Liczba stron: 248
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 19 listopada 2019 r.Oprawa: miękka ze skrzydełkami
„Podzwonne dla Instytutu” to powieściowy
debiut Bartosza Popadiaka – urodzonego w 1993 roku poety, prozaika, malarza i
tłumacza. Absolwent Uniwersytetu
Jagiellońskiego swoje utwory i
przekłady do tej pory publikował w „Odrze”,
„Kontencie”, „Ricie Baum”, czy „Wizjach”. Jego najnowsza książka została wydana w koedycji Instytutu Literatury i
wydawnictwa Animi2 i należy do Serii Literackiej "Nowego Napisu".
Jest także zwycięzcą w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką
"Nowy Dokument Tekstowy" w kategorii epika.
„Podzwonne dla Instytutu” jest książką
nagradzaną, to już wiemy. Ale tak jak zauważyło i doceniło ją Jury konkursu,
tak zupełnie nie funkcjonuje ona w sferze publicznej. Skąd taka sytuacja?
Powody zazwyczaj są dwa. Jednym jest niewystarczający marketing (niszowy
wydawca), drugim tematyka i styl, które łamiąc oczekiwania czytelników, nie
wpisują się w literaturę pożądaną na rynku. W przypadku książki Popadiaka
możemy rozważać jednak przede wszystkim opcje pierwszą. Jego antyutopijna
wizja, jak pokazują dane historyczne innych tego typu książek, powinna być
łakomym kąskiem dla odbiorców. Wszak Popadiak, nawet jeśli w pewnych aspektach
wychodzi przed szereg, to w innych pisze zgodnie ze sztuką gatunku. Jest tu
mroczna przestrzeń, sztywne zasady życia, odgórna opresja, wewnętrzne napięcie
bohaterów, ponure perspektywy dalszego rozwoju technologii, a wreszcie także
bodziec, który rozbuja akcję książki. W tym sensie „Podzwonne dla Instytutu”
można ustawić w jednym gatunkowym szeregu z „Folwarkiem zwierzęcym” i „Rokiem
1984” Orwella, „Nowym wspaniałym światem” Huxley’a czy „Fahrenheit 451”
Bradbury’ego.
To właśnie rozpisana na niecałych trzystu
stronach wizja świata dzielącego się na zamkniętą przestrzeń Instytutu i bliżej
nieokreślone rejony zewnętrzne, budzi największy podziw. Czytając książkę
Popadiaka, miałem co chwila skojarzenia z „Domem w ciemności” Tarjei Vessasa. I
tu i tu pełno jest mroku, strachu, zamkniętych komnat i korytarzy prowadzących
do nikąd. Ludzie się znają, ale są sobie zupełnie obcy. Zbudowana alegoria,
dzięki nikłym poszlakom, może mieć bardzo uniwersalną symbolikę: od systemów
politycznych, przez totalitaryzm religijny, aż na zwyczajach społecznych
kończąc. Autor czerpie garściami z klasyków, ale zachowuje przy tym swój własny
styl i pomysł. W centrum swoich rozważań ustawia język, który jest dla niego
nie tylko narzędziem komunikacji, ale też aparatem opresji i chaosu.
Język Y jest
dla czytelnika od samego początku niewiadomą. Nie występuje w żadnej
skodyfikowanej formie, nie poznajemy jego alfabetu, fonetyki czy zastosowań. To
bardziej jakiś mistyczny twór wielbiony przez grono nauczycielskie. Jego
dominacja nad rzeczywistością jest właściwie niepodważalna, tak samo jak
nienaruszalna jest ustalona hierarchia. Władcami Instytutu są wspomniani
wcześniej pedagodzy. To prawdziwe chodzące symbole ucisku. Są odlegli i
nietykalni, całkowicie pochłonięci niezrozumiałymi rytuałami i układaniem
abstrakcyjnych przemów. Ich ofiarami, czy też raczej podopiecznymi, jak zwykło
się ich w książce nazywać, są studenci. Są mimowolnie włączani w rozliczne tradycje
miejsca, jak chociażby ceremonialne mordy czy codzienne wielbienie bóstwa
Poety. Popadiak całkowicie odziera swój świat z pozorów równości i równomiernej
partycypacji w korzystaniu z dóbr i wiedzy. Coś, co nie było możliwe u Huxleya
(tam ludzie najniżej umieszczeni w hierarchii doznają maksymalnego szczęścia),
w tej polskiej, mało znanej wizji, ma swoje ważne miejsce. Pod tym względem
bliżej Popadiakowi do Orwella, który w „Folwarku zwierzęcym” pisał „wszystkie
zwierzęta są równe, ale niektóre są bardziej równe”.
Życie w
Instytucie nie jest rzeczą przyjemną. Towarzyszące każdemu działaniu mrok i
uczucie klaustrofobii, mogłyby stłamsić nawet najbardziej racjonalnie myślące
osoby. Stadne życie anonimowych istot: kolektywne jedzenie, spanie, pozbawienie
cech indywidualizacji, wzajemna kontrola – to wszystko najlepiej umacnia nowy
porządek. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że systematycznie budowany chaos,
który z założenia ma oddać groteskowy wymiar naszej rzeczywistości, przybiera
tu formę zbyt pokomplikowaną. Nadmierne metaforyzowanie nie ułatwia też
lektury. Książka pisana jest bardzo hermetycznie, mimo że stylistycznie nie
stanowi jakiejś innowacji. Popadiak idzie o krok dalej niż Kafka, który
dziwności i oniryczności świata przedstawionego, przeciwstawiał jak najbardziej
realnie uczucia niepewności, samotności i zagubienia. W „Podzwonnym dla
Instytutu” ludzkich uczuć jest niewiele, liczy się przede wszystkim zbiorowy
obłęd i niezachwiana wiara w potęgę systemu.
To nie
jest tak, że książkę Popadiaka czyta się gorzej niż klasyków gatunku. Z
pewnością czyta się go inaczej. Jego wizji nie można traktować dosłownie.
Żyjemy tu i teraz. Wszyscy dostrzegamy olbrzymią moc mediów, których głównym
orężem jest przecież właśnie język i możliwości różnorodnej, nieskrępowanej
interpretacji faktów. Ludwig Wittgenstein pisał, że “Granice mojego języka
są granicami mojego świata”, a w innym miejscu dodał “gdybyśmy mówili
innym językiem, postrzegalibyśmy nieco inny świat”. Tę myśl po austriackim
filozofie dziedziczy Bartosz Popadiak i wokół niej buduje chyba najważniejszą
polską, literacką, antyutopijną wizję tego roku. Wizję nie wolną od wad, ale
taką, która ponownie przypomina pytanie o wiarę w człowieka i humanizm.