Liczba stron: 200
Oprawa: miękka
Premiera: 8 kwietnia 2020 r.
Piotr Marecki
zdecydował się na niecodzienny wieczór kawalerski. Gdy wszyscy biegali po
sklepach szukając dostępnych wentylatorów, on wsiadł w swojego Opla i ruszył.
Przez 15 dni przejechał prawie 5000 kilometrów polskimi bezdrożami. Unikał tras
szybkiego ruchu, miast, skupisk ludzi i wszelkich oznak cywilizacji. Zamiast o
globalnym świecie, wolał myśleć o rozpadających się budynkach, w miejsce
znanego i wygodnego życia, włożył improwizację i niepewność znalezienie
noclegu, choćby w najbardziej podłym obiekcie.
A wszystko
zgodnie z własnymi przekonaniami i przyzwyczajeniami. Pokonując kolejne
kilometry, mimo trudu i upału trzyma się kurczowo swojego less waste, pomysłu
na relacjonowanie kolejnych odkryć w mediach społecznościowych, unika długich
spacerów i dróg krajowych. Jedzie po rozwalonych płytach, zapuszczonych polach,
dróżkach leśnych. Kąpie się bladym świtem nago w jeziorze, fotografuje
rozpadające się obiekty, zwraca uwagę na dziwne nazwy miejscowości. Szuka
ludzi, którzy chcą mówić, choćby ich słowa nie układały się w żadne sensowne
zdania. Nie ocenia, nie aranżuje, nie wywyższa się. Pokazuje nam inną Polskę.
Ludzi i miejsca, które zatrzymały się w czasie kilkadziesiąt lat temu.
To żaden
kalejdoskop dziwactw ani przewodnik turystyczny. Nie ma tu bajecznych widoków,
pięknych Polek, niecodziennych budowli ani numerów tras. Jest za to całkiem
sporo gwary i ludzi starszych, którzy narzekają, że młodzi wolą wyjechać do
miast, za lepszymi perspektywami. Są i Gigusie z Korsz, którzy ciągają
człowieka po opuszczonych stacjach kolejowych i nie przepuszczą okazji aby
opowiedzieć wszystkiego co wiedzą o konsolach. „Polska przydrożna” to dla mnie
przede wszystkim książka o różnicy kultur. O odmiennym sposobie myślenia i
postępowania. Podczas gdy w mieście za standard należy uznać wegetarianizm, na
odległych wsiach ludzie od kilku lat myślą o tym, jak pozbyć się niepotrzebnego
znaku coca-coli. Gdy nasz świat pędzi, a my nie chcemy uronić choćby minuty,
gdzieś na wschodzie Polski w lokalnym barze miejscowi raczą się kolejnymi piwami
i opowiadają sobie, która z klientek ma najlepszy tyłek. W momencie naszego
tworzenia maili, odbierania telefonów, zaliczania kolejnych deadlineów, oni
wciąż wymyślają przy ognisku kolejne historie o nawiedzonych domach. I nieważne
że raz zdarzyło się tam zabójstwo dzieci a innym razem samobójstwo. Liczy się
legenda, która nie może być stała.
Dwa światy,
niezliczona ilość filozofii życiowych. Pozornie niewiele tu mądrości. Ot nazwy
wsi, spotkani właściciele noclegowni, podwożeni pijacy, puszczane gołębie. No i
te zdjęcia, robione jakby od niechcenia: stacje benzynowe w stylu Teksasu,
napisy na budynkach (Welcome to Piekło), świątynie ukryte w byłych obiektach przemysłowych,
ozdoby z opon, stada krów na drodze. Ale to wszystko tylko pozorne. „Polska
przydrożna” to przede wszystkim dokument, którego aktualność będzie wzrastać z
każdym kolejnym rokiem, z każdą dekadą. Już widzę, jak za sto lat (jeśli
dotrwamy jako ludzkość), jakiś młody mieszkaniec Krakowa dokopie się do tej
książki i ze zdziwieniem odkryje, że ludzie kiedyś używali taki relikt
przeszłości jak instagram. Nie mówiąc już o tych osobach, którym wciąż brakuje
wody. To też książka o relacji z drugim człowiekiem i o podziałach, które chcąc
nie chcąc, ciągle się pogłębiają. Bez udawania, bez tworzenia fikcji i robienia
z siebie superhero. Aż chce się wsiąść w swojego Opla i ruszać w ten inny
świat. W ten stary, wspaniały świat.