Recenzja "K. Relacja z pewnych poszukiwań" Bernardo Kuciński

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 212

Tłumaczenie: Zofia Stanisławska

Oprawa: miękka z okładką

Premiera: sierpień 2019 r.

Rzadko zdarzają się książki, które już na samym starcie rezygnują z wszelkiej intrygi, nieoczekiwanych zwrotów sytuacji i wszystkiego tego, co może utrzymać czytelnika w napięciu. A przynajmniej w napięciu sztucznie wywołanym, opartym na zabawie formą, nie zaś prawdzie. Bernardo Kuciński świadomie pozbawia się tych wszystkich atrybutów uwagi, by dać czytelnikowi jasny sygnał, że go takie tanie chwyty nie interesują. I już to pokazuje, że „K. Relacja z pewnych poszukiwań” jest książką wyjątkową.

Nie sposób pisać o tej książce, bez wglądu w biografię autora. Bernardo Kuciński urodził się w 1937 roku, w czasie gdy Adolf Hitler ogłosił wycofanie podpisu Niemiec pod Traktatem wersalskim. Jak się później okazało, to wydarzenie miało duży wpływ na życie całej rodziny Kucińskiego. Ten okres w Sao Paulo, gdzie narodził się późniejszy dziennikarz i politolog, był momentem społecznego zamętu. Kraj znajdował się pod dyktaturą  Getúlio Dornellesa Vargasa. Ten w swojej politycznej praktyce posługiwał się prześladowaniem opozycji na szeroko zakrojoną skalę, co upodobniało Brazylię do ówczesnych metod totalitarnych panujących w Europie. Ta systemowa analogiczność nie jest ostatnią, ani nawet najważniejszą w tej książce. Uświadamia jednak, jak głęboko zakorzenione są problemy. Kuciński skupia się innej epoce, zapoczątkowanej w kwietniu 1964 roku w wyniku zamachu stanu. Akcja książki osadzona została po 1974 roku, czyli w momencie, gdy nowy system osiągnął szczyt brutalności i represyjności. Kuciński zestawia dramat kryzysu wartości z historią swojej rodziny, która jako przedstawiciel żydowskich imigrantów z Polski, została brutalnie wymordowana w obozach koncentracyjnych. Tak oto realia lat 40., autor zauważa kilkadziesiąt lat później w swoim otoczeniu. Zauważył je zresztą już wcześniej, za co był więziony i zmuszony do emigracji do Wielkiej Brytanii. To właśnie tam, w nadmorskim Brighton, Kuciński odbierze telefon, który na zawsze zmieni jego życie. Ojciec oznajmi mu, że zaginęła siostra wraz z mężem. Zaangażowany autor nie pozostawi tego wezwania bez odzewu, wróci wraz z rodziną do Brazylii i rozpocznie poszukiwania.

Właśnie te wydarzenia stały się podstawą do napisania „K. Relacja z pewnych poszukiwań”. I chociaż w książce Kucińskiego zastąpi kafkowski K., chociaż nie będzie on poszukiwać siostry, a córki, chociaż nie będą się zgadzać fakty z życia bohatera i jego dziennikarskiego pierwowzoru, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że jest to książka wyjątkowo osobista i osadzona na realnych fundamentach.  Co ciekawe powieść została napisana w 2011 roku. Można oczywiście zadać pytanie, dlaczego dopiero wtedy? Czy Kuciński potrzebował czasu na przetrawienie wewnętrznego bólu? Być może, ale dla mnie bardziej wiarygodnym wyjaśnieniem jest to, że autor po raz kolejny zauważył, jak historia lubi się powtarzać.  „K. Relacja z pewnych poszukiwań” jest więc dla mnie nie tylko świadectwem historycznym, ale też przestrogą przez teraźniejszością i przyszłością.

Wróćmy jednak do książki, bo ta mimo pozornie prostej historii może być odczytywana na co najmniej kilku płaszczyznach. Przede wszystkim, o czym już pisałem, jest to dosadna narracja ukazująca absurd, bezwzględność i bezduszność aparatu państwowego. K. stara się znaleźć pomoc. Zwraca się do różnych osób – zwykłych donosicieli, reprezentantów inteligencji, osoby kościelne, trafia nawet do wpływowych organizacji żydowskich. Chodząc między tymi wszystkimi miejscami, powoli uzmysławia sobie, że nikomu nie można ufać. Osoby które deklarowały zdobycie informacji, szybko się z niej wycofywały. Inne próbowały podejść do tematu globalnie, poszukując innych, podobnych przypadków, ale nawet one odbijały się od muru dezorganizacji i terroru powszechnie akceptowanego w kraju. Nikt nie chciał wyjawić bolesnej prawdy. A może to część wojskowej gry? Może te wszystkie urywki wiadomości, te zdawkowe sygnały obecności córki w różnych miejscach, miały tylko za zadanie dodatkowo znęcać się psychicznie nad bohaterem? Sprawić, że zatraci się on w swoim obłędzie? Jak u Kafki, gdzie nienazwane zło czai się wszędzie i atakuje na różne sposoby.

„K. Relacja z pewnych poszukiwań” pokazuje też system z nieco innej perspektywy. Narracja jest tu mieszana.  Raz przypatrujemy się emocjom K., innym razem opowieść prowadzić będą porywacze wściekli na skamlącego psa, który pozostał po niewinnym małżeństwie, później do głosu dojdzie też sprzątaczka, która pracowała nieopodal miejsca tortur oraz kochanka jednego z oficerów, która być może powie najwięcej o brutalności stosowanych metod. Każdy będzie miał swój własny język, swoją mroczną perspektywę na cierpienie. Kuciński będzie mieszał też formy literackiego wyrazu – raz będzie to powieść, innym razem dziennik czy retrospektywa. Całość jest właściwie zbiorem opowiadań, ale tak pięknie połączonych, że wyrasta z nich jedna zwarta powieść. A może bardziej opowieść o ludziach zagubionych i zniszczonych przez otoczenie.  

I jeszcze jedna rzecz, jaką należałoby o tej książce powiedzieć. Bo „K. Relacja z pewnych poszukiwań” ma też swój indywidualny wymiar. K. stracił córkę, to wiemy. Pytanie tylko dlaczego dowiedział się o tym tak późno? Dlaczego nie wiedział, że ta ma męża? I że angażuje się politycznie? Bohater dopiero po czasie zdaje sobie sprawę, jak wielka przepaść dzieliła go od najbliższych mu osób. Ma wyrzuty sumienia, że nie zdążył wymówić wszystkiego tego, co powinien był wyznać. Szuka wewnętrznego odkupienia i spokoju. Mimo niewysłowionego bólu, nie przerywa poszukiwań. Jego zapał zostaje nagrodzony, poznaje przerażającą prawdę. Tylko co to za nagroda? I jak pogodzić się z tym, że zostało się samemu? 

To bardzo bolesna książka. Bardzo autentyczna i dobrze skomponowana. Ja wierzę Kucińskiemu. Wierzę w te wydarzenia i w głosy świadków. Wierzę w ból i smutek. Wierzę w wizje systemu, który nadal niszczy bezbronne istnienia. Właśnie dlatego „K. Relacja z pewnych poszukiwań” jest dla mnie jedną z najważniejszych książek wydanych w Polsce w 2019 roku.

Recenzja "Syreny z Tytana" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 384

Tłumaczenie: Jolanta Kozak

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 9 lipca 2019 r.

Choć Kurt Vonnegut w życiu parał się wieloma zajęciami, nauczycielem był tylko przez chwilę. Nie sądzę aby ten nieznaczny epizod w życiorysie wpłynął na tak silny rozwój potrzeb dydaktycznych pisarza. Autor „Pianoli” kwestie przekazywania wiedzy i mądrości miał zakorzenione głęboko w sobie. Złość i smutek doskwierające mu podczas życia, starał się naprawiać w najlepszy sposób, jaki wymyślił. Pisanie było dla niego lekarstwem, ale także apelem. Choć rzesze czytelników zapamiętają go głównie z szalonych fabuł, antylirycznego języka oraz czarnego humoru, Vonnegut miał do opowiedzenia coś więcej. Jak przyznaje w wywiadzie dla „Chicago Tribune” w 1969 roku: Mówię ludziom, żeby nie brali więcej, niż potrzebują, żeby nie byli chciwi. Mówię, żeby nie zabijali, nawet w samoobronie. Mówię, żeby nie zanieczyszczali wody ani atmosfery. Mówię, żeby nie plądrowali państwowego budżetu. (…) To moralizatorstwo trafia na podatny grunt. Jest oczywiście echem tego, co młodzi ludzie mówią sami sobie. Te i wiele innych kwestii poruszać będzie praktycznie każda powieść mistrza. Mam jednak wrażenie, graniczące z pewnością, że choć stosowanie się do tych reguł było dla autora dziecinnie proste, o tyle już zawieranie i utrzymywanie poprawnych relacji z przyjaciółmi i rodziną, były rzeczami abstrakcyjnymi. Vonnegut to człowiek, któremu bardzo łatwo przychodziło formułowanie celnych tez na temat ludzkości. Dotyczy to także antycypacji przyszłych zależności i problemów. Inaczej wygląda jednak sprawa z prywatnym życiem, z tym co tu i teraz, w którym pisarz był zwyczajnie zagubiony i często gburowaty. Był po prostu samotny i nierozumiany.

 W „Syrenach z Tytana”, drugiej książce Kurta Vonneguta, pada wiele mądrych zdań. Jest wiele sarkazmu, inteligencji, predykcji i niepojętych wizji. Moje oczy skupiły się przede wszystkim na dwu - „Najgorszym, co mogłoby spotkać człowieka byłoby nie wykorzystanie go przez nikogo, w żadnym celu” oraz „Boaz doszedł do wniosku, że tak naprawdę w życiu liczą się dwie rzeczy: nie być samotnym i nie bać się”. Bo to jest książka w dużej mierze o samotności, o pułapce fatalizmu, z której nie sposób uciec. Książka fantastyczna, z silnym pierwiastkiem autobiograficznym.

Umysł Vonneguta to mechanizm nieodgadniony. Trudno stwierdzić skąd w nim tyle ułożonego chaosu, cudacznych przedmiotów i obłąkanych koncepcji. Pisarz trzyma się swoich ukochanych schematów, pewniaków, wokół których buduje kolejną fabułę rodem z dzieł science fiction pośledniej kategorii. U niego jednak, to co poślednie zostaje w sposób mistrzowski wykorzystane do modelowania filozoficznego. W „Syrenach z Tytana”, znowuż mamy samotnego bohatera. Tym razem jest nim Winston Niles Rumfoord, który wraz ze swoim psem wybrał się w podróż kosmiczną. Tam trafia do infundybuły chronosynklastycznej, czyli lejka umieszczonego w czasoprzestrzeni, który zamienia go w falę. Jeden absurd prowadzi do kolejnego, bowiem Winston wraca do swojej postaci tylko  raz na 59 dni, gdy materializuje się na posesji własnego domu. To zdarzenie, a właściwie ich ciąg, staje się przyczyną zainteresowania tłumu, który gromadzi się pod domem oczekując na cud. Bohater staje się medium, widzi przeszłość i przyszłość. A ta wcale nie napawa go optymizmem. Bo oprócz niego i jego żony jest jeszcze ktoś. Jak to bywa u Vonneguta, jedną z postaci jest człowiek śpiący na pieniądzach. Winston wie zatem, że jego żona leci na Marsa, aby się związać się z Malachim Constantem (wspomnianym bogaczem). Wie także, że na Tytanie - jednym z księżyców Saturna - znajduje się obcy z planety Tralfamadore (a jakże!), który od przeszło 200 tysięcy lat czeka na zapasową część do swojego statku kosmicznego (no cierpliwy jest, trzeba mu przyznać). Ich przyjaźń zaowocuje powstaniem państwa złożonego z porwanych Ziemian...

Właściwie to nie wiem, po co Wam tę treść przybliżam. Płaszczyzną porozumienia między czytelnikiem a pisarzem, nie jest ta kuriozalna fabuła, ale emocje jakie towarzyszą życiu bohaterów.  Vonnegut celuje w satyrę i wieloaspektowy absurd po to tylko, żeby ze zdwojoną siłą ukazać nam siłę samotności, cierpienia i przyjaźni. Czyli czegoś, co wypływa z jego doświadczeń i co najbardziej boli. Być może światy autora „Człowieka bez ojczyzny” są atrakcyjne, być może aroganccy i próżni bohaterowie zapadają w pamięć, być może także sięgamy po Vonneguta aby się pośmiać. Być może. Dla mnie jednak jest to tylko śmiech przez łzy, co najlepiej pokazuje, że „Syreny z Tytana” to wysoka półka.

Najlepsze książki wydane w 2019 roku zdaniem Melancholia Codzienności

"Budząc lwy" Ayelet Gundar-Goshen - Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Oto jedna z najlepszych książek roku 2019. Przynajmniej w Polsce, bo oryginał ukazał się trzy lata wcześniej. I właściwie nic nie wskazywało na to, że „Budząc lwy” może być aż tak dobre. Autorka nie ma wielkiego dorobku literackiego, jest młoda a na dodatek jest dziennikarką publikującą w poczytnych gazetach. Co jeszcze bardziej znamienne, sama książka reklamowana jest jako wciągający thriller, a na jej podstawie powstaje serial telewizyjny. Właściwie nie ma więc atrybutu, który mógłby skłonić bardziej wymagającego czytelnika do lektury. No może poza Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego, które w Serii z Żurawiem stawia na tytuły zawsze ponadprzeciętne. Czasami dobrze jednak zaryzykować, bo można otrzymać książkę napisaną w stylu dawnych mistrzów, która nie koncentruje się na mało znaczących problemach pierwszego świata, za to oferuje szereg możliwych dróg interpretacyjnych, reporterską dokładność i psychoanalityczną głębię. Odkrycie roku! A przy okazji chyba jedyna powieść wydana w tym roku, która przeskoczyła prób 'bardzo dobra' i zbliżyła się do poziomu wybitnej.


 W ciemne zwierciadło zagłady zaglądano już z bardzo różnych pozycji: historii, filozofii, gospodarki, socjologii, literatury czy myśli politycznej. Pytanie: „Jak to było możliwe?” dźwięczy echem drugiego, może jeszcze bardziej złowieszczego: „Czy zagłada była jednostronna i czy jej efekty odczuwamy nadal?”. Między innymi z tym tematem stara się zmierzyć Kateřina Tučková w „Wypędzeniu Gerty Schnirch”, jednej z najlepszych książek antywojennych, jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie. 



Będę chwalił „Bladego Króla”. Chwalił nie ze względu na fabularną głębię (choć to trochę też), czy ciekawe postaci, ale z uwagi na formę książki. David Foster Wallace stworzył i do perfekcji udoskonalił coś, co od wielu lat w literaturze funkcjonuje jako styl wallace’owy (lub wallace’owy postmodernizm). Czym on się charakteryzuje? Przede wszystkim elegancją stylu, wyrafinowaniem słownictwa oraz składniową konsekwencją, połączoną z gawędziarskim tokiem przemowy. Ale to nie wszystko. W „Bladym Królu” pełno jest gier językowych, semantycznych kalamburów, szczegółów, na które nikt poza autorem nie zwraca uwagi. „Blady Król” to książka dla szaleńców, dla ludzi z wyostrzonym zmysłem obserwacji i permanentną potrzebą poznawania świata. Potwornie nudna, ale jednocześnie bardzo ciekawa. W jakimś sensie także magiczna.  


"Sen wioski Ding" - Yan Lianke - Państwowy Instytut Wydawniczy
Yan Lianke znany jest w Chinach, jako pisarz idący pod prąd politycznemu uciskowi. Nie może dziwić, że Sen wioski Ding, podobnie jak inna powieść autora, zostały swego czasu wycofane z rynku wydawniczego przez cenzurę. Nie może dziwić, ponieważ "Sen wioski Ding" jest jedną wielką alegorią współczesnego zniewolenia, które jednocześnie znacząco zawęża możliwości interpretacyjne dzieła (zawęża, ale nie ogranicza ich całkowicie!). W przeciwieństwie do działalności literackiej innego wielkiego Chińczyka – Mo Yana, którego dzieła cechują się symboliką otwartą na szersze konteksty, prace Yan Lianke koncentrują się na niewielu tematach i to wokół nich budują emocjonalne tło.



"Dzieci Kronosa" Siergiej Lebiediew -Wydawnictwo Claroscuro
I znowu Lebiediew sięga na samo dno ludzkiej duszy, wyciągając stamtąd cały nasz strach, zarówno ten indywidualny, jak i grupowy, społeczny. Po doskonałej "Granicy zapomnienia" pisarz z Rosji potwierdza swój wyjątkowy talent do kreślenia  nostalgicznych obrazów, pełnych bólu i pamięci. Wszystko to w poetyckiej oprawie, która przenosi czytelników w inny wymiar rzeczywistości. Tak jak Lebiediew współcześnie się nie pisze, a szkoda. W tym roku mało zabrakło do Angelusa, w przyszłym może się wreszcie udać!



"K. Relacja z pewnych poszukiwań" - Bernardo Kuciński -Wydawnictwo Claroscuro
Mała książka o wielkiej miłości i cierpieniu. Ale nie tym cierpieniu, które znamy z naszej depresyjnej obsesji. To ból przenikający od środka, rozchodzący się na całe ciało i uniemożliwiający logiczne myślenie. Bo czy może być coś gorszego, niż tajemnicze zniknięcie własnego dziecka i spowodowane tym faktem, odkrycie niewdzięcznego, skorumpowanego systemu, który nijak nie chce pomóc? Kuciński pokazuje, jak z perspektywy indywidualnej tragedii, opowiadać o narodowej traumie.



"Internat" Serhij Żadan - Wydawnictwo Czarne
Przez pierwsze stron książki miałem wrażenie, że czytam "Drogę" McCarthy'ego, tylko lepiej napisaną. Nie byłem w stanie uświadomić sobie, że to nie fantastyka, lecz sama prawda. Dopiero gdy bohater dociera do tytułowego internatu, zacząłem zdawać sobie sprawę, że coś tu jest mocno nie tak. Myśli kołatały się jak szalone. Przecież takie rzeczy już się na świecie nie dzieją. To jest tak namacalne, tak gęste i sugestywne, tak różne od tego co znam z autopsji, że na pewno nie zdarzyło się naprawdę. A jednak. Donbas Żadan poraża, otwiera oczy, porusza. Po tej książce zarzuciłem czytanie na jakiś czas. Nie byłem w stanie wrócić do normalności.



 "Rivers od Babylon" Peter Pisanek - Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Rivers of Babilon to mroczna satyra, której smak jest wyjątkowo gorzki. Dużo tu ludzkiej desperacji, brutalności, arogancji i wyniosłości. To krzywy obraz nowej Europy Wschodniej, jedna z legend słowackiej literatury, niesłusznie tłumaczona dopiero trzydzieści lat po premierze. Bo jeśli dziś robi takie wrażenie, to jaki musiał być jej odbiór w momencie transformacji ustrojowej?

 



"Wyznanie maski" Yukio Mishima - Państwowy Instytut Wydawniczy 

Wywód przedstawiony w tej sfabularyzowanej historii przeszedł do historii literatury jako pionier całkowitego zerwania z omote, czyli tego wszystkiego, co na zewnątrz i co musi być w Japonii bardzo uporządkowane. Mishima odłącza się od fasady ‘normalnego’ pisarza, wchodzi pod prąd oczekiwań społecznych. „Wyznania maski” są więc nie tylko interesującą powieścią, ale także szczerym poszukiwaniem swojej tożsamości i odważnym krokiem w walce o wolność, tolerancję i akceptację. Przy tym także jedną z najpiękniejszym powieści inicjacyjnych jakie dane mi było czytać.   
 


"Moja Jugosławia" Goran Vojnović - SEDNO

Książka Vojnovića nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie portret całego społeczeństwa. „Moja Jugosławia” to wnikliwe studium kształtowania się osobowości młodego pokolenia w okresie podziału kraju. Ukazuje mechanizmy władzy, trudne relacje międzyludzkie, problemy z rozszyfrowaniem co jest prawdą historyczną, a co zmyśleniem. To też ciekawe źródło wiedzy dla nas odnośnie tego, jak może wyglądać przyszłość Polski. W jednym ze wspomnień czasów dziecięcych Vladan tak opisuje swoją szkołę „w klasie mam siedmiu Słoweńców, dwóch Chorwatów, trzech Muzułmanów, ośmiu Serbów, Macedończyka, Šiptara i kilku pedałów, którzy nie chcą zdradzić, jakie imiona noszą ich ojcowie, i ukrywają, kim są, żeby nikt się do nich nie przypieprzał”. Tolerancja? Nacjonalizm? Rodzina? To wszystko zgrabnie zostaje tu przemycone i co ważne, nie jest podpięte pod żadną gotową tezę. Nie jest też narzucone, ani w żaden sposób komentowane.

 

Recenzja "Matka noc" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka
 
Liczba stron: 272

Tłumaczenie: Lech Jęczmyk

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 3 grudnia 2019 r.

Całkiem niedawno pisałem, że w 1962 roku numerem jeden na amerykańskiej liście bestsellerów był zbiór opowiadań „Franny i Zooey” Salingera. „Matka noc”, trzecia powieść Kurta Vonneguta, została premierowo wydana w lutym tegoż roku i jak pokazuje czas, nie był to najlepszy moment dla książek traktujących o wojennych traumach. W owym, szalonym czasie przemian i redefiniowania pojęcia wolności, bardziej chwytliwe były te pozycje, które jak u Salingera, opowiadała o tożsamości, buncie czy poszukiwaniu sensu. Być może dlatego właśnie „Matka noc” nigdy najsłynniejszą powieścią Vonneguta nie była. Jego styl i tematyka musiała dojrzeć w odbiorcach, by już pod koniec lat 60-tych mówiło się o autorze jako o jednym z najważniejszych twórców amerykańskich. 

Bohaterem książki jest Howard Campbell Jr., amerykański pisarz, który po zakończeniu I wojny światowej osiada w Niemczech. Tam zdobywa sławę jako dramaturg. Rozgłos i rozpoznawalność przyczyniają się do propozycji, a ostatecznie także do zwerbowania go jako amerykańskiego agenta, który już podczas wojny prezentuje zaszyfrowane informacje w radiowych wystąpieniach. Jednocześnie Howard nie omieszka pomagać także swoim gospodarzom. Wspiera niemiecki przemysł wojenny, wcale się z tym nie kryjąc. Dzięki temu jako jedyny agent przeżyje wojnę. Jak się jednak okaże, prawdziwe kłopoty i dylematy dopadną go nieco później.

Vonnegut skupia się na winie. Jego bohater zostaje oskarżony o współudział w zbrodniach wojennych. Spisując swoje wspomnienia w celi, stawia się w roli ofiary, choć ofiary nie pozbawionej możliwości zmiany. To nie on wyznaczał przebieg wojny, nie musiał także podporządkowywać się każdemu rozkazowi. Robił to, co uważał za słuszne. Głównym problemem, był nie on, lecz chore otoczenie („Liczyłem na to, że w swoich audycjach będę po prostu śmieszny, ale niełatwo jest być śmiesznym na tym świecie, gdzie tyle ludzi nie zdradza ochoty do śmiechu, nie zdradza ochoty do myślenia, a za to chętnie wierzy, szczerzy kły i nienawidzi”). To ono w jakimś sensie dyktowało mu kolejne życiowe decyzje. Minimalny brak uwagi, udawanie nie tego, kogo powinno się udawać, ostatecznie przywodzi go na skraj życia, w krainę buzującego sumienia i obłędu. Może go też tego życia i należnego uznania  pozbawić.

„Matka noc” stanowi dobry wstęp do wszystkiego tego, co Vonnegut przekazuje nam w „Rzeźni numer pięć”. Mam tu na myśli nie tylko szytą grubymi nićmi groteskę i wyjątkowo ostrą ironię, ale przede wszystkim antywojenny wydźwięk. Autor przemyca w swoich fabułach własne uczucia i troski, dzięki czemu nawet fantastyczne przebranie, nie pozbawia jego dzieł autentyczności. Ostatecznie dostajemy zatem książkę mocną i ważną, chociaż jak podsumowuje sam autor, może czasami zamiast kolejnego interpretowania, lepiej zająć się czymś pożyteczniejszym („Morał? Jest dość roboty z grzebaniem zmarłych, bez prób wyciągania morału z każdej śmierci. Połowa zabitych nie ma nawet imienia”).