Recenzja "Kryptonim Frankenstein" Przemyslaw Semczuk


Wydawca: W.A.B.
 
Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 13 września 2017 r.

Mark Twain pisał, że „Każdy człowiek jest jak Księżyc. Ma swoją drugą stronę, której nie pokazuje nikomu”. Joachim Knychała, seryjny morderca ze Śląska, też miał swoje drugie oblicze. Z pozoru był człowiekiem spokojnym i ułożonym. Można powiedzieć, że nawet rodzinnym, bo mimo trudnej przeszłości (w młodości był regularnie katowany przez babkę, która nazywała go „polskim bękartem), udało mu się znaleźć swoje małe miejsce na ziemi. Zanim jednak znalazł żonę i wydał na świat potomków, Joachim miał marzenia – chciał wstąpić do szkoły żeglugi śródlądowej. Ostatecznie skończył jako górnik, co biorąc pod uwagę czasy i miejsce zamieszkania, nie może dziwić. Jego zawód, choć dobrze płatny, umożliwiał mu także ukrywanie innej natury jego pożądań. Możliwość powrotów do domu o różnych porach, okazała się ostatecznie pokusą, z którą Knychała nie potrafił sobie poradzić. 

Przemysław Semczuk postanowił przedstawić losy jednego z najbardziej rozpoznawalnych seksualnych dewiantów w zbeletryzowanej formie. I trudno nie odnieść wrażenia, że był to strzał w dziesiątkę. Uwaga autora ogniskuje się nie tyle na wydarzeniach, ile na zranionej psychice bohatera. Co ważne, nie jest to literatura z postawioną tezą. Owszem, gdzieś w pewnym momencie pisarz wspomina o dualnej naturze swojego bohatera, nie narzuca nam jednak tego zdania. Stara się nakreślić pejzaż jego emocji takim, jakim był, biorąc pod uwagę dostępny materiał dowodowy. A ten był szalenie różnorodny: od akt procesowych, przez wywiady z osobami, które sprawą się zajmowały, aż po stare mapy czy artykuły w czasopismach. Widać że Przemysław Semczuk zawód reportera traktuje bardzo serio – w jego książce wszystko jest pewne i wiarygodne. Każdy budynek, ulica i autobus jest tu przedstawiony z punktu widzenia historycznego. To nie są anonimowe obiekty, czytelnik dowiaduje się kiedy powstały, jakie były ich losy, dlaczego nazywały się tak a nie inaczej, a nawet o której porze panował największy ruch na linii. Ba, pisarz zwraca uwagę na takie małe elementy otoczenia jak błędnie zamontowana klamka w drzwiach piwnicy, która w tym konkretnym momencie historii miała dla Knychały wielkie znaczenie. To co ma śmierdzieć – śmierdzi, co ma być przykryte warstwą kurzu – właśnie takie jest. Dbałość o szczegóły jest u Semczuka wręcz pedantyczna, dzięki temu nakreślony świat jest tak bardzo namacalny i plastyczny.

Szalenie trudno jest napisać wciągającą książkę, gdzie każdy zna finał historii. Tego karkołomnego zadania podjął się kiedyś Hampton Sides w „Ogarze piekielnym”. Wyszło mu to bardzo dobrze. Nie gorzej jest z książką „Kryptonim Frankenstein”. Przedstawienie nieznanych faktów, pominiętych w gazetach informacji, wreszcie ukazanie wątpliwości i ambicji samego bohatera, sprawia, że ten reportaż czyta się jak rasowy thriller. I to thriller nie epatujący przemocą, a skupiający się na człowieku. Bez cenzury, laurek i własnych interpretacji. Przemysław Semczuk nie boi się także wchodzić na grząski grunt społeczny – problem relacji człowieka ze światem i drugim człowiekiem wydaje się jednym z kluczowych, podjętych w książce. Dociekania o izolacji, ukrywania się „pod folią” ludzkiej opinii jest tu próbą ochrony ludzkiej istoty. Ta strategia przed cierpieniem jest jednak bardzo zdradliwa, a metoda budowania człowieczeństwa oparta na niej, ostatecznie nie zdaje egzaminu. 

Sięgając po „Kryptonim Frankenstein”, z jednego warto sobie zdawać sprawę – że opowieść o mordercy opowieści o mordercy jest nierówna. Niewiele rzeczy ciekawych znajdą w tej książce miłośnicy mrocznych, cynicznych opowieści w stylu Raymonda Chandlera, ani Ci, którzy oczekują sensacyjnej, krwawej jatki detektywistycznej, ani nawet zwolennicy rozbudowanych opisów wątku zbrodni w stylu Agathy Christie. Dzieło Przemysława Semczuka to powieść (czy też reportaż) realistyczna: ukazuje ona zbrodnię, bohaterów oraz sam przebieg poszukiwań jak klasyczna powieść psychologiczna, skupiając się przy tym na detalach z codziennego życia. Nie jest jednak tak, że to obyczajowo-historyczne tło przyćmiewa w jakiś sposób emocje towarzyszące procesowi ujawniania natury zbrodni. Wręcz przeciwnie, obie przestrzenie nakładają się na siebie, tworząc spójną, dynamicznie zmieniającą się całość. W tym wypadku doskonały pomysł na książkę, współgra z doskonałą jego realizacją. To powieść, która przywraca mi nadzieję w polski kryminał. Chapeau bas!

Recenzja "Kwiaty dla Algernona" Daniel Keyes

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 304

Oprawa: całopapierowa


Tłumacz: Krzysztof Sokołowski

Premiera: 23 kwietnia 2019 r.

Gdy słyszymy, że jakieś wydawnictwo wychodząc naprzeciw potrzebom fanów fantastyki, planuje wprowadzić nową serię książek science-fiction, uruchamiają nam się gotowe scenariusze na wydarzenia i postaci tam przedstawione: konflikt między ludzkością a innymi nacjami wszechświata, roboty strzelające do przypadkowych przechodniów, próby stworzenia potężnej broni zasilanej energią międzyplanetarną. W te wszystkie koncepcje wpisana jest konkluzja znana chociażby z historii Adama i Ewy, Arki Noego, Fausta czy Metropolis: nie przekraczaj granic poznania, bo zostaniesz za to srogo ukarany. I choć sama koncepcja idealnie komponuje się także z książką Keyesa, to już ramy fabularne mogą nieco szokować.

Algernon jest myszą. Zwierzęcym odpowiednikiem Charliego Gordona, głównego bohatera powieści. Na małej białej myszce przeprowadzono eksperymentalną terapię, dzięki której zyskała ona nadnaturalną inteligencję. Proces nauczania polega w dużej mierze na wpuszczaniu ją w coraz bardziej wymyślne labirynty. Od bezbronnego zwierzęcia polegającego wyłącznie na metodzie prób i błędów, Algernon staje się maszyną, doskonale wyłapującą wszelkie pułapki. Dochodzi nawet do tego, że w jednej ze scen wypuszczona wcale nieprzypadkowo mysz, trafia do toalety, gdzie przygląda się sobie w lustrze. Jest to bardzo znamienna scena, moment przełomowy w życiu tego nowego, pseudonaukowego tworu, w którym sam pacjent zaczyna dostrzegać, kim tak naprawdę jest. Tego, co dalej stało się z Algernonem już wam nie zdradzę, nie chcę psuć zabawy. Tym bardziej, że dzieje Algernona toczą się gdzieś obok głównej osi wydarzeń i pozbawione są wewnętrznej świadomości postaci.

Nieco inaczej jest z Charlim. On jest narratorem powieści, jako czytelnicy mamy możliwość zrozumienia jego uczuć. Keyes z zachłanną empatią zapuszcza sondę w świadomość swojej postaci, opisując całą paletę stanów dystymicznych, nerwicowych i lękowych. Czerpie przy tym, niewątpliwie, z własnych doświadczeń, bo tak przenikliwych obserwacji, nie da się po prostu zmyślić. Charlie jest przede wszystkim zagubiony. Proces odkrywania swojej tożsamości jest tu rozpisany w formie diarystycznej. Początkowy brak składni, błędy ortograficzne i poszarpane myśli, z czasem zmieniają się w dogłębne studium opuszczenia i samotności, a wreszcie w swoistą elegię o odchodzeniu. Labirynt Algernona, jest tu swoistą parabolą życia Charliego, który z nieświadomego debila, staje się geniuszem matematycznym, muzycznym i lingwistycznym w jednym. Powoli przypomina sobie także rodzinę, dochodząc w ten sposób do źródła swoich wewnętrznych cierpień. 

Charlie przechodzi w przyspieszonym tempie proces dojrzewania, tak dobrze znany nam z autopsji. Szczególnie dużo uwagi Keyes poświęca sprawom damsko-męskim. Jego bohater kocha zaangażowaną w projekt rozwoju inteligencji Alice, jednocześnie boi się do niej zbliżyć. Tego problemu nie ma z kolei w kontaktach ze zwariowaną i oderwaną od rzeczywistości sąsiadką. Chociaż i tu trzeba przyznać, że proces inicjacji został bardzo przerysowany. Karykaturalny strach bohatera przed poznaniem tajemnicy kobiecego ciała, jest jedną z niewielu rys na doskonałym dziele wykreowanym przez amerykańskiego pisarza.  Ten element jest tym bardziej niesmaczny, że Keyes wplątuje w niego obraz ‘drugiego’ Charliego, przyglądającego się z boku poczynaniom swojego następcy. Dualizm osobowości można pokazać na wiele sposobów, ten wybrany w „Kwiatach dla Algernona” zwyczajnie mnie nie kupił. 

Książkę można odczytywać na wiele sposobów. Mi najbardziej podoba się ten metaforyczny – jako alegorię dążenia ludzkości do samozagłady. Bo nie zawsze to co większe, lepsze, mądrzejsze i piękniejsze, musi być dobre. Trudno nie docenić także pomysłu i realizacji w zakresie stylistycznym i lingwistycznym – tak precyzyjnego języka dawno już nie czytałem. Ma on tu swoje specjalne znaczenie – nie tylko jako forma przekazania treści, lecz także metoda uwierzytelniania samego bohatera. Cenię „Kwiaty dla Algernona” też z wielu innych powodów – chociażby dlatego, że tak bezceremonialnie zrywają z atrybutami przyporządkowanymi fantastyce. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to nawet bardziej powieść psychologiczna, niż science-fiction. Książka, która w mojej opinii powinna wejść na listę lektur obowiązkowych nie tylko w liceum, ale w każdym domu. Dla mnie jest to prawdziwe literackie odkrycie.  

Recenzja "Piękna rupieciarnia" Bohumil Hrabal

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka


Premiera: 23 stycznia 2019 r. 

Tłumaczenie: Jan Stachowski, Aleksander Kaczorowski

Gdy już raz człowiek wejdzie w świat Bohumila Hrabala, trudno mu będzie z niego wyjść aż do końca. Jego odmienne spojrzenie na codzienną codzienność jest na tyle specyficzne, że każdy kolejny kontakt z Nymburkiem, Libnem czy stryjkiem Pepinem musi wywoływać uśmiech na twarzy. Nawet jeśli jest to tylko uśmiech sentymentalny. Nie inaczej jest z „Piękną rupieciarnią”, którą otwiera tekst, gdzie jedną z wiodących ról odgrywa brat ojca Hrabala, dawny żołnierz austro-węgierski. Każdy z nas wie, że Pepin to gaduła jakich mało, do tego perfidny kłamca, uroczy narcyz i jednostka nieprzystosowana do życia. Jest to też postać kluczowa w życiu czeskiego artysty, człowiek, który w jakimś sensie wpłynął na styl pisania autora „Postrzyżyn”. I ja go uwielbiam, z wszystkimi jego szalonymi pomysłami i kuriozalnymi anegdotami. Uwielbiam go do tego stopnia, że gdybyście kazali wybrać mi jednego bohatera literackiego, którego mógłbym poznać na kolacji, byłby nim właśnie stryj Pepin. Z pewnością bym się na niej nie nudził.

Wróćmy jednak do książki. „Piękna rupieciarnia” jest zbiorem esejów, szkiców i wywiadów pisanych przez Hrabala w różnym czasie i okolicznościach, następnie zebranych i ułożonych w jedną całość. Zakres poruszanej tu tematyki jest bardzo różnorodny: korespondencje z podróży („Cud gospodarczy”, „Z zapisków zapisywacza”, „Pewnego dnia”, „Czy na darmo jeździłem po świecie?”), specyficzne wyznania miłosne do przyszłej żony („Z listów do Pipsi”), wspomnienia dawnych zauroczeń („Pearl of Love Stories”), pełne szalonych pomysłów wyjazdy z przyjaciółmi i współpracownikami („Ja i Semafor”), krytyka polityczna („O klauzulach wyjazdowych”), czy wspomnienia młodości („Piękna rupieciarnia”) i historia o jego ukochanej Libni („Moja Libeń”). 

Jednym z lepszych tekstów jest „Czym jest knajpa”. Odnajdujemy w nim zbiór mądrości, na temat Hrabalowskiego rozumienia knajpy, czyli nie tylko miejsca rozrywki, ale też giełdy pracy, happeningu, rozwijania relacji. Mądrość przenika się tu z rozbojem, a pisanie na maszynie z mnogością dygresji. Jest w tym eseju też piękna przypowieść o pewnym psie. Rzecz działa się w Grecji. Odpoczywający pisarz popijał uzo i spoglądał, jak na jezdni leżał rozłożony pies. Tuż obok niego stał natomiast policjant, który kierował ruchem pojazdów tak, by nikt nie zbudził pogrążonego w drzemce zwierza. Właśnie takie historie nadają tej prozie blasku i witalności, tym bardziej, że zostały opatrzone odautorskim komentarzem. „Piękna rupieciarnia”, jak i mam wrażenie większa część dorobku pisarza, są właśnie taką mozaiką niezwykłości, kreujących rzeczywistość odmienną od naszej. Trochę bajkową i śmieszną, ale także nostalgiczną i smutną. A czasami nawet groteskową, jak chociażby w tym zdaniu „spalenie świata w rewolucji i przemocy jest zbrodnią nie przeciw ludzkości, lecz przeciw knajpce, tej najgłupszej, najbanalniejszej knajpce”.

Muszę tu wspomnieć także o tekście traktującym o Vladimírze Boudníku ("Dandys w drelichu"). Ten zaprzyjaźniony z pisarzem malarz i grafik pochodzący z Pragi, został tym razem opisany bez zbędnych ozdobników (inaczej niż w „Czułym barbarzyńcy”). Boudnik to człowiek bez reszty oddany temu, co ukochał najbardziej – sztuce. Bez skrupułów poświęca samego siebie i swoją rodzinę w imię niepewnych artystycznie osiągnięć. Jednocześnie czujemy do niego sympatię samego autora. Hrabal przedstawia go bowiem jako odkrywcę artystycznego chaosu w normalnej praskiej teraźniejszości, która jest swoistym labiryntem namiętności. To bardzo smutny tekst, z którego przebija żal i wyrzuty sumienia, że nie udało się odwieść przyjaciela od samobójczej śmierci.  Wszystko to czyni „Dandysa w drelichu” bardzo sugestywnym obrazem dawnego towarzysza, prawdziwym hołdem złożonym przez artystę innemu artyście.

Jestem pełen podziwu dla jasności umysłu czeskiego pisarza. To człowiek, który nawet ze zwykłego spotkania z reżyserem Jirim Menzelem potrafił stworzyć społeczno-filozoficzną powiastkę z alkoholem i kobietami w tle. Mimo, że odpowiada na wiele niezadanych pytań, robi to nie narzucając się, jakoś tak z wyczuciem, aby nikogo nie urazić. Nie znam drugiego takiego pisarza, który pisząc o banalności życia w formie z pogranicza ekspresjonizmu i surrealizmu, był pisarzem tak bardzo świadomym swojej metody i nigdy nie tracił nad nią kontroli. Niesamowity zmysł obserwacji sprawił, że Hrabal był złodziejem doskonałym, który kradł ludzkie życie w pełnej jego krasie. Z zapożyczonych historii tkał swoje własne oblicze. I trzeba przyznać, że ta jego nowa tożsamość jest wielce  wymowna i charakterystyczna. Niepodrabialna. Piękna rupieciarnia – chyba żadne słowa lepiej nie podsumują jego twórczości. 

Recenzja "Floryda" Lauren Groff

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka


Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

Oto jedno z największych literackich zaskoczeń ostatnich miesięcy. Zbiór średnio przeze mnie cenionej amerykańskiej pisarki Lauren Groff, okazał się lekturą nie tyle trudną czy wymagającą, ale bardzo emocjonalną, przy czym nie ma tu mowy o żadnym moralizatorstwie. Jest to świat małych wielkich dramatów, które ukazują, ile bólu, samotności i nietolerancji potrafi udźwignąć człowiek. Jest to więc w pewnym sensie naturalistycznie napisana pocztówka z ‘pięknego’ miejsca, wystawiona bezpłciowości, w której uważny czytelnik dostrzeże  brawurę codziennego życia.

Bohaterki opowiadań sprawiają wrażenie osób będących nie razem z życiem, lecz wobec życia, poddane apatii i marazmowi dnia codziennego. Dopiero konfrontacja z nieprzyjazną siłą, z żywiołem względem którego jest się bezradnym, wzbudzi w nich inne pokłady energii. To właśnie w tych granicznych momentach poczują one, czym tak naprawdę jest życie. To nietypowe dla amerykańskiego południa spojrzenie bliskie jest w moim odczuciu filozofii Emila Ciorana, dobrze wyłożoną w „O niedogodności narodzin”. Groff jednak nie filozofuje, jej proza jest pełna tłumionych emocji, które znajdują swój wyraz w starciu z naturą. Bo właśnie natura pełni w opowiadaniach Groff rolę katalizatora ludzkich zachowań. W obliczu huraganu, sztormu, ulewnego deszczu czy spotkania z wężami, nasila się determinizm i poczucie absolutnej bezradności. Nawet ci, którzy pierwotnie pełni byli wigoru i wiary we własne siły, muszą zrewidować swoje myślenie, dokonać trzeźwej i czasami wręcz okrutnej oceny sytuacji.

Tak nakreślona perspektywa wymaga pisania bardzo precyzyjnego i właśnie konkret będzie w opowiadaniach amerykańskiej pisarki szalenie ważny. Wyraziście nakreślony świat zewnętrzny, współistnieje z ekspansywnie opisanym światem wewnętrznym, domagającym się nie tylko badania, ale też ujawnienia. Naprzemienne układanie się warstw: pejzażów otoczenia z krajobrazem duszy, stanowi zasadę konstrukcyjną całego tomu. Sprawia to, że ciągle towarzyszy czytelnikowi zarówno rzeczywistość realna, jak i ta metafizyczna, jakby wycięta z koszmarów sennych. Tu nic nie jest jednoznaczne. Nigdy nie wiesz czy postawiony krok był optymalnym rozwiązaniem. Bo tu nie ma dobrych i złych działań. Każde może przerodzić się w zupełnie nieoczekiwaną serię trudnych do wytrzymania okoliczności. Do ekstremalnych doświadczeń, wymagających olbrzymiej chęci do dalszego trwania.

Bohaterowie, czy też w dużej mierze  bohaterki opowiadań Groff, każdorazowo osadzone są w jakimś wyrazistym kontekście, który określa ich charaktery. A to dzieci będą je nękać, a to znowu postanowią porzucić swoje wygodne życie i oddać się wędrówce bez celu i gotówki. Będą też tacy, którzy do końca trzymają się ojcowizny, nawet jeśli pełna jest jaszczurek, węży i aligatorów. Ich samotność i bezradność muszą prędzej czy później zostać zastąpione przez siłę i zaradność, nawet jeśli te są tylko pozorne. Dobrze brzmi w tym kontekście proponowany przez autorkę język – prosty, czasami wręcz potoczny, bez dodatkowych stylistycznych ornamentów. To nie one mają znaczenie, także nie otwarte zakończenia, metafory czy demitologizacja Florydy jako miejsca. Tu najważniejsze są uczucia, ich płomienny i mroczny wymiar. To dzięki nim trudno oderwać się od lektury. A że Groff serwuje nam sporo inspirujących odwołań (a to ze świata muzyki, a to do twórczości Guy de Maupassant), grono potencjalnie zadowolonych czytelników jest naprawdę szerokie. Jedne z lepszych opowiadań jakie wydano w Polsce w tym roku. Wielkie podziękowania dla Wydawnictwa Pauza i Dobromiły Jankowskiej za możliwość czytania tak ważnej literatury!

Ocena:


Recenzja "Miasto uśpionych kobiet” Gyula Krúdy


Wydawca: PIW

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda z obwalutą


Premiera: 24 kwietnia2019 r.

Gyula Krúdy zaczął pisać już jako nastolatek. Swoją literacką karierę zainicjował serią artykułów w czasopismach oraz krótkimi opowiadaniami, a rozgłos przyniosła mu w 1911 roku „Młodość Sindbada”. O tym, jak pracowitym artystą był Węgier niech świadczy fakt, że do końca swojego pięćdziesięciopięcioletniego życia wydał blisko siedemdziesiąt powieści i liczone w tysiącach nowele, felietony, artykuły, opowiadania, reportaże, dramaty i recenzje. Według potwierdzonych danych, jego dzienne pensum wynosiło szesnaście stron, o sześć więcej niż Remigiusza Mroza. Narzuca się pytanie, czy w takim tempie istnieje możliwość tworzenia sztuki?

Na to pytanie Krúdy daje odpowiedź już w pierwszym tekście zbioru – „Towarzyszu podróży”. Ten około siedemdziesięciostronicowy tekst przedstawia nam urywek z życia czterdziestoletniego mężczyzny, dręczonego poczuciem bezsensu życia i świadomością nieuchronnej śmierci. Widzimy go w pociągu podążającym do niewielkiego miasteczka X gdzieś na Górnych Węgrzech. Nowe miejsce i narastająca w bohaterze nostalgia, prowadzi go nieubłaganie w objęcia młodej Eszteny. Ich relacja będzie nie tyle płomienna, co jednostronnie wyrachowana, jak związek Ricka Blaine’a i Ilsy Lund w „Casablance”. Nawet zakończenie zadziwiająco przypominać będzie odlatujący samolot z finału filmu Curtiza. Już w tym tekście, a może właśnie przede wszystkim w nim, ujawniają się tak charakterystyczne dla Krúdy’ego cechy jego pisarstwa: poetyka snu, przemijalność, cykliczność, wątki erotyczne, melancholijność, ale przede wszystkim topos prowincji (nawet jeśli akcja dzieje się w Budapeszcie i tak pachnie prowincją) z jej codzienną nudą i charakterystycznymi postaciami osadzonymi w zmitologizowanej przestrzeni gospody i rynku. 

U Krúdy’ego czas płynie bardzo wolno i nieliniowo. Raz nieco przyspiesza, by potem zagubić się gdzieś w dygresjach i kolażach otoczenia. Amorficzny wymiar ładu kompozycyjnego przypomina mi nieco metodę Prousta, choć trzeba przyznać, że i Francuz i Węgier operowali nieco innymi formami. Tę właściwą dla autora „Lauru dla Natalii” zabawę czasem doskonale oddaje seria opowieści o Sindbadzie („Młode lata”, „O Sindbadzie żeglarzu”, „Jesienna podróż Sindbada”, „Tajemnica Sindbada”, „Zielona woalka”). Autor analizuje w nim różne etapy życia swojego ulubionego bohatera, a zarazem własnego alter ego. Przygląda się jego oddaniu w czynieniu posługi ministranta, rozmowie z oberżystą na temat hrabiego Lubomirskiego, odwiedzinom w ‘domu panienek’, rozmyślaniu wraz z ojcem Ferencem na temat pewnej karczmarki czy wreszcie wypowiedzeniu wielkiego zdania „Wierzę wyłącznie w miłość”, skierowanego do pewnej damy wyprowadzonej z kościoła. Choć zamieszczone w książce teksty o Sindbadzie stanowią jedynie wycinek całego zbioru nowel poświęconych tej postaci, pozwalają one zainteresować się bohaterem, spojrzeć na niego z empatią i głęboką refleksją na temat własnego bycia na świecie. Przede wszystkim uświadamiają jednak, jak szybko odchodzi to co obecne i jak trudno uporządkować w głowie sobie własne doświadczenia. 

Krúdy to jednak nie tylko sentyment, nostalgia, lęk, poczucie wypalenia i piękno opisów. Jak sam pyta głosem swojej postaci „Kupić kapustę czy melancholię?”. „Miasto uśpionych kobiet” to zbiór różnorodny, ukazujący nam kunszt pisarza w pełnej jego krasie. Obok klasycznych opowieści z karczmy, pisarz proponuje swojemu czytelnikowi teksty pełne zabawy, mieszania konwencji i afirmujące życie.  W „Do góry nogami” ocieramy się o parodię zachwytów nad kobiecymi nogami, w „Prologu do porcyjki gulaszu” doświadczymy nieco kulinarnych wzniesień i zdziwień, we „Wspomnieniu z Miasta Józefa” posmakujemy perwersji, zaś w „Człowieku, który był ziarnkiem gorczycy” spróbujemy przedrzeć się przez krudy’owskie przekształcenia surrealistyczne. A to opowiadanie, gdzie Titusz Szeplaki przygotowując się na wyrok wydany przez radę kasyna, szuka odpowiedniego kapelusza i godnego zachowania na pożegnanie się z tym światem? Coś pięknego. Pytanie o to, który Krúdy jest najlepszy właściwie nie ma sensu, bo zdolność obserwacji i interpretacji zachowań ludzkich, połączona z przenikliwością i poczuciem humoru, sprawiają, że o tym autorze mimo upływających lat nadal jest głośno. 

Świat Krúdy’ego jest bardzo specyficzny. Autor ma naturalny dar układania pięknych fraz, którym daleko do sentencyjnego tonu. One cieszą nas samą swoją plastycznością. Także postaci, bardzo różnorodne, przenikają wiele tekstów. Raz przybierają maskę odwagi, by po chwili, już w innej scenerii, zamienić się na rolę pijaka. Takie jest właśnie uniwersum węgierskiego artysty – kapryśne, ale jednocześnie uporządkowane, nowocześnie nadrealne, ale także tradycyjnie kokieteryjne. Okazuje się więc, że można taśmowo produkować literaturę wysokiej próby (jeśli oczywiście można wysnuć taki wniosek mając do dyspozycji tak nikły wycinek twórczości) i co więcej, literaturę przemyślaną i różnorodną.  Z niecierpliwością czekam na kolejne tłumaczenia!

Ocena: 

Recenzja "Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad" Thomas Bernhard

Wydawca: Wydawnictwo Od Do

Liczba stron: 88

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 31 maja 2019 r.

Claus Peymann w latach 1986-1999 pełnił funkcję dyrektora słynnego wiedeńskiego  Burgtheater, w którym zaprezentował wiele znakomitych inscenizacji światowych arcydzieł teatralnych, między innymi „Makbeta”, „Ryszarda III” czy „Peera Gynta”. Zwykł nazywać się ‘królem serc” i „naprawiaczem świata”. Nie zapomniał o tym Thomas Bernhard, który w dramoletce „Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad” mówił ustami swojego bohatera, że chce wodzić publiczność za nos i dawać im wielką sztukę. Także w kolejnej, „Claus Peymann i Hermann Beil na Sulzwiese” podkreślał, że jego zamiarem jest stworzenie sztuki wszechczasów, wielkiej inscenizacji dzieł Szekspira. Mocne słowa i duże obietnice nie powinny jednak mydlić nam oczu – Bernhard to zbyt wytrawny twórca żeby zadowolić się patetyczną laurką dla znajomego.

„Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad” to zbiór trzech dramoletek , w których austriacki pisarz w groteskowy i wyjątkowo zabawny sposób porusza temat teatru życia i swojej ojczyzny. Nie jest tajemnicą, że pod wieloma względami Thomas Bernhard był  człowiekiem teatru, mimo że w jednym z tekstów tego zbioru wyraźnie temu zaprzecza. Rzecz zaczyna się już na najbardziej podstawowym poziomie. Jednym z jego wyuczonych, choć dalej niewykorzystywanych zawodów, było aktorstwo. Jest jednak coś ważniejszego – począwszy od roku 1970, gdy opublikował sztukę „Święto dla Borysa”, równolegle z tekstami prozatorskimi pisał dramaty. Teatr był więc w życiu Bernharda ważny, stąd recenzowany zbiór odbieram jako swoistą synekdochę życia pozateatralnego, zgodnie z którą teatr skupia w sobie metaforę naszej egzystencji. A że poglądy Bernharda na życie bywają bardzo sarkastyczne, to nie może dziwić na przykład takie zdanie „a w ogóle teatr to szczyt bezsensu”.

W pierwszym tekście zbioru „Claus Peymann opuszcza Bochum i udaje się jako dyrektor Burgtheater do Wiednia” Bernhard opisuje proces pakowania i rozpakowania Peymanna podczas przeprowadzki z Bochum do Wiednia. Co pakuje przyszły dyrektor Burgtheater? Aktorów i dramaturgów wraz z ich dziełami. Jedni trafiają do walizki ze skarpetkami, drudzy do tej ze spodniami. Rozmowa Peymanna z sekretarką Panią Christiane Schneider roztacza się między proporcjami ujmowania obu grup, sensem rozwijania teatru, a także, a może przede wszystkim – sprawą austriacką. Autor nie owija w bawełnę, co rusz deprecjonuje znaczenie sztuki popularnej, kpi z politycznych układów („niech pani zaniesie ten list do ministerstwa nie oczekuję odpowiedzi nastawiłem się na głupców”), z mentalności rodaków, z ich poczucia wyższości. Nie boi się też uderzać wprost w zwykłego człowieka „Smród Dunaju jest najohydniejszy. Nie mówiąc już o ludziach”. Jeszcze bardziej kategoryczne zdanie odnaleźć możemy w tytułowym utworze zbioru: ”Austria jest najbardziej szaloną komedią jaka mi się do tej pory przytrafiła”. Z kolei w ostatniej dramoletce „Claus Peymann i Hermann Beil na Sulzwiese” Bernhard umiejscawia swoich bohaterów w restauracji, podczas konsumpcji wiedeńskich sznycli. Beil jest współdyrektorem i dramaturgiem, człowiekiem nagminnie zgadzającym się z punktem widzenia swojego przełożonego. Panowie rozmawiają o największym projekcie wszechczasów, o zagraniu wszystkich sztuk Szekspira jednocześnie, na jednej scenie, w której mieliby zagrać najlepsi aktorzy na świecie. Globalne zamiary Peymanna przeciwstawione są tu banalności prozy życia, wyrażonej w pokręconych snach obu panów.

Bernhard znowu mnie zaskoczył. Jego sztuki teatralne są świeże, zabawne, głęboko przemyślane i wartościowe, nawet jeżeli mówi o istocie zakupu spodni. Intryguje ciekawy kolaż autobiografii ze zmyśleniem, małych problemów z uniwersalizmem, szczerości z pozą, ekshibicjonizmu z pruderią, szyderczej kpiny ze śmiertelną powagą. Ważną rolę grają tu też repetycje – począwszy od elementów nadorganizacji językowej, aż po motyw ciągłego powielania w doświadczeniach bohaterów. Zalew powtórzeń w naszym życiu jest tak ogromny, że czasami mam wrażenie, iż ciągle mówimy o tym samym. Autor „Kalkwerku” uderza w to błędne koło i przy pomocy prostych zabiegów wytrąca nas z pozycji komfortu. 

„Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad” to malutka książka, która zachwyca i zostaje na dłużej. W każdej dramoletce stawia na dwóch bohaterów i zamkniętą przestrzeń, dzięki czemu utwory idealnie nadają się do przeniesienia na scenę. To książka, która poprawia humor, by po chwili dojść do wniosku, że tak naprawdę nie ma tu powodów do śmiechu. W tym zasadza się mistrzostwo tej groteski. Nikt też tak pięknie nie mówi „pocałujcie mnie wszyscy w dupę” jak Thomas Bernhard. Czytajcie, bo to cudowna rzecz! 

Ocena: