Wydawca: Książkowe Klimaty
Liczba stron: 122
Oprawa: miękka
Oprawa: miękka
Premiera: 28 czerwca 2019 r.
Książka Maćka Bielawskiego tak bardzo kłóci się z
aktualnymi koniunkturami literackimi, że pierwsza reakcja czytelnika, już przy
pobieżnym przejrzeniu, może się okazać paradoksalna. Wyjścia z impasu nie
ułatwi też lektura. Ona jeszcze bardziej utwierdzi nas w przeświadczeniu, jak
trudno jest oswoić tak prawdziwą treść. Nie może dziwić, że w duchu
przepytujemy siebie, z czym nam się kojarzy taka książka. Bo z czymś się
kojarzy, to poczuje każdy z nas. Tylko skoro się kojarzy, to czemu jest tak
inna? Odmienność nie wyklucza podobieństwa, dlatego pewne punkty zbieżne mogą
się klarować w naszych umysłach. Nie zamierzam też dowodzić, że „Doktor Bianko
i inne opowiadania” to utwór ze wszech miar oryginalny. Trzeba jednak przyznać
autorowi, że przy wykorzystaniu ciekawej i mało eksploatowanej konwencji,
buduje on mikrohistorie sytuujące się w nurcie prozy codziennej, czyli de facto
niszowej. Prawdopodobnie dla części z Was, już to krótkie zdanie wystarczy, aby
ocenić: warto – nie warto? Dla wszystkich tych, którzy już w tym momencie
wybierają drugą opcję, podpowiem, że tej odmienności nie należy się bać, ona
nie jest żadną potwornością. To nie jest literatura wychodząca poza nawias
swojej dziedziny, przynajmniej ten nawias, który dotyczy prozy zaangażowanej w
sprawy poważne. A o rzeczach poważnych też, a może przede wszystkim, warto
czytać.
Już pierwsze opowiadanie zbioru sprawia, że jako
czytelnik czuję się obdarowany jego osobliwością. „Kontynuacja stanu”,
rozpisana w drugiej osobie narracja o ojcu spędzającym samotny wieczór w domu,
z pozoru wydaje się opowieścią o niczym. Co gorsza, opowieścią pozbawioną
jakiejś klarownej puenty. „Masz swoje piwa, bezpieczny zapas w lodówce,
włączasz muzykę, zegar: za dwadzieścia jedenasta, późno już, choć zarazem
wcześnie, akurat żeby wypić kolejne piwo i położyć się, może nawet pościelić
łóżko, żeby nie zwiększać skali upadku, żeby było porządnie, może nawet wziąć
prysznic, odświeżyć się”. To, jak i wiele innych zdań, układają się w pewien
wycinek zwykłego szarego życia. Życia pozbawionego uniesień, marzeń czy
katastrof. Bohater po prostu leży na łóżku, słucha Davida Bowie’ego i sączy
trunki, gdzieś w tle mając jeszcze wspomnienie swojej rodziny.
Kolejna opowieść i okazuje się, że wcale nie jest
łatwiej. A może nie jest trudniej? Pani Genowefa budzi sąsiadów w nocy i prosi
o wsparcie. W jej domu grasują złodzieje. Zaaferowany mąż sprawdza poszlaki,
niestety nic nie znajduje. Pani Genowefa jest bowiem samotną ekscentryczką,
która w jakiś sposób stara się nawiązać kontakt z innymi. Często zapomina że
włącza sprzęt AGD, czasami nie wie nawet gdzie mieszka. Jej opiekunem jest
wnuk, który rzadko jednak sobie o niej przypomina. Poza tym to mężczyzna, czy
on jest w stanie obciąć paznokcie? I co dalej? Ano nic, bo Maćka Bielawskiego
nie interesuje rozwiązywanie spraw i udzielanie odpowiedzi. On woli usytuować
się w pozycji obserwatora i jak malarz, słowem rysować nam wycinek
rzeczywistości. Bez zbędnego komentarza.
Podobnych historii otrzymujemy tu dziewiętnaście.
Jest opowieść o listonoszu, który bardzo często robi nadgodziny, ale wie za to
wszystko o swoich klientach. Jest o czterdziestoletnim kawalerze, który po raz
kolejny odbija się od muru rodzicielskiego niezrozumienia. Albo o Halince,
która oddając kolejny dzień swojemu mężowi myśli „A może by rzucić to
wszystko”? Są też narracje, gdzie bohaterami są młodsi. Jak chociażby we
„Wronie”, gdzie narratorka mija w alejce ojca swoich dzieci. Bielawski oddaje
głos różnym pokoleniom, odmiennym zawodom, innym doświadczeniom. Pokazuje, że
każdy z nas ma swoje deficyty i bolączki, a także to, że dla każdego z nas ten
ciężar jest największy. Niezależnie czy dotyczy pluszowego koziołka, czy zmiany
domu na starość. Ten sam poziom, mimo że dotyczy tak różnych kwestii.
W tekstach Maćka Bielawskiego powodem całego
zamieszania okazuje się ekspozycja momentu, a mówiąc jeszcze ściślej – chodzi o
te ułamki chwil, kiedy wskazówka sekundnika zamiera, zwracając naszą uwagę na
powtarzalność naszych dziejów. Kiedy dokładnie przyjrzymy się wszystkiemu,
dojdziemy do wniosku, że ciągłość czasu, historii i sensu – wszystko to jest
sprawą perspektywy. Autor daje do zrozumienia, że w taką właśnie szczelinę
między sekundami umyka nam człowieczeństwo. Że to w tych wszystkich małych
sprawach, w tych licznych porażkach i zawodach, ukrywa się piękno, które każdy
z nas musi odnaleźć w sobie. I to jest ta odmienność, o której pisałem na
początku. Odmienność w treści, ale też w konwencji i sugestywnie pięknym języku.
Bo wybór nawet nie opowiadań, ale bardziej miniatur literackich, jest tu
strzałem w dziesiątkę, idąc z duchem świata, gdzie każdemu się spieszy. Spieszy
tak bardzo, że podczas lektury musimy zastanowić się nad skojarzeniami, podczas
gdy tak naprawdę podobieństwa dotyczą naszego własnego życia. To proza, gdzie
czytelnik sam musi myśleć i dopowiadać, autor nie ma zamiaru nam niczego
ułatwiać. W „Żaden ze mnie filozof” czytamy „Teraz ja brnę w tych kawałkach
nieskończonego czasu”. Pobrnijmy razem z
tą książką, bo naprawdę warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz