Recenzja "Turbulencje" David Szalay

Wydawca: Pauza

Liczba stron:  144

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
 
Premiera:  8 lipca 2020 r.

David Szalay, wciąż młody kanadyjski autor, napisał książkę, która może być rozpatrywana zarówno jako powieść, jak i zbiór opowiadań. Poszczególne elementy składowe łączą się postaciami, które w pierwszej miniaturze stanowią tło zdarzeń, zaś w kolejnej sadowią się w samym jej centrum. Wygląda to trochę jak bieg sztafetowy – jeden zawodnik podaje pałeczkę kolejnemu, a gdy ten skończy swoją misję, znajduje następnego. Dzieje się to tak długo, aż cała drużyna obiegnie boisko dokoła. W książce Szalaya tym boiskiem jest świat, rozpoczynający swoją podróż w Londynie i tam też ją kończący. Po drodze odwiedzimy jeszcze parę innych, ciekawych miejsc: Madryt, Dakar, Sao Paulo, Toronto, Seattle, Hongkong, Ho Chi Minh, Budapeszt, Delhi. Pałeczką zaś, można nazwać lotniska, bo to na nich zazwyczaj rozpoczyna się akcja poszczególnych opowieści.

Zamysł kompozycyjny „Turbulencji” nie jest może niczym w literaturze nowym, ale nadal tak rzadko wykorzystywanym, że czyta się tę książkę z zainteresowaniem. Każdy bardziej wnikliwy czytelnik potwierdzi, że wielokrotnie zapoznając się z jakąś lekturą, chciał poznać dzieje postaci drugoplanowej. Tu ma tę okazję. Głos zostaje oddany prawie każdemu, co wcale nie oznacza, że przedstawione relacje są klarowne i dopowiedziane. Szalay broni się przed oczywistościami i klasycznymi puentami. Potrafi urwać opowieść w jej punkcie kulminacyjnym, z premedytacją pozostawiając czytelnika bez wyjaśnień. W ten sposób „Turbulencje” to nowość traktująca nie tylko o tym, że nasze codzienne problemy i myśli są globalne, dostępne wszędzie, niezależne od koloru skóry, orientacji seksualnej, wieku czy płci, ale także o samym procesie powstawania historii. Autor ukazuje je wielokrotnie z różnych punktów widzenia, przez co kwestia ‘stawania po czyjejś stronie’ i prawdy bardzo się komplikuje.

Szalay to dobry obserwator rzeczywistości, ale też niezły, literacki cwaniak. Mając do dyspozycji dwanaście opowieści, mógł napisać o wszystkim, co go interesuje. Zamiast tego, pisze o tym, co interesuje konkretną grupę docelową czytelników (a przynajmniej ja tak to odczytuję). Mamy więc narrację o trudach podróży samolotem, o przemocy domowej względem kobiet, o związku homoseksualnym, o przypadkowym spotkaniu, które kończy się w łóżku, o wyjściu za mąż za muzułmanina, o nieudanym spotkaniu ze znaną pisarką, o zadłużeniu, wpływającym na relacje braterskie, czy o wykorzystywaniu choroby ojca, dla realizacji własnych celów. To nie jest tak, że Szalay wybrał najbardziej powszechne, oburzające czy koniunkturalne tematy. Zdecydował się jednak na wątki nośne (w dużej części), często spotykane w literaturze, wtórne. Być może, właśnie to mu w sercu gra. Być może. Ale ja w to nie wierzę. A nawet jeśli się mylę, nadal fabularnie książka pozostaje dla mnie wtórna. 

„Turbulencje” napisane są prostym językiem, z przewagą krótkich zdań. To nie jest język, jakim się myśli czy mówi, pełen dygresji, błędów, wątpliwości i zaniedbań. U kanadyjskiego pisarza wszystko jest logicznie pocięte, tak aby ‘dobrze się czytało’. I faktycznie cel zostaje osiągnięty. Dwie i pół godziny lektury, mija człowiekowi nawet niewiadomo kiedy. Widać, że kwestie redakcyjne zostały dopięte na ostatni guzik, a samo trzymanie się narzuconych sztywnych ram jest konsekwentne. I to budzi szacunek. Pozostaje tylko kwestia, co lektura tej książki nam daje? Mi nie dała zbyt wiele, ot chwilę rozrywki i wrażenie, że ktoś tu chce po prostu być czytany. Ten tytuł potwierdza tezę, że Pauza wydaje książki dobre. Nie wybitne, nie bardzo dobre, a po prostu niezłe. Chociaż i od tej reguły są przecież wyjątki. Nie tym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz