Recenzja "Niesamowite przygody Kavaliera i Claya" Michael Chabon

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 800

Tłumaczenie: Piotr Tarczyński

Oprawa: twarda

Premiera: 31 lipca 2019 r.

Wiele o tej książce już napisano i pewnie nadal wiele pisać się będzie.  „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” intrygują nie tylko zdobytą nagrodą (Pulitzerem), nazwiskiem autora czy opasłością, ale przede wszystkim tematyką, która szczególnie w obecnych czasach trafia na bardzo podatny grunt. Wszystko to składa się na obraz książki, która, jak żadna inna przetłumaczona w ostatnich latach w Polsce, może pretendować do miana Wielkiej Amerykańskiej Powieści.

Właściwie to nikt nie wie, czym jest Wielka Amerykańska Powieść. Próbowali definiować te pojęcie różni pisarze i teoretycy, z jej autorem Johnem Williamem De Forestem na czele. Nikomu jednak nie udało się uchwycić jej cech na tyle, aby stały się one jasne i uniwersalne w każdym czasie. Możemy jedynie podskórnie domyślać się, cóż to pojęcie oznacza, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę tytuły okrzyknięte przez specjalistów tym mianem: „Moby Dick”, „Przygody Hucka Finna”, „Grona Gniewu”, „Niewidzialny człowiek”, „Krwawy południk”, „Absalomie, Absalomie”, „Zabić Drozda”, „Wielki Gatsby”, „Rzeźnia numer pięć” czy powiedzmy „Tęcza grawitacji”. Oczywiście nie jest to spis skończony, kilka tytułów pomijam dla większej jasności tego, co chcę przekazać. Co łączy te książki? Co sprawia, że wciąż do nich wracamy, że inni autorzy odwołują się do nich w swoich dziełach? Jedną z ważniejszych cech, jest z pewnością monumentalność i jej tematyczny rozmach. Równie istotne w moim odczuciu jest skupienie się na pewnym wycinku historii i oddanie go z faktograficzną dokładnością oraz socjologiczną głębią (patrz np. steinbeckowskie rozważania o losach farmerów). Pożądane jest też, aby z takiej powieści jasno wynikało, że amerykańskie społeczeństwo to grupa w pełni autonomiczna i różna od reszty świata. Czytelnik zapoznając się z książką powinien czuć się jak człowiek ustawiony przed lustrem, które prawdę mu powie – czy jest częścią tego społeczeństwa czy też nie. Chodzi więc o to, by ta amerykańska wspólnota mogła się skonfrontować ze swą wielkością i jednocześnie małością, ze wszystkimi swoimi pragnieniami, lękami, trudnymi momentami w historii, a wreszcie – ze swym językiem i sposobem narracji, który jest fundamentem jej tożsamości. De Forest w swoim słynnym eseju "The Great American Novel” przekonywał, że wielka amerykańska powieść powinna ukazać egzystencję narodu, opowiadać jego obyczaje oraz codzienne uczucia jej obywateli. Co ważne i co wynika z tego co już napisałem, każda wielka powieść amerykańska powinna skupiać się na realiach i stronić od metaforyzowania. To nie ma być literacki eksperyment, tylko rzetelnie skonstruowany obraz dziejów i ludzi.

Przyjmując za dobrą monetę te wytyczne można skonstatować, że właściwie od momentu wydania „Korekt” Franzena w 2001 roku, nie pojawiła się żadna kolejna książka, pretendująca do omawianego wyróżnienia.  Chabon swoje „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” napisał co prawda na rok, przed doskonałą wiwisekcją społeczeństwa przeprowadzoną przez Franzena, niemniej polski czytelnik może zapoznać się z nią dopiero od tego roku. I to w sumie bardzo dobra wiadomość, bo odbiór dzieła opisującego złotą erę komiksu, jest dzisiaj zupełnie inny, niż byłby dwadzieścia lat temu. 


Przyjrzyjmy się zatem cechom recenzowanej książki w kontekście pojęcia Wielkiej Amerykańskiej Powieści. Na pewno „Niesamowitym przygodom Kavaliera i Claya” nie można odmówić ich monumentalności. To blisko 800-stronicowa literacka budowla, która cechuje się wyjątkową, trwałą wartością odwołującą się do ważnych postaci i zjawisk kultury. Na jej łamach pojawiają się chociażby takie ważne ikony jak Orson Welles,  Dorsey Brothers, Batman, Superman czy Empire State Building. Powieść Chabona jest też rozpisana realistycznie, z dużą dbałością o szczegóły. Pojawiają się tu nazwy dawnych ulic, urzędów, restauracji i kin. Każda scena zostaje drobiazgowo ukazana przez ciąg często kilkustronicowych opisów otoczenia. Nic nie zostaje pozostawione przypadkowi, każdy ruch ma swoje uzasadnienie i wielostronną analizę. Świetnym przykładem może być ten opis zapowiadający rozmowę o pracę „Nie mogłeś siedzieć w poczekalni przed gabinetem jakiegoś dyrektora artystycznego z nowiutką teczką w ręku – dla wszystkich byłoby jasne, że jesteś żółtodziobem. Poprzedniej jesieni Sammy spędził całe popołudnie, okładając teczkę młotkiem, plamiąc ją kawą, łażąc po niej w obcasach swojej matki”.
 
„Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” są też obfite w różnorakie tematy, w większości mityczne dla swojego narodu. Wyróżnić można między innymi amerykański sen, czyli proces przechodzenia od zera do milionera, emigrację – Ameryka jako wymarzona arka, na której można przebrnąć przez życie w spokoju i dostatku, Ameryka jako kraj wolności, rozumianej jako swoboda wyrażania swoich myśli, wreszcie Ameryka jako kraj anonimowości, czyli miejsce gdzie łatwo zniknąć oraz Ameryka jako kraj dyskryminacji (tu dotyczącej orientacji seksualnej) i kraj bezpieczeństwa (chronionego przez super moce).  Jest jeszcze jeden ważny mit – Ameryka jako kraj dla Żydów. W tym kontekście Chabon wpisuje się w długą listę pisarzy poruszających ten ważny temat w kulturze amerykańskiej. Przy okazji pławienia się w tych meandrach fabularnych, trudno nie dostrzec szeregu odwołań, jakie autor czyni w różnych momentach. Tym najbardziej dla mnie poruszającym, był motyw emigracji Czecha do Ameryki (Kafka) oraz odwołanie do postaci Golema. Dla młodych czytelników kluczowe będą jednak inne korelacje, głównie te komiksowe.

Książka Chabona cechuje się też typową dla wielkich powieści amerykańskich rozwlekłością, przyprawioną  szeregiem bardzo pięknych stylistycznie rozwiązań. Obok akcji, znaleźć tu można chociażby mini eseje na temat historii i roli komiksu. Ważną część książki stanowią również rozważania psychologiczne postaci, rozbudowane monologi czy retrospekcje dawnych dziejów bohaterów. Obok tych formalnych rozwiązań, zachwycać będą już całkiem niepozorne, często gubiące się w natłoku słów piękne zdania i porównania. Czy znacie na przykład innego pisarza, który o malowaniu nosów w komiksie wyraziłby taką opinię:  „Kontury stały się niewyraźne, pozycje dziwne, kompozycja statyczna, tła zniknęły. Stopy – słynne z tego, jak trudno je narysować w skrócie perspektywicznym, właściwie nie pojawiały się w kadrach, a nosy zredukowano do najprostszych wariacji na temat dwudziestej drugiej litery angielskiego alfabetu”? To jedno wybrane zdanie pokazuje dokładnie, jaką wyobraźnią literacką dysponuje Chabon. Trudno mi przywołać w myśli żyjącego pisarza amerykańskiego, który w swojej książce zawarłby tak wiele, tak różnorodnych zabaw słownych. To prawdziwa uczta dla inteligentnego i dokładnego czytelnika.

Wiele więc wskazuje, że opus magnum Chabona można uznać, że mocnego kandydata do grona najważniejszych amerykańskich książek w historii. Jeśli przymknie się nieco oko na dość mocną reprezentację strony symbolicznej (dla mnie to akurat jej atut), to właściwie nie ma powodu, aby „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” uznać za dzieło mniej znaczące dla kultury swojego kraju, niż np. „Wielkiego Gatsby’ego”. 

Chabon napisał wielką książkę, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Szokuje mnie jego zmysł literacki, doskonałe operowanie słowa, stylistyczna dyscyplina, cięty humor i scenograficzne rozpasanie. Postaci są wiarygodne, otoczenie namacalne, emocje wyważone. Właściwie nie miałbym się do czego przyczepić, gdyby nie ta silna potrzeba wpisania się w nurt Wielkich Powieści Amerykańskich. Owa potrzeba niesie za sobą jeden znaczący minus książki – jest po prostu za długa. Ilość dygresji, opisów, wyjaśnień i dokumentowania jest tu tak duża, że po pięćsetnej czy sześćsetnej stronie zwyczajnie zaczyna to męczyć. Być może gdybym  „Niesamowite przygody Kavaliera i stronie Claya” jakoś sobie dawkował, inaczej spojrzałbym na ten element. Czytanie jej w ciągu mogę porównać do wchodzenia pod górę. Idziemy, bo chcemy ujrzeć szczyt, jednak po drodze, nie raz złapie nas zadyszka i chęć odrzucenia dalszej podróży. Męczy więc, ale to wcale nie oznacza, że samo podejście, nie było warte zachodu.

Recenzja "Przestrzeni! Przestrzeni!" Harry Harrison


Wydawca: Rebis

Liczba stron: 296

Tłumaczenie: Radosław kot

Oprawa: całopapierowa

Premiera: 17 września 2019 r.

Harry Harrison, swoją książkę „Przestrzeni! Przestrzeni!” wydał w 1966 roku, w tym samym czasie, w którym polski czytelnik poznawał „Dziennik” Gombrowicza, „Pięknych dwudziestoletnich” Hłaski i „Wysoki Zamek” Lema. W tym okresie na świecie powstało wiele ważnych dzieł. Dość wymienić „Z zimną krwią” Capote’a, „Milczenie” Endo, „Bar świat” Hrabala, czy „Dla wszystkich ten sam ogień” Cortazara. Było więc w czym wybierać, co zapamiętać. Z perspektywy czasu widać, że to właśnie niewielka powieść amerykańskiego pisarza jest jedną z ważniejszych, jaką w tym czasie napisano. Umówmy się, o dziełach Cortazaraz i Gombrowicza pamiętają tylko nieliczni, zaś książka Harrisona trafia do szerszego grona czytelników. Jest to wynikiem może nie tyle literackiej wirtuozerii, co przede wszystkim tematu i szalonej wizji, wokół której do dziś toczy się debata.

Na początek warto zauważyć, że Harrison nieco się przeliczył w swoich przypuszczeniach. Akcję książki osadził w 1999 roku, gdzieś u progu nowego Millenium. Jego świat zamieszkuje ponad 7 miliardów ludzi, z czego, jak można domniemywać, znacząca większość cierpi głód i niedostatek. Własność jest tu wartością drugorzędną. Jeśli umierasz, urząd bardzo szybko zdecyduje, kogo na twoje miejsce do mieszkania przydzielić. I nieważne, że po zasiedleniu, na osobę przypadnie jeden metr kwadratowy. Liczy się przede wszystkim zmniejszenie niezadowolenia społecznego, które w dobie deficytu pieniędzy, jedzenia i wody, jest zarzewiem wielu konfliktów. Świat Harrisona to miejsce przeludnione i brudne. Z powodu braków paliwa nie działa transport, a energia jest odgórnie wydzielana. Ludzie zabijają się o suchary. Komfortowo żyją tylko wybrani, wysoko postawieni oficjele i ich zaplecze. To oni koncentrują w swoich rękach całe bogactwo tego świata. Balują, piją bez umiaru, jedzą mięso, mają ochroniarzy. Dualizm społeczny osiąga w książce niebotyczne rozmiary, których póki co jeszcze rzeczywiście nie doświadczyliśmy. Przynajmniej nie w takiej skali. W tym sensie Harrison się przeliczył, nie docenił siły chemii i nowoczesnych technologii. Czy jednak jego wizja daleka jest od tego, co może nas czekać?

W „Przestrzeni! Przestrzeni!” ważny jest element kontroli urodzeń. Jego wielki zwolennik, będący w podeszłym wieku Sol, współlokator głównego bohatera, będzie bronił tej idei tak długo, aż przypłaci tę walkę życiem. Trudno się z jego argumentami nie zgodzić. Nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych Ziemi, połączona z niepohamowaną konsumpcją i brakiem instytucji kontrolującej ten cały bałagan, prędzej czy później może przynieść opłakane skutki. I na nic się w tym kontekście mają wszystkie hasła mówiące o naturalnym procesie rozrodczym. Bo jednym są możliwości, a drugim to co się realnie dzieje. Harrison przewidywał te trudności już ponad 50 lat temu. Niezależnie po której stronie stoimy, warto wysłuchać argumentu drugiej strony i naocznie zobaczyć, do czego może to prowadzić.

Książka Harrisona to oprócz dystopijnego wymiaru, także książka o ludzkiej naturze, która w obliczu katastrofy, ujawnia swoją ciemną stronę. Mamy tu kilku bohaterów i jeden wątek kryminalny, łączący ich losy. Andy Rush to policjant z prawdziwego zdarzenia. Nie straszne mu bezsensowne misje, praca ponad możliwości i całkowite oddanie się prawdzie. Oprócz pilnowania porządku i bezpieczeństwa, będzie musiał po godzinach ścigać zabójcę milionera Mike’a O’Briena. Przy okazji przygarnie jego kochankę, która w odpowiednim momencie pokaże mu, że miłość to uczucie przeszłość, najważniejsze z dóbr luksusowych, na które ludzkość po prostu już nie stać. Będziemy obserwować ich rodzący się romans, nieskuteczne poszukiwania mordercy, rozmowy na szczycie ludzkiej hierarchii, a z drugiej strony także próby wymknięcie się organowi ścigania. Odwiedzimy zapomniane przez świat wraki budynków, zaludnione mieszkania, targi, sklep mięsny, kolejki przed ośrodkami pomocy społecznej i Empire State Building. Odwiedzimy te wszystkie zaludnione rejony, by jeszcze bardziej i z większą siłą odczuć, że człowiek człowiekowi wilkiem. I w sumie nie jest ważne, czy ma wiele (sędziowie, bogaci mieszkańcy), czy jest spłukany. Każdy w tym mieście jest egoistą bez długoterminowego celu. Liczy się tylko to co tu i teraz.

„Przestrzeni! Przestrzeni!” to książka napisana prostym językiem. Skupia się głównie na relacjach ludzkich, wszelkie opisy otoczenia traktuje gdzieś pobocznie, jako dodatek. Jest to rzecz jasna celowy zabieg, który tylko uwydatnia namacalność przytoczonej wizji. Trochę przeszkadza w tym wszystkim wątek kryminalny, mający swoje znaczenie (podkreśla decyzyjność elit, pozwala odwiedzić ubogie rejony miasta, mówi też dużo o emigracji), w ogólnym rozrachunku spłycający jednak fragmentami głębię utworu do dzieła detektywistycznego. Co ważne, Harrison unika pułapki fantastycznych światów, odcina się od nowinek technicznych, broni biologicznej i niestworzonych postaci. Pisze o ludziach i Ziemi, postawionej przed trudnym wyzwaniem. O nas samych, choć trochę innych, już po erze dobrobytu, w której się znajdujemy. I pozostaje mieć tylko nadzieję, że jego pomyłka nie wynika wyłącznie z niedoszacowania czasu, ale też z tego, że człowiek przestanie wreszcie zabijać naturę i siebie.

Recenzja "Słownik miejsc wyobrażonych" Alberto Manguel, Gianni Guadalupi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 1001

Tłumaczenie: [Piotr Bikont], Jan Gondowicz, Michał Kłobukowski, Jolanta Kozak, Maciej Płaza, Maciej Świerkocki

Oprawa: twarda

Premiera: 11 września 2019 r.

Do rąk polskiego czytelnika trafia właśnie jedno z odważniejszych przedsięwzięć literackich ostatnich lat. Alberto Manguel i Gianni Guadalupi podjęli się zadania karkołomnego. Pragnąc oddać hołd wyobraźni, stworzyli słownik, w którym zawarli ponad tysiąc krain, wykreowanych wcześniej przez pisarzy i innych artystów. Zaczyna się od Abatonu Sir Thomasa Bulfincha z książki „ My Heart’s In the Highlands”, który jest miastem o zmiennym położeniu i do którego nikt nigdy nie dotarł. Czasami widać go tylko jak wznosi się nad horyzont. Całość kończy z kolei Żywa Wyspa z „Pufnstufa” w reżyserii Hollingswortha Morse’a. Jak piszą autorzy opracowania, jest to „kraj zamieszkany przez mityczne stwory oraz gadające łodzie i zegary, kominki palące cygara i ożywione instrumenty muzyczne. Burmistrzem jest smok o nazwisku Pufnstuf”. Panorama przedstawionych miejsc jest wręcz nieskończona i nawet brak Balbecu Prousta czy Yoknapatawpha Faulknera nie psują odbioru (autorzy pomijają tu miejsca, których rzeczywiste odpowiedniki istniały w przeszłości, wychodząc z założenia, że budowanie takich krain na realnych podstawach i nadawanie im nowych imion, nie mieści się w definicji miejsc wyobrażonych). 

Część z zamieszczonych tu lokalizacji zna każdy z nas. Wyspa Robinsona Crusoe, Oz, Po drugiej stronie lustra, Shire,  Eastwick, Kraina Czarów, Dolina Muminków, Hogwart czy Macondo, od wielu lat rozbudzają marzenia nowych czytelników. Są też miejsca znane nieco bardziej uważnemu czytelnikowi. Pala z „Wyspy” Aldousa Huxleya, ”, Winton z „Poczucia rzeczywistości” Grahama Greene’a czy Teatr Natury z Oklahomy z „Ameryki” Kafki.  W opracowaniu pojawiają się również miejsca, które z uwagi na brak polskich tłumaczeń, czy też nikłą promocję, są mniej rozpoznawalne: Skok (z książki James’a Fenimore’a „The Monkins”), Tunel Inków (Emilio Salgari „Duemila leghe sotto I’America”), Wenusja (Clauzel Raymond „Elle des femmes). 

Autorzy nie wykluczają żadnego autora. Rozpoczyna się już od Starożytności (Pismo Święte, Platon, Plutarch, Pliniusz Starszy), a kończy na działach nam współczesnych. Polska wersja „Słownika miejsc wyobrażonych” uzupełniona została o opisy krain, zaczerpniętych z polskich książek. Wśród ciekawych miejsc dostrzec można na przykład Szczytniska z „Demona ruchu” Stefana Grabińskiego, Costaricane z „Kongresu Futurologicznego” Stanisława Lema, Lailonię z „13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych” Leszka Kołakowskiego oraz Krainę Deszczowców z „Porwania Baltazara Gąbki” Stanisława Pagaczewskiego. Nie zabrakło też oczywiście odwołań do dorobku Gombrowicza, Gałczyńskiego czy Witkacego.

Są tu miasta, grody, zamki, rezydencje, teatry, krainy, wyspy, królestwa, a nawet miejsca, gdzie można dobrze zjeść. Od rozległego afrykańskiego imperium (Ponukele-Dreichkaff) po lilipucie królestwo w Niemczech (Popo). Łatwo się w tym wszystkim zatracić, zachwycić urokiem magicznych rozwiązań i realnością spożywanych trunków. Jak się okazuje, zmyślony wszechświat jest zdumiewająco bogaty i urozmaicony: zawiera przestrzenie spokoju i dobrobytu, krainy niebezpieczne i mroczne, nieodkryte lądy i walczące o przetrwanie utopie. Inne – takie jak Lothlorien czy Kraina Czarów, powstały jako bastiony magii, gdzie wszystko jest możliwe. W tej książce jak na dłoni możemy dostrzec całą paletę różnorodności jakie wytworzyła ludzka imaginacja. A wszystko to podane jako swojego rodzaju dzieło odrębne, ni to słownik, ni to osobliwa narracja. Autorzy wychodzą poza suche opisy zaczerpnięte z oryginałów. Doszukują się zależności, urozmaicają frazę odautorskim komentarzem (choć rzadko), serwują nam też piękne mapy i ilustracje, które prezentują omówione w hasłach trasy i graficznie przedstawiają scenerię wielu fabuł. 

Warto też uzmysłowić sobie, jak wiele zastosowań ma ta książka. Po pierwsze, to rzecz do której można i należy wracać. Jej nie da się przeczytać ciągiem. To taka książka, którą warto otworzyć, by poznać kilka haseł, by wciąż na nowo odkrywać potęgę ludzkiego rozumu. Po drugie „Słownik miejsc wyobrażonych” rozbudza wyobraźnię. Razem z ukazanymi miejscami, nasze myśli ulatują ku tym miejscom w naszej duszy, które szczelnie kryjemy przed światem. Każdy z nas przecież chciał kiedyś być elfem, księżniczką, rycerzem, albo wylądować na bezludnej wyspie. Jest też trzeci ważny powód – książka Alberto Manguela i Gianniego Guadalupiego to praktycznie niekończące się źródło inspiracji dla kolejnych lektur. Przeglądając ją, odkryłem kilka fascynujących mnie miejsc – Isle z „Wiedzy aniołów”, gdzie „na bujnej, łagodnie nachylonej równinie rozrzucone są małe miasteczka z domami krytymi holenderską dachówką i wspaniałymi kościołami”, Grimmbart z „Królewskiej wysokości”, czyli „cichy, spokojny kraj, większość swojego bogactwa czerpiący z rolnictwa oraz z lasów, które ze wszystkich dóbr naturalnych ceni się tu bodaj najbardziej”, a także Wyspę Bezkształtną z „Czyny i myśli doktora Faustrolla, patafizyka. Powieść neoscjentystyczna”, która „przypomina miękki, ameboidalny lub protoplazmatyczny koral o gałązkach podobnych do ślimaczych czułków” a „jednym z ważniejszych wynalazków króla jest tandem, dzięki któremu czworonogi też mogą jeździć na rowerze”. Wszystkie muszę odwiedzić ponownie, tym razem z ich literackim pierwowzorem.

Jestem pełen uznania dla autorów oraz tłumaczy. Podjęli się zadania wyjątkowo trudnego, misji właściwie z góry skazanej na pożarcie. Wiele miejsc musieli pominąć, ciągle powstają nowe krainy godne tego, aby znalazły się w „Słowniku…”. A jednak muszę przyznać, że owoc prac zespołu zadaniowego, jest nie tylko spójny i merytoryczny, ale także wciągający. To wszystko okraszone niesamowicie obszerną bibliografią. Chylę czoła.

Recenzja "Nieradość" Paweł Sołtys

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 176

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r

„Nieradość”, jedna z głośniejszych premier tego roku, mimo obiegowej opinii, to coś więcej niż zbiór opowiadań. Każda z przedstawionych narracji wchodzi w dialog nie tylko z innymi historiami zebranymi w tomie, ale też z życiem, które nas otacza. Dla tak skrojonej kompozycji, składającej się z 25 opowieści można znaleźć kilka podstawowych uzasadnień. Po pierwsze, gest spajania kolejnych elementów, komponowania z nich kompleksowej całości ma wskazywać na specyfikę pracy pamięci – tej codziennej, jak i historycznej. Inspiracją do napisania tej książki były przecież rozmowy z ojcem i dziadkami, a sama treść w wielu miejscach rozświetla przestrzenie spowite mrokiem zapomnienia. Po drugie, Sołtysowi nie zależy na linearnym porządku książki – wybiera raczej taki sposób pisania, który ma pełnić funkcję niuansowania rzeczywistości. Po trzecie wreszcie, dla tekstów składających się na zbiór zaprojektowany zostaje pewien ład – jedne narracje urywają się, by po pewnym czasie wrócić, w nieco innym wymiarze („Kot Rysio”, „Pani Halszka”). Ów porządek można rozpatrywać także na gruncie zastanej atmosfery, przesiąkniętej melancholią i próbą brania odpowiedzialności za to, co już minęło.

„Nieradość” jest fragmentarycznym zapisem nostalgicznej podróży w głąb historii. Autor, jak wyjaśnia w jednym z wywiadów, oddaje tym samym hołd starszemu pokoleniu. Przenosi nas w czasie do różnych epok i miejsc. Najczęściej jest to Warszawa, ale zdarzy się też Kutno, Tychy, Dąbrowa Górnicza, Piotrków Trybunalski czy Jarocin. Razem z protagonistami będziemy okupować miejsca w pociągach, w przychodniach, na ławce w ulubionym parku, w hotelach, a nawet pod budowanym mostem. Pejzaż czasów i przestrzeni jest tu różnorodny i całkowicie oderwany od jakiegoś systemu normatywnego. Działa jak nasza pamięć po latach, która sama wybiera często absurdalne wydarzenia, nie posiłkując się przy tym kalendarzem czy logiką. 

Opowiadania zebrane w tym zbiorze nie krytykują. I to może jest jedna z ważniejszych ich cech. W dobie ciągłej debaty, wolności słowa wykorzystywanej do przemocy i ataku, w momencie szczególnego narażenia na wszechogarniający ostracyzm, Sołtys woli godzić się z przeszłością. W „Nieradości” silnie eksponowana jest nostalgia, która nie tylko pełni funkcję sposobu radzenia sobie z odchodzącymi realiami, ale pozwala także dostrzec i zaakceptować to, co nowe. Poruszane tematy, jak chociażby: nowotwór („Dwa”), samotność ludzi starszych („Echo”), inicjacja seksualna młodych („Atargatis”), homoseksualizm („Grudzień”) czy rozwody („Znaleźne”) to jedne z kluczowych zagadnień współczesnej debaty publicznej. Zapisane zostały tak, aby nie szokować, nie wchodzić w polemikę, nie krytykować, nie próbować porządkować świata według własnej modły. Sołtys nie ma ambicji naprawiania czegokolwiek. Jego stawka jest znacznie niższa, choć mam wrażenie, dużo ważniejsza, bo mogąca realnie przynieść jakąś zmianę w człowieku. Autor stawia na empatię dla ludzi postawionych wielokrotnie przed bardzo trudnymi wyzwaniami. W „Mućce” bohaterka spotyka się ze społecznym odrzuceniem, ponieważ kocha swojego źrebaka. W „Miastach i wsiach” obserwujemy dziewczynkę, która okłada swojego rówieśnika kijem. W opowieści „Pani Halszka” wdowa będzie musiała na swój sposób mierzyć się z brakiem męża. Pejzaż deficytów jest tu większy, bardziej różnorodny, a łączy go przede wszystkim zrozumienie, a może nawet nie tyle zrozumienie, ile chęć pokazania go bez autorskiego komentarza. Towarzyszymy tym wszystkim małym i większym problemom, nie jako diagności, lecz jak zwykli obserwatorzy. I tu, paradoksalnie, mimo skromnych zamiarów, udaje się autorowi „Mikrotyków”  wkroczyć we współczuciu poza granice instynktu samozachowawczego, otworzyć się na współodczuwanie. A to według mnie, bardzo istotna rola literatury, żeby nas uczyła patrzenia na innych ze zrozumieniem.

Gdybym miał wyróżnić narracje, które dotknęły mnie najbardziej z pewnością byłyby to „Kot rysio”, „Pani Halszka” i „Mućka”. Wiąże się to zapewne z ich spójną konstrukcją, która mogłaby jednocześnie stanowić zalążek dłuższej historii. W swoim zbiorze autor publikuje różnorodne opowieści: miniatury literackie (m. In. „Grudzień”, „Szczupły Pan”), wspomnienia z czasów wojennych i powojennych (m. In. „Atargatis”, „Danił”), strumienie myśli, w których obok codziennych zdarzeń pojawiają się postaci historyczne (w „Ruckblicku” Friedrich Max Müller, Franz Schubert, Wilhelm Müller, w  „Kot Rysio” Wojciech Bobowski, w „Atargatis” Eunus, w „Miasta i wsie” Szalom Asz, Isaac Bashevis Singer, Walek Dzedzej, Adam Mauersberger i Icchok Lejb Perec, a w „Danile” Daniił Charms). Trafia się też osobista refleksja na temat sytuacji pisarza we współczesnym świecie („Co się robi, gdy się zostało pisarzem”). Czytane „Nieradości” to długa podróż pełna głębi, inteligencji i szacunku dla dawnych mistrzów. 

Różnorodność tematyczna i strukturalna nie zamyka wachlarza odmienności proponowanego przez Sołtysa. Widać że autor lubi kombinować też w warstwie językowej. W zależności od narratora, słowa układają się w różne stylizacje, które być może nie są najefektowniejsze w historii literatury, ale okazują się wyjątkowo angażujące czytelnika.  W opowiadaniu „Fik” protagonistką jest mała dziewczynka, stąd wyrzucane przez nią myśli pasują do jej wieku i sposobu myślenia - „Gdy się pozwala temu małemu światu płynąć, to jest nawet przyjemne, szum szum, spółgłoski miękko i jakieś parki, samochody, pociągi”. W „Mućce” całość opowieści snuta jest w typowo folklorystycznym narzeczu. Pojawiają się też babcine „zacarapać”, czy uruchamiające wyobraźnię „śmiał się na dwa trząsy dwóch podbródków”. Proza Pawła Sołtysa pełna jest też elips, funkcjonujących tak na poziomie zdania („Ale potem mi się przypomniało w drodze sprzed paru lat jakoś podobne”), jak i organizacji utworu (rozpoczęcie sugerujące dopowiedzenie, np. „Albo jak dziadek Rysio mówił o nich „dziewczynki”).  „Nieradość” zapełniona jest wreszcie pięknymi, wycyzelowanymi zdaniami, które niejednokrotnie mogą służyć za motto całego zbioru („To są myśli żyjące wśród błot, nie żywią się stalą, impulsem elektrycznym, atomową fuzją. Ich paliwo to lumbagowe wierzby, las z okiem bagna pośrodku, piasek, na którym rosną niegospodarcze rośliny”, czy „Wspomnienia nie odmłodzą mi ścięgien, nie zaczernią na powrót włosów, choć jakoś utrzymują mnie tamtego we mnie dzisiejszym”). 

Najnowszą książkę Pawła Sołtysa czyta się wyjątkowo trudno. Obok ciekawych, kompletnych narracji, są te urywane. Mieszają się czasy, przestrzenie, postaci historyczne z fikcyjnymi. Narrator w większości opowieści nie jest nazwany ani opisany, przez co trudno się z nim utożsamiać. Hermetyczny język wymaga od czytelnika ciągłego skupienia. Dzieje się tu bardzo dużo, uwierzcie. A jednak, gdzieś na poziomie naszego czytelniczego krwioobiegu, ta książka, te słowa, często nielepiące się w dobrze nam znane sformułowania, działają na nas. Wymagają naszej uwagi, angażują nasze emocje. I choć parę narracji bym stąd usunął (chociażby tę o pisarzu czy „Grudzień”), choć część porusza może nieco mniej zajmujące tematy, to nie będę krył swojej fascynacji całością. Okazuje się bowiem, że nadal można pisać empatycznie, bez moralizowania, krytykowania i szukania rozwiązań. Bez krzyku, zawiści i łez. Można dokumentować historię, jakby działa się obok nas, bez stygmatyzowania. „Nieradość” to proza autentyczna, eksperymentalna, za to ją cenię.