Recenzja "Zatracenie" Osamu Dazai

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron:  132

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Henryk Lipszyc

Premiera:  czerwiec 2020 r. 

Henryk Lipszyc w posłowiu do „Zatracenia” (pierwotnie wydanego w 2015 roku) wspomina o stosunkowo niewielkiej obecności dzieł pisarza na polskim rynku wydawniczym. Obok pojedynczych opowiadań, drukowanych chociażby w „Balladzie o Narayamie”, dostępny w tamtym czasie był tylko jeden utwór – „Zmierzch”, wydany przez Wydawnictwo Akademickie Dialog. Dzisiaj sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Dialog  w 2020 roku wypuścił już czwartą książkę autora, na premierę w Czytelniku czeka zbiór opowiadań „Owoce wiśni”, a ofertę uzupełnia Tajfunowy „Zmierzch”. Dazai stał się więc pisarzem obecnym, choć nadal jeszcze nie tak poczytnym, jak w Japonii.

„Zatracenie” zostało oryginalnie wydane w 1948 roku, tuż przed śmiercią samego pisarza i chwilę po tym, jak na świat przyszła jego córka, również pisarka Yūko Tsushima. Ten zbieg okoliczności wcale nie jest przypadkowy, co dla osób oczytanych w literaturze Kraju Kwitnącej Wiśni nie będzie zaskoczeniem. Yukio Mishima, Yasunari Kawabata, Ryūnosuke Akutagawa, Ashihei Hino, Tamiki Hara, Hidemitsu Tanaka, Takeo Arishima to tylko wybrani artyści, którzy zakończyli swój żywot w podobny sposób – dokonując samobójstwa. Zazwyczaj ich ostateczny krok był poprzedzony znakiem, czy raczej rozliczeniem z życiem, swoistą spowiedzią, spisaną w formie utworu literackiego. Nie inaczej było w przypadku Osamu Dazai, który właśnie „Zatraceniem” żegna się z czytelnikami.

Od razu warto zauważyć, że o ile najbardziej rozpoznawalni w Polsce Mishima i Kawabata przeszli na drugą stronę w sposób zaplanowany i jednoznaczny (ten pierwszy wykorzystał do tego gaz, drugi zaś na wzór samurajskiej tradycji rozciął sobie brzuch i kazał towarzyszowi odciąć głowę), o tyle Dazai zanim odszedł na dobre, dokonywał aż czterech nieudanych prób samobójczych. Zanim wraz ze swoją żoną rzucił się do wypełnionego deszczówką kanału Tamagawa w Tokyo, prawie dwadzieścia lat przekonywał sam siebie, jak i swoje towarzyszki, do powzięcie desperackiego kroku. Skąd o tym wiemy? Między innymi właśnie z „Zatracenia”, chociaż stawianie znaku równości między narratorem i autorem, nie może być  w tym wypadku klarowne.

Omawiana książka zaprojektowana została jako powieść konfesyjna, spisana w trzech częściach. Pierwszoosobowy narrator, Yozo, syn zamożnego właściciela ziemskiego z północy Japonii, prowadzi życie samotnicze. Już jako młodzieniec boi się ludzi, co stara się skrzętnie ukryć pod postacią żartu. Obiera sobie za cel rozbawiać wszystkich, a nawet poważne kwestie, z konsekwencją godną lepszej sprawy, przedstawia w humorystycznych barwach. Yozo nie dzieli się swoim zdaniem, nie próbuje nawet pokazać, kim naprawdę jest. Swoje myśli chowa dla siebie i świadomie pozostaje dla innych głupkowatą istotą. Życie w ciągłej niepewności i kłamstwie wpływa na dorosłego Yozo. Mimo marzeń o zostaniu malarzem, porzuca swoją pasję. Zamiast wyrażać siebie w ekspresyjnych obrazach, tworzy sztampowe komiksy. W ten sposób dalej ukrywa swoje marzenia i ambicje.

Nieszczęście wciąż kiełkujące w jego sercu, staje się przyczyną dalszego upadku. Yozo na lekcjach malarstwa poznaje Horikiego. Ten uczy go palić, pić sake i doceniać uciechy płynące z kontaktów z dziewczynami. Naiwny protagonista uczęszcza do domów publicznych oraz wstępuje w szeregi tajnego koła młodych komunistów. Rodzina odwraca się od jego pomysłów na dalszą karierę. Zostaje bez grosza przy duszy, za to z rosnącymi długami. Przyciąga też do siebie kobiety, które zamiast pomagać, pchają go dalej ku przepaści. Tak właśnie wpada w nałóg narkotyczny, a ostatecznie ląduje w szpitalu dla obłąkanych.

Treść „Zatracenia” oddaje z grubsza to, co przeżył sam Dazai. Zgadzają się tu dane dotyczące efektów edukacji, liczby prób samobójczych, opisy nałogów. Przede wszystkim spójna jest wizja życia Yozo i Osamu, jako osób dążących do autodestrukcji. Powstaje zatem pytanie: dlaczego? Skąd w pisarzu tak silna potrzeba niszczenia? Pewne tropy podsuwa nam sam autor w niedopowiedzeniach. Wspomina w książce o molestowaniu seksualnym, którego stał się ofiarą w dzieciństwie oraz o nikłych relacjach z rodziną. Tłumacz powieści rzuca także światło na inną możliwość – wychowanie w czasach powojennej traumy. A może ostateczny krok był spowodowany jego dzieckiem? Może chciał mu oszczędzić kontaktów z uzależnionym ojcem? Dazai zostawia ślady, ale prawdziwe odpowiedzi zabiera ze sobą do grobu. Pozostaje „Zatracenie”, opowieść o losie człowieka, którego nie sposób polubić. Bardzo dobrze napisana, niejednoznacznie, skupiająca się na myślach bohatera, nie zaś jego czynach. Absolutna klasyka w Japonii, mimo że sama w sobie, napisana została w mało japońskim stylu. Warto tę beletrystykę znać.

Recenzja "Turbulencje" David Szalay

Wydawca: Pauza

Liczba stron:  144

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
 
Premiera:  8 lipca 2020 r.

David Szalay, wciąż młody kanadyjski autor, napisał książkę, która może być rozpatrywana zarówno jako powieść, jak i zbiór opowiadań. Poszczególne elementy składowe łączą się postaciami, które w pierwszej miniaturze stanowią tło zdarzeń, zaś w kolejnej sadowią się w samym jej centrum. Wygląda to trochę jak bieg sztafetowy – jeden zawodnik podaje pałeczkę kolejnemu, a gdy ten skończy swoją misję, znajduje następnego. Dzieje się to tak długo, aż cała drużyna obiegnie boisko dokoła. W książce Szalaya tym boiskiem jest świat, rozpoczynający swoją podróż w Londynie i tam też ją kończący. Po drodze odwiedzimy jeszcze parę innych, ciekawych miejsc: Madryt, Dakar, Sao Paulo, Toronto, Seattle, Hongkong, Ho Chi Minh, Budapeszt, Delhi. Pałeczką zaś, można nazwać lotniska, bo to na nich zazwyczaj rozpoczyna się akcja poszczególnych opowieści.

Zamysł kompozycyjny „Turbulencji” nie jest może niczym w literaturze nowym, ale nadal tak rzadko wykorzystywanym, że czyta się tę książkę z zainteresowaniem. Każdy bardziej wnikliwy czytelnik potwierdzi, że wielokrotnie zapoznając się z jakąś lekturą, chciał poznać dzieje postaci drugoplanowej. Tu ma tę okazję. Głos zostaje oddany prawie każdemu, co wcale nie oznacza, że przedstawione relacje są klarowne i dopowiedziane. Szalay broni się przed oczywistościami i klasycznymi puentami. Potrafi urwać opowieść w jej punkcie kulminacyjnym, z premedytacją pozostawiając czytelnika bez wyjaśnień. W ten sposób „Turbulencje” to nowość traktująca nie tylko o tym, że nasze codzienne problemy i myśli są globalne, dostępne wszędzie, niezależne od koloru skóry, orientacji seksualnej, wieku czy płci, ale także o samym procesie powstawania historii. Autor ukazuje je wielokrotnie z różnych punktów widzenia, przez co kwestia ‘stawania po czyjejś stronie’ i prawdy bardzo się komplikuje.

Szalay to dobry obserwator rzeczywistości, ale też niezły, literacki cwaniak. Mając do dyspozycji dwanaście opowieści, mógł napisać o wszystkim, co go interesuje. Zamiast tego, pisze o tym, co interesuje konkretną grupę docelową czytelników (a przynajmniej ja tak to odczytuję). Mamy więc narrację o trudach podróży samolotem, o przemocy domowej względem kobiet, o związku homoseksualnym, o przypadkowym spotkaniu, które kończy się w łóżku, o wyjściu za mąż za muzułmanina, o nieudanym spotkaniu ze znaną pisarką, o zadłużeniu, wpływającym na relacje braterskie, czy o wykorzystywaniu choroby ojca, dla realizacji własnych celów. To nie jest tak, że Szalay wybrał najbardziej powszechne, oburzające czy koniunkturalne tematy. Zdecydował się jednak na wątki nośne (w dużej części), często spotykane w literaturze, wtórne. Być może, właśnie to mu w sercu gra. Być może. Ale ja w to nie wierzę. A nawet jeśli się mylę, nadal fabularnie książka pozostaje dla mnie wtórna. 

„Turbulencje” napisane są prostym językiem, z przewagą krótkich zdań. To nie jest język, jakim się myśli czy mówi, pełen dygresji, błędów, wątpliwości i zaniedbań. U kanadyjskiego pisarza wszystko jest logicznie pocięte, tak aby ‘dobrze się czytało’. I faktycznie cel zostaje osiągnięty. Dwie i pół godziny lektury, mija człowiekowi nawet niewiadomo kiedy. Widać, że kwestie redakcyjne zostały dopięte na ostatni guzik, a samo trzymanie się narzuconych sztywnych ram jest konsekwentne. I to budzi szacunek. Pozostaje tylko kwestia, co lektura tej książki nam daje? Mi nie dała zbyt wiele, ot chwilę rozrywki i wrażenie, że ktoś tu chce po prostu być czytany. Ten tytuł potwierdza tezę, że Pauza wydaje książki dobre. Nie wybitne, nie bardzo dobre, a po prostu niezłe. Chociaż i od tej reguły są przecież wyjątki. Nie tym razem.

Recenzja "Moja Jugosławia" Goran Vojnović

Wydawca:
Wydawnictwo Akademickie Sedno
 
Liczba stron:  244

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Joanna Pomorska

Premiera:  2019 rok

Pilna obserwacja życia dostarcza wielu tematów do refleksji. Wie o tym dobrze Goran Vojnović, słoweński scenarzysta, poeta, reżyser filmowy, pisarz i dziennikarz, w Polsce znany dzięki książce „Czefurzy raus!”, wydanej parę lat temu przez Wydawnictwo Międzymorze. Chociaż znany, nie jest tu chyba odpowiednim słowem. Może lepiej kojarzony, przez niewielką grupę czytelników literatury bałkańskiej. Wracając jednak do początku. Tym co autor zauważa, dzieli się z nami chętnie i to w bardzo ciekawej formie. Nie są to bynajmniej klasyczne dzisiaj analizy seksualności, różnic kolorów skóry czy opisy poznanych filmów lub książek. Vojnović maluje obrazy codziennego życia oraz własne wspomnienia. Jego myśli lubią dryfować, swobodnie podsuwać niezwykłe skojarzenia, tworzyć piętrowe dygresje. Nie zawsze piękne i zabawne. O nie. Bywa tu też mrocznie, a smutek i melancholia unosi się nad całą książką w taki sposób, że nie sposób jej zdmuchnąć nawet salwami chwilowego śmiechu.

Można powiedzieć, że „Moja Jugosławia” ma klasyczną budowę powieści. Jest tu fabuła, z mocno zarysowanym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, płynny, momentami nieco przegadany język (ale tylko momentami), jest też bohater, ten indywidualny i zbiorowy. Obserwujemy dzieje Vladanz Borojevića, syna Słowenki i Serba, oficera Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Akcja rozpoczyna się w momencie śmierci tego ostatniego. Co ważne, śmierci, która wcale nie była dosłowna. Generał Borojević wybrał ojczyznę, dlatego przepadł dla swojej rodziny. Tego nie może zrozumieć jednak młody Vladan, który dopiero po siedemnastu latach przypadkowo natknie się na informację, że jego zaginiony rodziciel żyje i ukrywa się gdzieś na świecie jako zbrodniarz wojenny. Rusza więc po dawnych krewnych, znajomych ojca, przywraca kontakt z mamą, wykorzystuje przybranego brata, płaszczy się przed nieznajomymi, słucha opowieści ludzi, których nigdy nie widział. Wszystko po to, aby choć na chwilę spojrzeć w oczy temu, który o nim zapomniał. Jego niesłabnąca determinacja pozwala przeskoczyć każdą kłodę. Zmowa milczenia to za mały argument w starciu z potrzebą odkrycia własnej tożsamości.

W „Mojej Jugosławii” to co wysokie, przeplata się z tym, co niskie. Obok głębokich myśli i silnych emocji, dostrzegamy wszystko to, co zwykli czynić i mówić przeciętni ludzie. Ich mieszkania wypełnione są starociami, na przykład kalendarzem ściennym z 1991, który od co najmniej pokolenia wisi nieruszony na szafie. Gdy siadają do stołu, nie mogą odmówić sobie szklaneczki rakii, nawet jeśli zdrowie nie pozwala im na spokojną konsumpcję. Jeśli akurat zdenerwują się na swoją matkę, nie omieszkają w myślach wyzwać jej „kurwą, krową, gnojem, owcą, idiotką, gównem, świnią, debilką, ignorantką, bezwstydną dziwką, mętem, pizdą, bękartem, śmierdzielem, egoistką i jeszcze kilka razy kurwą”. To ludzie szczerzy i autentyczni. Czasami szczęśliwi, ale jeszcze częściej podli, impulsywni albo stereotypowi. Rzeczywistość książki opiera się w gruncie rzeczy na opowieści o przeszłości oraz na dotyku i zapachu domowego ogniska. W pamięci czytelników pozostaje ten świat, ten żywy język, którym został zbudowany.

Książka Vojnovića nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie portret całego społeczeństwa. „Moja Jugosławia” to wnikliwe studium kształtowania się osobowości młodego pokolenia w okresie podziału kraju. Ukazuje mechanizmy władzy, trudne relacje międzyludzkie, problemy z rozszyfrowaniem co jest prawdą historyczną, a co zmyśleniem. To też ciekawe źródło wiedzy dla nas odnośnie tego, jak może wyglądać przyszłość Polski. W jednym ze wspomnień czasów dziecięcych Vladan tak opisuje swoją szkołę „w klasie mam siedmiu Słoweńców, dwóch Chorwatów, trzech Muzułmanów, ośmiu Serbów, Macedończyka, Šiptara i kilku pedałów, którzy nie chcą zdradzić, jakie imiona noszą ich ojcowie, i ukrywają, kim są, żeby nikt się do nich nie przypieprzał”. Tolerancja? Nacjonalizm? Rodzina? To wszystko zgrabnie zostaje tu przemycone i co ważne, nie jest podpięte pod żadną gotową tezę. Nie jest też narzucone, ani w żaden sposób komentowane.

„Mojej Jugosławia” przeszłaby pewnie bez echa, gdyby nie nominacja do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Wielka to szkoda, że tak dobre książki, nie mają szans na przebicie już nie tylko do świadomości czytelnika masowego, ale nawet tego bardziej ukierunkowanego na literaturę niszową. Vojnović stworzył książkę precyzyjną, trzeźwą, czasami wręcz okrutną w ocenie konkretnych sytuacji. Jest tu świat zewnętrzny i niezwykle ekspansywny świat wewnętrzny Vladana, domagający się szerszego ujawnienia. Bo to też narracja o potrzebie zrozumienia, o sile rodzinnych więzi i o męskiej wrażliwości, ciągle wymagającej bliskości i zaufania.  Także o dojmującej samotności. I to nie tej urojonej, ale szczerej, powszechnej. Świetna książka.

Recenzja "Gdzie dawniej śpiewał ptak" Kate Wilhelm

Wydawca: Rebis

Liczba stron:  296

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Jolanta Kozak

Premiera:  21 lipca 2020 r

Jedenasta część Wehikułu Czasu i wreszcie w roli głównej kobieta! Kate Wilhelm, zmarła dwa lata temu amerykańska pisarka science-fiction, jest jedną z pierwszych przedstawicielem płci pięknej, która odbierała najważniejsze wyróżnienie dla książki science fiction lub fantasy – Nagrodę Hugo. Przed nią, ta sztuka udała się między innymi: Anne McCaffrey, Ursuli K. Le Guin i Leigh Brackett. Debiutowała opowiadaniem w 1956 roku. „Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest jej szesnastką w kolejności chronologicznej książką i jedyną, za którą została uhonorowana nagrodą Jupitera i Locusa.

W swojej najsłynniejszej powieści Wilhelm kreuje świat postapokaliptyczny. Idzie tym samym w ślady Mary Shelley, którą do dzisiaj uznaje się za pionierkę tego gatunku, dzięki książce „Ostatni człowiek”. W odróżnieniu od swojej poprzedniczki, jak i w opozycji do wielu innych pisarzy, Wilhelm zamiast na technice i emocjach człowieka postawionego w sytuacji granicznej, skupia się na klonowaniu. Tło, rozumiane jako krajobraz Ziemi po katastrofie, jest tu zarysowane bardzo cienką kreską. To nie jest świat Tolkiena, który dzięki bajecznym opisom możemy poczuć, dotknąć, skonstruować na macie z dbałością o każdy detal. W „Gdzie dawniej śpiewał ptak” mamy mało opisów, a nawet te, które się pojawiają, są skąpe w szczegóły. Trochę podobnie jest z bohaterami. Ich motywacje, myśli i emocje są tłumione. Nie ma tu pędzącej akcji, polifonii czy ciągłej ucieczki przed nieznanym. Autorka przykuwa uwagę czymś zupełnie innym – filozoficznymi przemyśleniami o naturze i człowieku.

Literatura postapokaliptyczna jest wbrew pozorom bardzo różnorodna, choć trzymająca się pewnych sztywnych ram. Zrodziła się z panujących w społeczeństwie lęków. Jakich? Tu pojawiają się tematy specyficzne dla danej epoki: konflikty zbrojne, religia, nieudane eksperymenty technologiczne, zbuntowana sztuczna inteligencja, terroryzm, zachłanni dyktatorzy. Jest też przyroda. I to właśnie o niej pisze Wilhelm. W jej świecie apokalipsa była efektem wielu czynników: zmian klimatycznych, chorób, konfliktów nuklearnych i bezpłodności. Aby przetrwać, bogata rodzina tworzy odizolowany ośrodek naukowy, w którym dokonuje klonowania. To właśnie temu procesowi przyglądamy się przez większość książki. Sztuczna inteligencja ma jednak swoje ograniczenia i w starciu z potęgą natury, przegrywa z kretesem. Okazuje się, że życia nie da się powielić i odkupić, a za błędy polityczne, trzeba będzie zapłacić najwyższą cenę.  

„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest ciekawą wizją, z wyraźnie zaznaczoną tezą, która już prawie 50 lat temu ostrzegała ludzkość przed błędami, które później stały się faktem. To napisana prostym językiem relacja, o wciąż aktualnym przesłaniu. Bez nadmiernej sensacji, epatowania przemocą czy zasypywaniem czytelnika technicznymi szczegółami. Także bez banału, czego pewnie nie udałoby się osiągnąć, gdyby książka pisana była dzisiaj, w erze Eko. Spełnia najważniejsze role literatury postapokaliptycznej: przestrzega, porusza i interesuje. A finalnie, pozostawia człowieka z najgorszym – z własną obecnością. Warto ją znać.

Recenzja "Rok małpy" Patti Smith

Wydawca: Czarne

Liczba stron:  152

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Majer

Premiera: 17 czerwca 2020 r.

Rok 2016 był w chińskim kalendarzu rokiem Ognistej Małpy. Zgodnie z metodologią dalekowschodniej astrologii, każda Małpa uwielbia opowiadać dowcipy i płatać figle, ceni dobrą zabawę, wypady na miasto, imprezy, koncerty. Małpy są bardzo ciekawskie i inteligentne, a z czasem zyskują uznanie za profesjonalizm i stanowią świetny materiał na wspaniałego lidera. Patti Smith urodziła się w 1946 roku (tym samym, co Graham Masterton i Julian Barnes), w roku Psa, być może dlatego wspomnianych na początku cech, nie dostrzeżemy w tej prozie. Jej najnowsza książka, stanowi swoisty dziennik z jednego roku kalendarzowego, w którym istotne dla świata zdarzenia: Brexit, wybór nowego prezydenta USA, Igrzyska Olimpisjkie w Rio, literacki Nobel dla Dylana, dramat Aleppo, czarny okres dla muzyki - śmierć Prince’a, Bowie, Cohena i Michaela – stanowią wyłącznie tło nostalgicznej relacji o starzeniu, przemijaniu i utraconych wartościach.

W centrum swojej narracji Smith umieszcza wspomnienia i senne marzenia o miejscach, ludziach oraz małych, ważnych chwilach. Swoją podróż przez bezdroża jawy i snu zaczyna od Motelu, gdzie po drugiej stronie korytarza miał znajdować się Sandy Pearlman. Ten amerykański producent muzyczny, kierownik artystyczny, dziennikarz i krytyk znał się z Patti Smith od dziesięcioleci, w tym jednak okresie dochodził już do kresu swojego doczesnego życia. Tuż przed nowym rokiem znaleziono go nieprzytomnego na parkingu, a ostatnie tchnienie wydał 26 lipca. Jego sylwetka będzie często powracać w reminiscencjach autorki, a sam proces powolnego żegnania się dwójki przyjaciół, będzie jednym z bardziej poruszających wątków tego niewielkiego dzieła.          

Praktycznie rok po śmierci Pearlmana, odszedł też drugi człowiek, o którym Smith pisze z nostalgią. Sam Shepard jako aktor najbardziej znany z ról w filmach „Niebiańskie dni” i „Raport Pelikana”, dla prawdziwych kinomaniaków pozostanie przede wszystkim autorem scenariuszów do „Zabriskie Point” Michelangelo Antonioniego oraz „Paryż, Teksas” Wima Wendersa. W latach 1970–1971 był związany z Patti Smith, a po latach wspólnie planowali wyjazd do Ayers Rock. Zamiast przygody w otoczeniu formacji skalnych w centralnej części Australii, autorka przygląda się cierpieniu przyjaciela, trawionego przez  stwardnienie zanikowe boczne. Oprócz tego, że zmaga się z chorobą, szaleńczo pragnie zakończyć swoje wielkie dzieło. Ta sytuacja, przywodzi na myśl artystce innego pisarza – Roberta Bolaño. Chilijski autor zmarł, nie doczekawszy przeszczepu wątroby, pisząc jednocześnie swoje opus magnum, liczącą około tysiąc stron powieść „2666”.  Ścigał się z nieubłaganym czasem, aby zapewnić rodzinie utrzymanie, a sobie samemu wieczną pamięć jego sympatyków.

Bolaño i jego gry, będą wracać w myślach Smith dość często, chociażby w formie poszukiwanego zdjęcia, które autorka ostatecznie odnajdzie, ale nie będzie miała już komu go wręczyć. Właściwie cała ta książka jest jak taka stara, wytarta pocztówka, której zadaniem jest przede wszystkim pamiętać. I w tej funkcji odnajduje się ona doskonale. Poetycki styl i umiejętność zacierania rzeczywistości oraz fantazji są największymi walorami „Roku Małpy”. Z drugiej strony, trochę nużą oczywiste wnioski, jak chociażby ten, że o wyborze Trumpa zdecydowali ci, a nie inni mieszkańcy USA, a sama ich decyzja, będzie jeszcze długo odbijać się czkawką. Rozmowy ze znakiem, początkowo interesujące, w pewnym momencie stały się aż zbyt surrealistyczne, a przed to zatraciły swój fantasmagoryczny urok. Małych defektów jest tu jeszcze parę, ale szczegóły nie wpływają znacząco na odbiór całości książki, która niczym najlepsza rockowa ballada, przytula odbiorcę i domaga się kolejnego odczytania, powtarzania myśli, zdań i słów. Najnowsza książka Patti Smith spodoba się marzycielom oraz osobom, które doświadczają straty odejścia. To przede wszystkim z nimi autorka będzie nadawać na jednej fali. Komu myśli o przemijaniu nie są bliskie, kto woli twardo stąpać po ziemi, ten prawdopodobnie przy lekturze nieco się znudzi.

Recenzja "Diapason" Hamed Tehrani

Reżyseria: Hamed Tehrani 

Czas trwania: 1 godz. 33 min.

Kraj produkcji: Iran

Premiera: 5 października 2019 rok

Społeczne nierówności w Iranie stały się inspiracją dla całego grona artystów, w tym także twórców filmowych. Wystarczy tu wspomnieć nagradzane na międzynarodowych festiwalach dzieła Ashagara Farhadiego, Jafara Panahiego, Shirit Neshat czy Soheila Beiraghiego. ”Diapason”, pełnometrażowy, fabularny debiut Hameda Tehraniego, dostrzeżony na MFF w Busan, wykorzystuje osobistą tragedię, aby nakreślić obraz kraju, w którym to mężczyznom przyznano prawa obywatelskie, odmawiając ich jednocześnie kobietom. Tym samym angażujący ludzki dramat, na oczach widza przeradza, się w poruszający, społeczny komentarz, który łączy i oburza widzów na całym świecie.

Film rozpoczyna scena z pogranicza szczęścia, aspiracji i nadziei. Z okazji siedemnastych urodzin Hoda wraz z przyjaciółmi udaje się na wspólny wypad do parku rozrywki. Stojąca u progu dorosłości młoda kobieta, marzy o studiowaniu stomatologii, o możliwości samodzielnego utrzymywania się, o przyszłym życiu w kochającej się rodzinie. To małe święto organizuje jej nadopiekuńcza matka - Rana Salehi (w tej roli znakomita Zhaleh Sameti). Tehrani od samego początku podkreśla serdeczną więź, jaka łączy obie kobiety. Poza czasem spędzonym w pracy i szkole, nie odstępują się na krok. Wyjście ze znajomymi jest jedną z niewielu okazji, gdy bohaterki się rozdzielają. Tragiczne wydarzenia, które następują później, są katalizatorem napędzającym Ranę do toczenia legalnej bitwy z wymiarem prawa i społecznymi przyzwyczajeniami.

W podejściu Tehraniego rozbrzmiewa echo realizmu społecznego braci Dardenne. Film jest oszczędny i przezroczysty, a jednocześnie rozpala emocje i wciąga w uważne podglądanie kolejnych kroków protagonistki. To kolejna narracja silnie odwołująca się do społecznego sumienia. Twórca „Diapason” kreuje interesującą fabułę, którą ogląda się jak wiarygodne kino dokumentalne. Wydarzenia odbywają się w klaustrofobicznych pomieszczeniach, podkreślających stan osaczenia i zagubienia: salach lekcyjnych, gmachach sądowych, biurach i domu, które ociekają żalem. Sama wycieczka do wesołego miasteczka zaprezentowana została jako rozmyta fala błogości, a otaczające je miasto to sieć rozsypujących się budynków, wąskich uliczek i ciemnoszarego nieba.

Dla Irańskiego reżysera kluczowym nie jest pytanie o winę. Od początku wiemy kto jest powodem zaistniałych zdarzeń. Zamiast tego Tehrani skupia się na konsekwencjach, jakie wypadek wywiera na życie różnych osób: na uczennice, które mają problemy z koncentracją na nauce, na nauczycielach, wywierającej nacisk na pogrążoną w rozpaczy matkę, aby wybrała niesatysfakcjonujący kompromis, zamiast wojny, wreszcie na rodzinie winnego, która boi się utraty stałego źródła dochodu. „Diapason” opowiada więc o grupie ludzi, przytłoczonych przez konsekwencje i niepewność, będących w zawieszeniu pomiędzy smutną teraźniejszością a bolesną przeszłością. Każde z nich cierpi na swój własny sposób. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że pewne tematy nigdy nie zostaną rozstrzygnięte, nigdy też nie uda się zapomnieć o utraconych marzeniach.

Tehrani nie tylko analizuje ludzkie postawy, ale też ujawnia szczegółowe informacje na temat działania wymiaru sprawiedliwości w Iranie. Instytucje, które powinny stać na straży równości i wolności, bez żadnego skrępowania faworyzują mężczyzn. Rolą kobiety, nawet tej niesprawiedliwie pokrzywdzonej, jest dostosować się do społecznych oczekiwań. Reżyser umiejętnie buduje poczucie napięcia, ani przez chwilę nie posuwa się do emocjonalnego szantażu, nie poddaje spreparowanym szablonom. Tak też prowadzi aktorów swojej sztuki – oddanie wielowymiarowej złożoności zaprezentowanych w filmie postaci wymaga zastosowania techniki „gry do środka” - skoncentrowanej, opartej na poświęceniu, choć na pierwszy rzut oka niemal naturalnej. Zhaleh Sameti, Behnosh Bakhtiyari, Alireza Ostadi, Ma’aspumeh Rahmani, Babak Noori, Mehdi Hosseininia tworzą kreacje kompletne, pozbawione choćby cienia fałszywej nuty. Dzięki temu wierzymy w każde ich słowo, krok i spojrzenie.

„Diapason” jest kolejnym spełnionym reprezentantem kina irańskiego. We wnętrzu filmu znów dostrzegamy człowieka w okowach jego zagubienia, istotę społecznych niesprawiedliwości i konieczność życia w pozbawionym radości świecie. To bardzo mocny punkt tegorocznego konkursu festiwalu Tofifest, który powinien być rozważany w kontekście przyznania mu nagrody głównej.