuje tu wykorzystywane już wcześniej w literaturze dyskursy. Nie wnosi też nic nowego do kwestii przekazywania wiedzy. Tak naprawdę jednak, unikalna kompozycja jego dzieła, intensywność stylu oraz psychologiczna głębia przekazywanego doświadczenia, lokuje ją gdzieś na granicach naszego poznania. W tym sensie „Rzeczy niewysłowione” są książką niedokończoną, mimo że posiadają wyraźną puentę. Nie są też dziełem otwartym. To swoista struktura socjologiczna przepełniona przekonaniem nierozwiązywalności pewnych problemów moralnych i towarzyszących im emocji. 

Kiedy czytamy „Rzeczy niewysłowione” trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś tu wkrada się nawet jeśli nie sam Joseph Conrad, to na pewno jego tematyka. Choć w posłowiu czytamy, że na kształt tekstu wpływ miały trzy tytuły „A festa” Ivana Angelo, „Smutek tropików” Claude Levi-Straussa oraz „Sheppard Lee:Written by Himself” Roberta Montgomery’ego Birda, to już samo uzmysłowienie sobie relacji łączących Levi-Straussa z Conradem (ten pierwszy określa drugiego swoim ulubionym pisarzem i stwierdza, że chciałby napisać jego książki) sugeruje poprawność takiego rozumowania. Zarówno dla Gaugera, jak i dla autora „Jądra ciemności”, egzotyka stanowi przede wszystkim pretekst do rozważań nad pojęciem człowieczeństwa. Kluczowe w tym kontekście wydaje się zestawienie zwyczajów i norm cywilizacji Zachodu ze społecznością pierwotną î ukazanie ich wzajemnego niedopasowania. W przeciwieństwie do klasycznej antropologii ewolucyjnej, która kładła nacisk na stadialność rozwoju, obraz człowieka w książce Gaugera wiąże się ze szczególnym kontekstem kultury: inność nie podlega wartościowaniu, a kultura Zachodu, czyli ta z założenia najbardziej rozwinięta, w odmiennym miejscu i klimacie ujawnia swoje wszystkie braki i niedoskonałości. Co więcej, zamiast przyzwyczajeń i działania instynktownego, prowadzi swoje wybory przez długą drogę niepewności, która u końca potrafi być jeszcze bardziej bezwzględna, niż ścieżka wybrana przez człowieka niewykształconego.

Conradowski wymiar „Rzeczy niewysłowione” widoczny jest także na poziomie funkcjonalnym dzieła. Pełne troski i współczucia opisy tubylców („nawet jak próbują zwędzić coś z mojego namiotu, robią to niewinnie jak dzieci, przez co trudno mieć do nich pretensje”) przywodzą na myśl wyrzutków z powieści Conrada. Również strach przed wejściem do dżungli („Niewiele koszmarów pamiętam lepiej od tych, w których gubię się nocą w dżungli”) kojarzyć się może z koszmarem podróży Marlowa przedstawionym w „Jądrze ciemności”. Warto zwrócić także uwagę na przywiązanie obu pisarzy do krajobrazu. Ma to związek z przekonaniem, że oddanie głosu naturze, może jeszcze bardziej podkreślić i unaocznić powtarzalność i nieskończoność cyklu życia. Spójrzmy na taki cytat, przytoczę go w całości, bo są to słowa ważne, mimo że pozornie niewiele wnoszące do akcji „Tamtego wieczoru stałem na pokładzie sam i patrzyłem na zachód słońca. Wspaniałe widowisko. Chociaż przede mną byli komentatorzy, którym na imię legion (do tego sprawniejsi ode mnie!), ja również czuję potrzebę ujęcia w słowach majestatu takiego zachodu. Po pierwsze, spoza horyzontu wypływa oślepiający blask, bolesny, przedłużony błysk, który rozpływa się w bursztynowym bogactwie, w niezwykły sposób ozdabiając krawędzie chmur metalicznym szlaczkiem. Kolory stają się coraz głębsze – zbyt wiele odcieni i barw, by je wymienić – aż do kulminacji w głębokim, królewskim szkarłacie o wręcz namacalnym cielesnym cieple”. Uderza w tym fragmencie niezwykła metodyczność i systematyczność opisu. Można by wręcz pokusić się o tezę, że w takich miejscach jak na dłoni widać ogromną dbałość o poprawną terminologię i jednocześnie o liryczną szatę, tak dobrze znaną z dzieł Conrada. Zachód słońca był zresztą jednym z najczęściej wykorzystywanych opisów przez autora „Tajnego agenta”.  Każdorazowo miał on swoje konkretne, metaforyczne uzasadnienie. Niejednokrotnie zapowiadał śmierć lub kres pewnych przekonań. Zachód nad Tamizą wprowadza „Jądro ciemności” w cywilizowany świat, w „Lagunie” ten sam, choć nieco inny zachód, jest zapowiedzią zderzenia z egzotycznymi stereotypami, z kolei patrząc na zachód słońca Nostromo kończy swój sen o sobie samym. U Gaugera ów zachód też jest zapowiedzią, bo czyż ten „oślepiający” i „bolesny” blask, nie będzie ostatecznie symbolicznym aktem poddania się swojej podłej, ludzkiej naturze?

Tropów conradowskich jest w tej książce zdecydowanie więcej, chociażby w charakterystyce głównego bohatera czy sposobie kreacji przeżyć wewnętrznych. Nie jest jednak moim celem rozłożenie noweli na czynniki pierwsze, a jedynie zachęcenie do poszukiwań zależności i innych, ukrytych znaczeń. Z premedytacją pomijam także opis fabuły, aby nie psuć czytelnikom rozwiązania kryminalnej zagadki, która momentami więcej ma z horroru, niż przygody. Wrócę jednak na chwilę do kwestii refreniczności książki Gaugera, bo ta nie daje mi spokoju. Jak już wspomniałem kanadyjski pisarz nie mówi nam nic nowego. On twórczo powtarza coś, co nigdy nie będzie miało końca. „Rzeczy niewysłowione”, mimo swojej strukturalnej maestrii i pomysłowości, są jednocześnie staromodne i świeże. Jak ten zachód słońca, który swoją nieskończoną powtarzalnością nie pozwala domknąć narracji. Każdego dnia jest ten sam, ale zupełnie różny, powtarzalny, ale zawsze określający zmierzch czegoś. I nie zawsze chodzi tu tylko o zmierzch kolejnego dnia. Czasami schyłek może być zresztą porzuceniem naiwności i zrozumieniem tego, że w pewnych sytuacjach granicznych wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.

Recenzja "Kamienne posłanie" Margaret Atwood

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron: 288

Tłumaczenie: Paweł Lipszyc

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 30 października 2019 r.

W dobrym guście byłoby napisać o „Kamiennym posłaniu” pozytywnie. Margaret Atwood jest przecież jedną z ikon współczesnej literatury, nadrzędną pisarką-feministką, dobrze sprzedającą się przedstawicielką ‘głównego nurtu’. Jest też autorką jednej z najpopularniejszych książek ostatnich lat („Opowieść podręcznej”), która lada moment doczeka się, już przetłumaczonej, kontynuacji.  Napisanie o tym zbiorze opowiadań czegoś przychylnego, z pewnością wpisałoby się w długi ciąg pochwał, z którego mam wrażenie, coraz trudniej się wyrwać. I być może przez te utarte schematy, te już coraz bardziej wyraziste stereotypy („Kolejna wielka powieść Atwood”, „Genialna Atwood”, „Czegoś takiego, jeszcze nie czytaliście” itd.), myśląc o książce tuż po jej lekturze, próbowałem doszukiwać się jakichś sensów, odwołań intertekstualnych, cech charakterystycznych dla jej języka. Myszkowałem w tych słowach, aby wycisnąć z nich jakieś autobiograficzne zależności, które autorka chciała przełożyć na uniwersalne prawdy. Nic to szperanie jednak nie dało. Jedyny rozsądny wniosek, jaki ostatecznie wykwitł w moim umyśle brzmiał: „Albo ja jestem jakiś głupi, albo to naprawdę jest nijakie”.

„Kamienne posłanie” to zbiór dziewięciu opowiadań napisanych w podobnym tonie, stanowiących przykłady narracji, z których stosunkowo łatwo byłoby utworzyć większe całości. To raczej zalążki nowel czy powieści, niż urywana fraza pełna niedopowiedzeń. Odnoszę przy tym wrażenie, że każda z historii cechuje się nie tylko stałą strukturą, ale chce nam przy tym opowiedzieć to samo. Pozwolę sobie streścić dwie z nich, aby wykazać o co mi chodzi.

W pierwszym opowiadaniu śledzimy fragment życia Constance. To samotna kobieta, autorka bestsellerowej serii fantasy „Alphinlandia”. Pisząc swoje wielotomowe dzieło, przecierała szlaki dla innych pisarek, które w tamtych czasach fantastyką się nie parały (alter ego Atwood?). Constance wspomina swój romans z Gavinem. Nie pomija także tych fragmentów ich relacji, które opierały się na dość niekonwencjonalnych elementach łóżkowych. Najważniejsze jest jednak zderzenie ze sferą mistyczną – w ten zimowy, śnieżny wieczór, pisarka może liczyć na pomoc zmarłego męża, któego duch stanowi dla niej ważne oparcie.

Ta sama para bohaterów pojawi się w kolejnej opowieści, tym razem jednak w nieco innej scenerii i czasach. Gavin jest już uznanym poetą. Jest w związku z Reynolds, która z cierpliwością godną lepszej sprawy znosi wybuchy jego złości. Akcja ogniskuje się na jednej z takich wulgarnych eksplozji, której ofiarą pada autorka pracy dyplomowej o Constance. Wspomnienia dawnego związku, a przede wszystkim rozczarowanie zainteresowaniem sztuką byłej partnerki, a nie jego, doprowadzają Gavina do furii, z której jedynym ratunkiem będzie ucieczka w ukochaną przestrzeń.

Kolejne historie nie przyniosą w moim odczuciu nic nowego. Raz jeszcze spotkamy się ze znanymi już nam bohaterami („Mroczna Pani”), dowiemy się, jak czuje się genetycznie chora kobieta, którą otoczenie uznaje za wampira, przyjrzymy się młodemu bohaterowi, który w zakupionej zawartości garażu znajdzie zasuszonego trupa pana młodego, przenikniemy też do realiów autora horrorów, który szukając miejsca na świecie, będzie musiał długo czekać na ukochaną Irenę. Natkniemy się również na szereg jeszcze bardziej surrealistycznych historii, które będą tylko uwydatniać to, o czym Margaret Atwood chciała nam opowiedzieć: miłości, samotności, namiętności, nieprzystosowaniu i odmienności. Ładne słowa, które niestety tak podane, są tylko słowami.

Z pewnością tym, co najbardziej nie przekonuje mnie w tej książce, jest nawarstwienie problemów pierwszego świata. Bohaterowie Atwood są teoretycznie osobami spełnionymi – zazwyczaj cenionymi pisarzami. Nie muszą martwić się o pieniądze, wychowanie dzieci czy ciężką, wielogodzinną, wyniszczającą swoją monotonnością pracę.  A nawet jeśli takiego zaszczytu nie dostąpiły, ich troski ograniczają się do tego samego zakresu co dla grupy pierwszej: zaspokojenie swoich seksualnych pożądań, zamartwianie się o obgadywanie za plecami, walka ze złymi wspomnieniami, odgryzanie się innym i to najważniejsze, wynikające ze wszystkich wymienionych wcześniej – samotność. Protagoniści są samotni na różne sposoby – porzuceni, owdowiali, schorowani, z własnego wyboru. Trudno jednak tej samotności się dziwić, jakoś jej współczuć, okazać empatię (może poza opowieścią o chorej). Ci ludzie są skrzywieni, brudni, nieznośni. Co kawałek używają rynsztokowego języka, czynią zło lub myślą tylko o sobie. Nie chciałem ich poznać, a niestety każda opowieść zamiast od konkretnego zdarzenia, zaczyna się od kilkustronicowego wprowadzenia, zawierającego dokładny opis rodzinnych koligacji.

„Kamienne posłanie” rozczarowuje też w warstwie językowej. Wspominałem Atwood z innych jej książek jako autorkę wygadaną, lubiąca szczegóły i zwracającą uwagę na psychologizację działań. Tym razem pisarka posłużyła się kilkoma szablonami, mówiącymi tym samym, zwyczajnym językiem. Dużo tu też wulgaryzmów i słów żywcem zaczerpniętych z marnej jakości filmów pornograficznych (pojawiająca się w kilku miejscach marchewka penetrująca dziurkę). Zdania się krótkie, ale niestety zbyt rzadko celne. Mam też uwagi do tłumaczenia. W jednej ze scen, bohater pisze wiersz. Zastanawia się, czy para słów szpetnie-dyskretnie nie stanowi przykładu rymów częstochowskich. Nie czepiałbym się, gdyby narracja nie była pisana w pierwszej osobie, a autor słów nie pochodził z kraju anglojęzycznego (a tak można wydedukować). Śmiem wątpić, że ktokolwiek z zagranicy powiedziałby takie słowa. W innym miejscu pada takie zdanie - „Sam nie może powiedzieć, że początkowo nie odpowiadało mu życie żonkosia”. Mamy więc podwójną negację (nie lubię ich) i do tego słowo używane chyba wyłącznie w utworach disco polo.

Biorąc to wszystko do kupy otrzymujemy w moim odczuciu zbiór równy, ale miałki. Jedynie fragmentami odczuwałem jakąkolwiek radość z lektury. Margaret Atwood rozczarowuje, nudzi, kreśli portrety egoistów, którzy drażnią swoją osobowością. Stawiając na groteskę i abstrakcję, nie potrafi wykorzystać ich potencjału. Wiem, że narażam się na niezrozumienie i wyszydzenie, ale uważam, że tak naprawdę nie powinno pisać się książek.

Recenzja "Skoro ptaki czynią słońce" Alistair MacLeod

Wydawca: Wiatr od Morza

Liczba stron: 264
 
Oprawa: miękka


Premiera: 14 listopada 2018 r.

John le Carré stwierdził kiedyś, że służby specjalne pokazują najprawdziwsze oblicze każdego narodu. Chcę wierzyć, że proza Alistaira MacLeoda jest wizytówką Kanady. Może nie tyle całego narodu, tak przecież różnorodnego, ale chociaż tego małego jego fragmentu, jakim jest Nowa Szkocja. U autora „Utraconego daru…” przestrzeń odgrywa niezwykle ważną rolę. Tło jest tu elementem spajającym każde opowiadanie, z niego wyrastają poszczególne historie i to one wyjaśniają zachowania postaci. Nie da się ich interpretować w oderwaniu od tradycji i skali izolacji tego miejsca. Cape Breton rozumiany jest bowiem nie tylko jako wymiar terytorialny, ale także jako stan świadomości mieszkańców. 

Kanadyjski pisarz zestawia ze sobą bezwzględny obraz przyrody z ciepłem ogniska domowego. Z jednej strony mamy więc trudne warunki bytowania – niska gęstość zaludnienia, otoczenie otwartych przestrzeni i dzikich lasów, wzburzone wody oceanu, brud wydobywający się z czeluści kopalni, smród wyławianych całymi ławicami ryb. Z drugiej są też bohaterowie, z ich czysto ludzkimi przywarami. Są to osobowości zaprawione, nieuległe i zawzięte. Ponury klimat wykreował z nich jednostki nieokrzesane, ale jednocześnie pełne wewnętrznego uroku. To osoby z innej epoki, potrzebujące bliskości i ponad wszystko stawiające dobro rodziny. Ich pokora względem sił przyrody ujmuje, zaś surowość frazy przywodzi na myśl dokonania skandynawskich naturalistów. Nie jest jednak tak, że teksty zgromadzone w tym zbiorze są oziębłe, wręcz odwrotnie, tchnie od nich wyczuwalną subtelnością. Pochodzi ona wprost od człowieka, wiecznie harmonijna natura wokół nie nosi w sobie żadnych emocji i potrzeb.

MacLeod w centrum swoich zainteresowań stawia także oddziaływanie współczesności na relacje międzyludzkie. Jednym z piękniejszych tekstów jakie mogłem przeczytać w zbiorze było opowiadanie „Dostrajanie ideału”. To historia starszego człowieka, drwala, jednego z ostatnich ludzi potrafiących śpiewać po gaelicku. To człowiek z innych czasów – czerpiący swoje umiejętności z korzeni. Śpiew był wpisany w jego życiorys, podobnie jak przywiązanie do siekiery. Gdy pewnego dnia łowca talentów zaproponuje jego rodzinie uczestnictwo w telewizyjnym show, atmosfera wyraźnie się zagęści, a sama opowieść zyska wymiar społecznej diagnozy. Jak bowiem pogodzić umiłowanie do tradycji i ducha przekazu z wymaganiami pożądającej sensacji publiczności? Skrócenie i spłycenie utworów stanowić będzie granicę, której przekroczenie będzie wyrzeknięciem się sedna swojej tożsamości. 

Innym opowiadaniem podejmującym tę tematykę jest „Następnej wiosny”. To historia próby utworzenia „klubu cielęcego”, czyli miejsca rozrostu zwierząt dobrej i sprawdzonej rasy, która w przyszłości mogłaby zostać sprzedana z zyskiem. Młody mieszkaniec Cape Breton zostaje namówiony przez przedstawiciela do spraw agrokultury, aby poniechał swoich pierwotnych planów i zajął się jego ideą na zarabianie. Mimo nieprzychylności rodziny, prowadzi on swoją krowę do byka rozpłodowego, a sama przygoda zakończy się dla niego tak, jak zakończyć się musiała. W tym hermetycznym świecie, pierwszeństwo od zawsze miały wartości, nie zaś zysk i chwała. 

„Skoro ptaki czynią słońce” to hołd złożony epoce, której już nie ma. Ludziom ceniącym sobie honor i kurczowo trzymającym się wypracowanym przez pokolenia tradycjom. To też napisana przezroczystym językiem wielowymiarowa opowieść o ciężarze przeznaczenia, o świecie bez wyścigów i miłości do natury. Prostota stylistyczna idzie tu w parze z codzienną prozą życia. To opowiadania bez wielkich wydarzeń i nagłych zmian tempa. MacLeod nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej. To minimalistyczna fraza uwieńczona wspaniałym literackim językiem, wywodzącym się z kolebki najlepszych psychologicznych pisarzy świata. Olga Tokarczuk pisała kilka lat temu w jednym z felietonów, że „Powieść służy wprowadzeniu w trans, opowiadanie – oświeceniu”. Jeśli wierzyć tym słowom to zdaje się, że żyjemy w stanie nieustającego transu, natomiast krótkie chwile olśnienia zdarzają się nam bardzo rzadko. Alistair MacLeod jest w tym znaczeniu jak iluminacja, drogowskaz prowadzący do jaśniejszej strony życia. To książka, która zmienia naszą perspektywę, porusza i zadziwia jednocześnie. Bardzo intensywna podróż w głąb historii, w głąb naszych korzeni, w głąb siebie samych.

Ocena: 


Recenzja "Grace i Grace" Margaret Atwood



Wydawca: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 576

Oprawa: miękka

Premiera: 26 października 2017 r.

„Grace i Grace” to książka wyjątkowa w dorobku pisarskim Margaret Atwood. Stanowi ona zbeletryzowaną opowieść o autentycznych, choć nie do końca wyjaśnionych, losach młodej i ponętnej kobiety, rozgrywającą się w epoce wiktoriańskiej.

Tą sprawą przez wiele lat żyła cała Kanada. 23 lipca 1843 roku zamożny właściciel posiadłości Thomas Kinnear oraz jego gospodyni i jednocześnie nałożnica Nancy Montgomery zostali zamordowani. Sprawcami byli zatrudnieni u zabitego stajenny James McDermott i pokojówka – 16-letnia Grace Marks. Pikanterii wydarzeniom dodawał fakt, że Nancy była w ciąży, sprawcy zaś zbiegli do Stanów Zjednoczonych w strojach skradzionych z miejsca zbrodni, co stało się zalążkiem pogłosek o ich płomiennym romansie. Po namierzeniu i schwytaniu uciekinierów, odbył się szybki proces, w którym oboje oskarżonych został uznanych winnymi i skazanych na śmierć. Wykonano jednak wyłącznie wyrok na Jamesie, gdyż Grace dzięki swojemu wdziękowi i niewinności zyskała spore grono popleczników, coraz głośniej nawołujących o jej uniewinnienie. Tak właśnie Grace Marks została skazana na dożywocie, które ostatecznie skończyło się na blisko trzydziestu latach spędzonych w więzieniach i szpitalach psychiatrycznych.

„Grace i Grace” nie jest typową biografią, to wielowymiarowy portret człowieka nie mogącego odnaleźć się w rzeczywistości. Jest to opowieść o kobiecie samotnej i zagubionej, a jednocześnie konsekwentnej i niezależnej. Historia opowiedziana przez Margaret Atwood to literacka fantazja podszyta faktami, na temat ludzkiego opuszczenia i niemożności znalezienia w drugim człowieku czegoś pewnego, co mogłoby stanowić swoistą morską latarnię, punkt odniesienia i miejsce, skąd wiedzie droga do szczęścia i stałości. „Grace i Grace” to też historia o latach upokorzeń, goryczy, i niespełnionych pragnień, o niezrozumieniu siebie i innych, o odrzuceniu i konsekwencjach tego odrzucenia, które choć przy każdym człowieku jest inne, zawsze sprowadza się do jednego – do wielkiej samotności.



Czy Grace Marks była opętana czy może psychicznie w pełni zrównoważona? Autorka w celu wyjaśnienia tego wątku powołuje do życia postać Simona Jordana - dobrze zapowiadającego się specjalisty od chorób umysłowych, który przez ponad pół książki przesłuchuje Grace, pragnąc dowiedzieć się więcej o jej ewentualnym obłędzie. Teraźniejszość miesza się z przeszłością, świat dzisiejszy odgrodzony okienną szybą od czasów minionych, jeśli w ogóle istnieje, przypomina metafizyczny trans z jego poćwiartowanym sensem, płynnością i wynaturzeniem. Autorka barwnie i finezyjnie opisuje relacje łączące główną bohaterkę z otoczeniem, z przyjaciółmi z dawnych lat, z lekarzami, domokrążcą czy Panami.

 


Margaret Atwood bawiąc się konwencją, nie spoczywa tylko na tworzeniu interesujących i złożonych portretów, wychodzi poza utarte schematy i kreuje postać wyjątkową. Grace wymyka się tradycyjnym kliszom nakładanym na bohaterki literackie - kobieta anioł/kobieta demon. Dzięki umiejętnej narracji, te dwie figury przeplatają się w jednym ciele i duszy. Dla wielebnego i jego stronników Grace jest postacią czystą i niesłusznie skazaną, z kolei wśród przeciwników uchodzi za wcielenie demona, femme fatale, która z premedytacją rozkochała w sobie Jamesa i skłoniła go do popełnienia zbrodni w imię zazdrości.  Kanadyjska pisarka kreśli obraz człowieka jako byt pełen wątpliwości, wciąż poszukujący prawdy o świecie i o sobie samym, jednocześnie mimo swojego zagubienia, gorąco wspierany przez jednostki, od których wsparcia nie należało się spodziewać. Autorka pokazuje rozterki i grzech Grace, nie szczędząc pogodnych słów i niewinności jaka od niej bije. Wydaje się, iż pomiędzy autorką a jej bohaterką trwa bezustanne napięcie oczekiwania i zaskoczenia, a mowa nigdy nie oddala się zbytnio od nadającego jej sens milczenia. Na tej właśnie płaszczyźnie, głębiej może i mocniej niż w rozsianych tu i ówdzie pojęciach i rekwizytach, w badaniach mózgu i mesmeryzmie, ujawnia się w twórczości Margaret Atwood nie tylko fascynacja nauką i kobiecością, ale także ponadprzeciętny talent do opisywania tego, co gołym okiem niewidoczne. Autorka w bardzo dwuznaczny sposób opowiada o kobiecości – ponurej i czasami obłąkanej w swym okrucieństwie, a z drugiej strony cechującej się dobrocią i delikatnością, na przekór temu, że codzienność te pozytywne przymioty wciąż osłabia. „Grace i Grace” to z jednej strony manifest rozmyślnego kobiecego indywidualizmu, z drugiej świadectwo bezradności, którą trzeba całe życie umiejętnie kryć za fasadą wewnętrznej siły. Bo choć jak mówi sama bohaterka „wina bierze się nie z tego zrobiłeś, ale z tego, co inni zrobili tobie”, to tak naprawdę tylko jej wewnętrzne samozaparcie, pozwala przetrwać w tym trudnym świecie.



Książkę cechuje inteligentna fraza, stopniowanie napięcia, budowanie przekonujących i wielowymiarowych postaci pierwszego i drugiego planu, a nade wszystko wyrafinowanie i smak narracji tak bardzo niewspółczesnej, dostosowanej do epoki którą odtwarza. To wszystko czyni z tej książki swoisty relikt literacki na współczesnej niwie. Autorka wie, jak przykuć uwagę do detali, często bardzo szczegółowych i wiernie oddających minione czasy, ale zdaje sobie również sprawę z tego, kiedy trzeba zwieść zbyt pewnego siebie czytelnika. Ujmująca jest w niej nie tylko subtelna historia, ale także wielobarwność formalna, w której pisarka posługuje się różnymi stylami literackimi – listami, wspomnieniami, wycinkami artykułów, psychoanalizą medyczną. Margaret Atwood jak mało kto potrafiła stworzyć wielką prozę osadzoną w wiktoriańskim klimacie, który czuć w każdym zdaniu, w każdym słowie wypowiedzianym przez bohaterów. To wiarygodna i osobista proza, jedna z ciekawszych książek jakie dane było mi ostatnio czytać.

Ocena: