Recenzja "Podzwonne dla Instytutu" Bartosz Popadiak

Wydawca: Fundacja Lethe/Animi 2

Liczba stron: 248

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 19 listopada 2019 r.

„Podzwonne dla Instytutu” to powieściowy debiut Bartosza Popadiaka – urodzonego w 1993 roku poety, prozaika, malarza i tłumacza. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego swoje utwory i przekłady do tej pory publikował w „Odrze”, „Kontencie”, „Ricie Baum”, czy „Wizjach”. Jego najnowsza książka została wydana w koedycji Instytutu Literatury i wydawnictwa Animi2 i należy do Serii Literackiej "Nowego Napisu". Jest także zwycięzcą w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką "Nowy Dokument Tekstowy" w kategorii epika.

„Podzwonne dla Instytutu” jest książką nagradzaną, to już wiemy. Ale tak jak zauważyło i doceniło ją Jury konkursu, tak zupełnie nie funkcjonuje ona w sferze publicznej. Skąd taka sytuacja? Powody zazwyczaj są dwa. Jednym jest niewystarczający marketing (niszowy wydawca), drugim tematyka i styl, które łamiąc oczekiwania czytelników, nie wpisują się w literaturę pożądaną na rynku. W przypadku książki Popadiaka możemy rozważać jednak przede wszystkim opcje pierwszą. Jego antyutopijna wizja, jak pokazują dane historyczne innych tego typu książek, powinna być łakomym kąskiem dla odbiorców. Wszak Popadiak, nawet jeśli w pewnych aspektach wychodzi przed szereg, to w innych pisze zgodnie ze sztuką gatunku. Jest tu mroczna przestrzeń, sztywne zasady życia, odgórna opresja, wewnętrzne napięcie bohaterów, ponure perspektywy dalszego rozwoju technologii, a wreszcie także bodziec, który rozbuja akcję książki. W tym sensie „Podzwonne dla Instytutu” można ustawić w jednym gatunkowym szeregu z „Folwarkiem zwierzęcym” i „Rokiem 1984” Orwella, „Nowym wspaniałym światem” Huxley’a czy „Fahrenheit 451” Bradbury’ego.

To właśnie rozpisana na niecałych trzystu stronach wizja świata dzielącego się na zamkniętą przestrzeń Instytutu i bliżej nieokreślone rejony zewnętrzne, budzi największy podziw. Czytając książkę Popadiaka, miałem co chwila skojarzenia z „Domem w ciemności” Tarjei Vessasa. I tu i tu pełno jest mroku, strachu, zamkniętych komnat i korytarzy prowadzących do nikąd. Ludzie się znają, ale są sobie zupełnie obcy. Zbudowana alegoria, dzięki nikłym poszlakom, może mieć bardzo uniwersalną symbolikę: od systemów politycznych, przez totalitaryzm religijny, aż na zwyczajach społecznych kończąc. Autor czerpie garściami z klasyków, ale zachowuje przy tym swój własny styl i pomysł. W centrum swoich rozważań ustawia język, który jest dla niego nie tylko narzędziem komunikacji, ale też aparatem opresji i chaosu.

Język Y jest dla czytelnika od samego początku niewiadomą. Nie występuje w żadnej skodyfikowanej formie, nie poznajemy jego alfabetu, fonetyki czy zastosowań. To bardziej jakiś mistyczny twór wielbiony przez grono nauczycielskie. Jego dominacja nad rzeczywistością jest właściwie niepodważalna, tak samo jak nienaruszalna jest ustalona hierarchia. Władcami Instytutu są wspomniani wcześniej pedagodzy. To prawdziwe chodzące symbole ucisku. Są odlegli i nietykalni, całkowicie pochłonięci niezrozumiałymi rytuałami i układaniem abstrakcyjnych przemów. Ich ofiarami, czy też raczej podopiecznymi, jak zwykło się ich w książce nazywać, są studenci. Są mimowolnie włączani w rozliczne tradycje miejsca, jak chociażby ceremonialne mordy czy codzienne wielbienie bóstwa Poety. Popadiak całkowicie odziera swój świat z pozorów równości i równomiernej partycypacji w korzystaniu z dóbr i wiedzy. Coś, co nie było możliwe u Huxleya (tam ludzie najniżej umieszczeni w hierarchii doznają maksymalnego szczęścia), w tej polskiej, mało znanej wizji, ma swoje ważne miejsce. Pod tym względem bliżej Popadiakowi do Orwella, który w „Folwarku zwierzęcym” pisał „wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są bardziej równe”.

Życie w Instytucie nie jest rzeczą przyjemną. Towarzyszące każdemu działaniu mrok i uczucie klaustrofobii, mogłyby stłamsić nawet najbardziej racjonalnie myślące osoby. Stadne życie anonimowych istot: kolektywne jedzenie, spanie, pozbawienie cech indywidualizacji, wzajemna kontrola – to wszystko najlepiej umacnia nowy porządek. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że systematycznie budowany chaos, który z założenia ma oddać groteskowy wymiar naszej rzeczywistości, przybiera tu formę zbyt pokomplikowaną. Nadmierne metaforyzowanie nie ułatwia też lektury. Książka pisana jest bardzo hermetycznie, mimo że stylistycznie nie stanowi jakiejś innowacji. Popadiak idzie o krok dalej niż Kafka, który dziwności i oniryczności świata przedstawionego, przeciwstawiał jak najbardziej realnie uczucia niepewności, samotności i zagubienia. W „Podzwonnym dla Instytutu” ludzkich uczuć jest niewiele, liczy się przede wszystkim zbiorowy obłęd i niezachwiana wiara w potęgę systemu. 

To nie jest tak, że książkę Popadiaka czyta się gorzej niż klasyków gatunku. Z pewnością czyta się go inaczej. Jego wizji nie można traktować dosłownie. Żyjemy tu i teraz. Wszyscy dostrzegamy olbrzymią moc mediów, których głównym orężem jest przecież właśnie język i możliwości różnorodnej, nieskrępowanej interpretacji faktów. Ludwig Wittgenstein pisał, że “Gra­nice mo­jego języ­ka są gra­nica­mi mo­jego świata”, a w innym miejscu dodał “gdybyśmy mówili innym językiem, postrzegalibyśmy nieco inny świat”. Tę myśl po austriackim filozofie dziedziczy Bartosz Popadiak i wokół niej buduje chyba najważniejszą polską, literacką, antyutopijną wizję tego roku. Wizję nie wolną od wad, ale taką, która ponownie przypomina pytanie o wiarę w człowieka i humanizm.

Recenzja "Rivers of Babilon" Peter Pistanek

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 456

Tłumaczenie: Olga Stawińska

Oprawa: miękka

Premiera: 28 października 2019 r.

„Rivers of Babilon” osadzone jest w czasach upadku komunizmu, w wówczas jeszcze zjednoczonej Czechosłowacji. Aksamitna rewolucja to okres znajdowania się ‘pomiędzy’ kilkoma płaszczyznami. W szerokim planie, owo umiejscowienie rozumieć należy jako zagubienie między centralną decyzyjnością, a gospodarką wolnorynkową. Schodząc do wnętrza człowieka, można też rozważać rozterki natury prawnej, obyczajowej, ekonomicznej czy filozoficznej. Zmiana panujących zasad, zawsze pociąga za sobą długotrwały okres aklimatyzacji, podczas którego szansę na wyczekiwaną okazję dostają przedstawiciele wielu grup społecznych. W tym momencie najważniejszy nie jest posiadany zasób gotówki, ale umiejętność przekraczania granic i wychodzenia z inicjatywą. Wygrają nie ci, którzy wolą spokój i powolne harmonizowanie z otoczeniem, ale osoby przesiąknięte złem i obłudą.

Jedną z nich jest Rácz, główny bohater książki. Jest wieśniakiem. Ma trochę majątku, świnię, krowę i konia. Chciałby mieć też żonę, ale jak się okazuje, jego zasoby nie wystarczają do urzeczywistnienia tego celu. Miejscowy rzeźnik odrzuca jego propozycję, co staje się dla Rácza dźwignią zmian. Wyrusza do wielkiej Bratysławy, by tam w piwnicznym labiryncie zacząć pracę palacza. Gdy już zostanie na stanowisku sam, na wierzch wyjdzie jego prawdziwa natura. Jak mówi Urban, jeden z jego współpracowników: „Rácz jest najgłupszą i najbardziej ograniczoną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem ... ale jest też niesamowicie zdolny do adaptacji”. Dzięki tej umiejętności przystosowania, wpadnie na pomysł zakręcenia ogrzewania, co w efekcie przyczyni się do wywrócenia hotelowego ekosystemu do góry nogami. 

Praktycznie wszyscy użytkownicy budynku: goście, pracownicy kuchni i restauracji, tancerze lokalnego kabaretu - wszyscy są gotowi zapłacić mu, za odrobinę ciepła. Przynoszą prezenty, oferują gotówkę, sprzedają swoje ciała, a nawet zostają jego niewolnikami. Rácz dzierży władzę, bo jest najsilniejszy, a rozwój jego małego imperium, wkrótce pozwoli mu diametralnie zmienić status społeczny. Przeniesie się do apartamentu z widokiem na rzekę, obkupi się skórzanymi kurtkami i garniturami, otoczy gangsterami i prostytutkami. Zacznie też terroryzować ludzi, od których będzie wymagał bezwzględnej lojalności. 

Fabuła kryminalna funkcjonuje u Pistanka jako pretekst do opowiadania o systemie politycznym, ale także o funkcjonujących w nim ludziach. Kryminaliści, ofiary, osoby niezauważające dziejącego się zła występują w „Rivers of Babilon” na równych sobie prawach, wzajemnie na siebie wpływając. Żeby zaistnieli jedni, muszą być też drudzy. A tych nigdy nie zabraknie, niezależnie czy krytykujemy akurat komunizm, czy kapitalizm. Wszak oba systemy, choć oparte na innych fundamentach, są łatwo nadużywane. Rácz symbolizuje tu partię rządzącą, wszyscy podążają za nim, W tym ponurym świecie liczy się przede wszystkim zysk i sukces. Moralność, miłość czy uczciwość to relikty zapomnianych dziejów, nikomu niepotrzebne slogany. Na swój bezwzględny sposób Rácz jest jednym z niewielu, którzy przynajmniej są sobie wierni.

Książka rozkręca się stosunkowo powoli, ale gdy poznamy już plansze i pionki, z chęcią wchodzimy głębiej, chcąc wiedzieć, co wydarzy się dalej. Emblematem Pistanka jest proza gadana, w której nie zabraknie bluzgów, ohydy i obsceniczności. Narracja prowadzona w formie strumienia świadomości, w połączeniu z niezwykłym klimatem oraz brakiem kryminalnych klisz, sprawia, że formułująca się metafora władzy, na długo pozostaje w czytelniku. „Rivers of Babilon” to mroczna satyra, której smak jest wyjątkowo gorzki. Dużo tu ludzkiej desperacji, brutalności, arogancji i wyniosłości. To krzywy obraz nowej Europy Wschodniej, jedna z legend słowackiej literatury, niesłusznie tłumaczona dopiero trzydzieści lat po premierze. Bo jeśli dziś robi takie wrażenie, to jaki musiał być jej odbiór w momencie transformacji ustrojowej?

Recenzja "Sztormowe ptaki" Einar Kárason

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 128

Tłumaczenie: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Premiera: 21 października 2019 r.

„Sztormowe ptaki” mogą być modelowym przykładem, jak minimalizm w przekazie, przewyższa niewiele wnoszące gadulstwo. Książka liczy niespełna 130 stron, na których jej autor, Einar Kárason, kreśli obraz grupy ludzi, postawionych w sytuacji granicznej. Jak będą się zachowywać? O czym myślą? Co w obliczu śmierci jest dla nich najistotniejsze?

Kanwą, na której Kárason buduje swoją opowieść jest prawdziwa sytuacja statku rybackiego Mewa. Gdzieś na lodowatych i bezkresnych wodach w okolicach Nowej Funlandii, dochodzi do dramatu. Wracając z połowów karmazyna, załamuje się pogoda. Szaleje niewyobrażalna wichura, siarczysty mróz utrudnia jakiekolwiek działanie, statek zalewają sztormowe fale, które szybko krystalizują się w morderczy lód.  Próba jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem kończy się jedynie kolejnymi sygnałami SOS otrzymywanymi z innych pokładów. Jedyną możliwością przetrwania jest podjęcie szalonej misji skuwania lodu. W tych okolicznościach niska temperatura i powiewy wiatru, potęgują uczucie osamotnienia i stopniowego odchodzenia na drugą stronę życia. Kilkudziesięciogodzinna walka o przetrwanie, brak snu, głód – to wszystko sprawi, że załoga będzie musiała zmierzyć się nie tylko z siłami natury, ale też dużo ważniejszym wrogiem – własną słabością.

Mimo skromnych rozmiarów, zadziwia mnie, jak zręcznie autor kontrastuje wielkie wydarzenie z delikatnością i stonowaniem. Kárason udowadnia, że o tragedii można mówić nie tylko w języku ‘parku rozrywki’, ale także w stylistyce teatralnej. Swoją uwagę koncentruje na działaniu ludzi, potęgę natury ustawiając w roli tła. Fascynujące są te małe, wyrywkowe biografie osób, które nawet w starciu z niemożliwym, zachowują trzeźwy umysł i potrafią podejmować trudne decyzje. Autor mówi o wielu ważnych postawach: honorze, odpowiedzialności, harcie ducha, godności, odwadze, ale także słabości, która już oswojona, może być podwaliną wielu sukcesów w przyszłości. Nie robi jednak tego przy użyciu patosu i kwiecistości, stawiając za to na skondensowanie i surowość. 

Ważna jest w „Sztormowych ptakach” struktura, całkowicie pozbawiona dialogów. To zapis wewnętrznych przeżyć, przetykanych co jakiś czas poetyckimi opisami natury oraz retrospekcjami z życia wybranych członków załogi. Jest wśród nich młody, niedoświadczony Lárus. Właściwie to nawet nie miał być marynarzem, nigdy nie mierzył się ze specyfiką tego zawodu, męczy go ciągła praca i brak snu. Podczas dramatycznych chwil, będziemy obserwować go ze szczególną uwagą. Dla niego to wydarzenie jest totalną nowością, prawdziwą inicjacją dorosłego życia. Istotne jest tu nie tylko samo zmaganie się z naturą, ale też szybkie dojrzewanie do nowej roli zawodowej oraz cenne obserwacje, ukazujące znaczenie doświadczenia w rozwoju człowieka.

Największe wrażenie zrobił na mnie sposób, w jaki ta historia została opowiedziana. Brak słownych piruetów, żadnego wodolejstwa, maksimum treści, przy minimalizmie słów. „Sztormowe ptaki” cechują się doskonałą kompozycją, przemyślaną treścią oraz szeroką przestrzenią interpretacyjną. To książka, którą można przeczytać bardzo dosłownie, zamknąć i odłożyć na półkę z poczuciem dobrze spełnionej misji. Ale warto poświęcić jej nieco więcej uwagi, bo to rzecz wykraczająca poza oczywistość, mająca wiele do zaoferowania dzięki swojej uniwersalności. Brakuje takich książek.

Recenzja "Anatomia pewnego ludobójstwa" Omer Bartov

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360

Tłumaczenie: Adam Musiał

Oprawa: twarda

Premiera: 23 października 2019 r.

Buczacz to kilkudziesięciotysięczne miasto leżące na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim, nad rzeką Strypą. Zgodnie z historycznymi podaniami powstał w XII wieku. Od tego czasu wielokrotnie zmieniał swoich przywódców, właścicieli czy dominującą narodowość. Panowanie nad tymi ziemiami pełnili w różnych epokach historycznych między innymi: Michał Awdaniec herbu Abdank, magnaci Buczaccy, Golscy, Potoccy, Habsburgowie czy Imperium Rosyjskie. Buczacz przetrwał najazdy ze strony Chanatu Krymskiego i Księstwa Mołdawskiego, spalenie przez wojska tureckie w 1676 roku i naloty podczas I wojny światowej.  

Dzieje tego niewielkiego kresowego miasta bada w swojej książce Omer Bartov, historyk i wykładowca na Uniwersytecie Browna. Wychodzi od ważnego wydarzenia – eksterminacji ludności pochodzenia żydowskiego w okresie drugiej wojny światowej. Ocenia się, że łącznie w Buczaczu i jego okolicach pochowanych jest około 10 tys. Żydów, ofiar Holokaustu. Autor nie skupia się jednak na statystykach, nie pławi się także w krwawych opisach samego wykonania wyroku. Zamiast drobiazgowo opisywać otoczenie tego zdarzenia, podchodzi do temu analitycznie. Śledząc burzliwe losy miejscowości, bada anatomię tego, co wydarzyło się w XX wieku.

Swoją narrację prowadzi z punktu widzenia zwykłego człowieka. Oddaje głos różnym osobom, raz wojskowym, innym razem zwykłym rolnikom czy nauczycielom. Nie pomija żadnego źródła, jeśli jest ono dostatecznie rzetelnie udokumentowane. Dzięki temu zabiegowi, cała historia ze zwykłego reportażu, zaczyna pełnić rolę  pomnika żyjącego miejsca. Bartov zwraca uwagę na małe rzeczy, z których rodzi się świadectwo konfliktów narodowościowych i wypływających z nich objawów przemocy. Jak dowodzi w swojej książce, brutalność istniała w tym miejscu od zawsze. Przytacza chociażby historyczne zabiegi rozcinania brzuchów i zaszywania w nich żywych kotów, czy pozbawianie matek swoich nienarodzonych dzieci. Nie dyskredytuje żadnej ze stron, na wielu przykładach pokazuje, że wina nigdy nie jest jednowymiarowa. Polacy, Żydzi i Rusini, mieli swoje odmienne optyki na kwestie gospodarcze, edukacyjne, religijne czy społeczne. Każdy naród inaczej wyobrażał sobie przyszłość, jednocześnie nie zapominając dawnych urazów. Tak właśnie doszło do punktu kulminacyjnego: masowych egzekucji, pogromów, codziennych gwałtów.

Jeśli ktoś myśli, że w Polsce nie wydaje się już dobrych książek z gatunku literatury faktu, niech koniecznie sięgnie po „Anatomię pewnego ludobójstwa”. Bartov doskonale łączy historię i literaturę ze szczegółową rekonstrukcją losów zwykłych ludzi, którzy raz byli ofiarami, by za chwilę zmienić się w drapieżnych oprawców. Multum faktów, źródeł, postaci, wcale nie przytłacza, a wręcz przeciwnie, pasjonuje. Autor pisze bezkompromisowo, niczego nie pomija i nie wygładza. Jego książka jest przy tym nie tylko dokumentem potwornych zdarzeń, ale też przestrogą. Bo chyba najważniejszym i najbardziej przytłaczającym wnioskiem płynącym z tej lektury jest to, że historia fanatyzmu i konfliktów etnicznych nigdy się nie kończy.

„Anatomia pewnego ludobójstwa” to wielowymiarowe w swoim przesłaniu i wielopoziomowe w ukazywaniu zwykłych problemów studium, zmuszające do kojarzenia wątków rozproszonych, a jednak powiązanych ze sobą. Cenię takie książki, które prowadzą mnie od Polski do Ukrainy, od kwestii Żydowskiej, do Holokaustu, od jednostki do narodu, od deficytu do nadmiaru, od brutalnego grzechu do rachunku sumienia, od świata w książce do rzeczywistości. Bardzo dobra pozycja, pisana zarówno dla dzielenia się wiedzą, jak i ku przestrodze.

Recenzja "Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 672

Tłumaczenie: Włodzimierz Cieciura, Zofia Jakubów, Irena Kałużyńsk, Joanna Karmasz, Lidia Kasarełło, Tomasz Kozłowski, Łukasz Mrugała, Małgorzata Religa, Przemysław Sielańczyk, Maciej Szatkowski, Ewa Paśnik Tułowiecka, Agnieszka Walulik

Oprawa: twarda

Premiera: 11 września 2019 r.

Statystyki podpowiadają, że w Polsce wydaje się rocznie około 27 tysięcy książek. W tym samym okresie, w Chinach wydaje się ich blisko pół miliona, z czego ponad połowa to książki nowe. Oczywiście dawniej ten rynek był nieco mniej ekspansywny. Niewielka też część z tych liczb dotyczy publikacji rodzimych, a jeszcze mniejszy ich ułamek to opowiadania, liryka bądź dramaty. Wszak żyjemy w czasach kryminałów, romansów i coraz bardziej też komiksów. Pochodząc więc do redakcji antologii opowieści chińskich z okresu XX i XXI wieku, należy liczyć się z tym, że wybór nie będzie aż tak duży – może z milion książek. Rzecz jasna to tylko szacunki i to niepoparte żadnymi oficjalnymi danymi. To raczej zdroworozsądkowa logika podpowiada, z jak niewiarygodnie trudnym zadaniem przyszło zmierzyć się redaktorom „Kamienia w lustrze”. 

Zastanawiam się, jak można dokonać konkretnego wyboru z tych setek tysięcy historii, jakie przez lata napisano w Chinach. Jak pogodzić różne czasy, języki, sposoby narracji. Te wszystkie ludowe przypowieści, z historiami pełnymi grozy, brutalności, z literaturą przesiąkniętą bólem rewolucji kulturalnej czy z modernistycznymi lub surrealistycznymi obrazami współczesnego człowieka. Jakim algorytmem posłużyć się, aby na kilkuset stronach zmieścić godną reprezentację literatury traktującej o bohaterach jeszcze nienarodzonych, o dzieciach, o dojrzewaniu, rodzicielstwie, a także o powolnym żegnaniu się z tym światem. Co zrobić, aby w jednym tomie zebrać te wszystkie narracje związane z wojnami, z uciskiem, z niedopasowaniem, z dyskryminacją.

Myślę o tym wszystkim i naprawdę nie wiem. Chińska różnorodność jest niewyczerpana, a szukanie wspólnego mianownika dla nieskończoności jest w matematyce nieosiągalne. Na szczęście w literaturze sztywna liczbowa logika może być czasem zastąpiona podejściem humanistycznym. Dlatego, co udowadnia nam nowość od Państwowego Instytutu Wydawniczego, w jednej książce można odwoływać się do specyficznych jednostek miary, do historii rewolucji sinhajskiej, do Świąt Smoczych Łodzi, do klasycznych przepisów na baraninę w gorącym kociołku, do pozycji bosonogich lekarzy w małej wiosce czy licznych postaci – dowódców, aktorów, pisarzy, filozofów, malarzy, grafików i innych. Można zawrzeć poruszającą opowieść o miłości wpisaną w cykl życia przyrody („Graniczne miasto”), satyryczną, zabawną historię o pracowniku naukowym odkrywającym wciąż na nowo pojęcie seksualności („Trzydzieści lat, wiek samodzielności”), chaos, cierpienie i niewysłowioną brutalność młodzieńczego świata, połączonego z atmosferą nostalgii („Era tatuażu”) oraz eseje o mieście Lhasa czy tybetańskim święcie ubogich („Tybetańskie strofy”). Można też włączyć w taką książkę cudowne w swojej prostocie i melancholii wiersze o jesieni, o byciu po deszczu, o świetle księżyca, duchach, niebie wieczornym czy płatku na śniegu. Można też całość spiąć manifestem postmodernistycznym z teatru chińskiego, z którego dowiemy się że miłość jest we wszystkim: muzyce, literaturze, osobach nienarodzonych i tych stąpających po Ziemi, w potrawach, w słońcu, polityce i kolorach.

Nie sądzę, aby na sformułowanie takiej antologii był jeden przepis. Mnogość dróg jakimi można się poruszać daje pewną dowolność, którą jednak dość łatwo przechylić na błędną stronę. Redaktorzy trzymają się klucza sprawdzonych nazwisk. Dobierają prace autorów cenionych na świecie, tworzących w różnych kontekstach kulturowych. Warto zwrócić uwagę chociażby na Wang Xiaobo, Shen Congwen czy Zhang Chengzhi, którzy nie byli do tej pory tłumaczeni na język polski (za wyjątkiem pojedynczego opowiadania Congwena). Nie zabrakło też oczywiście znanych i cenionych również w Polsce Su Tonga („Zawiesić czerwone latarnie”), Yu Hua („Żyć!”, „Kronika sprzedawcy krwi”, „Nie mam własnego imienia”) oraz Can Xue, o której głośno zrobiło się niedawno, gdy w przednoblowskich przewidywaniach plasowała się wyżej niż Olga Tokarczuk. Co ciekawe, wśród autorów zabrakło miejsca dla Mo Yana i Gao Xingjiana, co najlepiej pokazuje, z jakim formatem opowieści mamy do czynienia.

Nie przez przypadek nie wnikam tym razem głębiej w treść poszczególnych opowieści. Nie chodzi tu o problem ze zidentyfikowaniem fabuły czy przesłania. Nie jest też to wynikiem odmiennych kontekstów kulturowych. Jestem przekonany, że mimo odmiennej niż europejska specyfiki, te historie pozostają uniwersalne i czytelne w każdym zakątku naszego globu. Nie skupiam się na konkretnej narracji, aby jeszcze bardziej podkreślić różnorodność, jaka została nam tu zaproponowana. Miłość i nienawiść, melancholia i dosłowność, brutalność i humor, modernizm i liryczność, klasyczna nowela i surrealistyczna figura, legenda i zagubienie w nowoczesnym świecie. W tej antologii jest tak wiele, że próba zdefiniowania ogromu zawartej tu mądrości, odwołań do tradycji i wątków, skończyłaby się małą pracą doktorską. A ja zamiast literaturoznawczych rozważań, wolę emocje. Czytając „Kamień w lustrze”, nie miałem poczucia zwiedzania obcego mi kraju, ale dotykania jego niezwykłej pełni, która objawia się w wielu barwach. Egzotyka, różnorodność stylów, niesamowitość – to wszystko sprawia, że tę książkę bez zastanowienia mogę nazwać WIELKĄ literaturą i jednocześnie najlepszym zbiorem opowiadań, jaki wydano w Polsce w tym roku.

Recenzja "Pokolenie wyżu depresyjnego" Michał Tabaczyński

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 332

Oprawa: miękka

Premiera: 27 listopada 2019 r.

Niełatwym zadaniem jest dokonanie krytyki dzieła, będącego krytyką współczesności, które wyszło spod pióra cenionego krytyka literackiego (do którego zresztą pod względem intelektualnym jest mi bardzo daleko). Wychodząc z tego założenia, tym razem nie będę interpretował, szufladkował i narzucał swojego punktu widzenia. Nie będę także doszukiwał się cech specyficznych tej prozy czy ewentualnych potknięć. Postaram się mówić wyłącznie o moich wrażeniach, ewentualne wątpliwości zaś, rozwiewać cytatami.

Czym jest pokolenie, o którym pisze Tabaczyński? Kim są ci wszyscy ludzie, którzy chodzili do szkoły ‘na rano’, oglądali „Czarnego Orfeusza” (panie Michale, nadal są młodzi, którzy o nim słyszeli i nawet widzieli!), jako pierwsi dostąpili diagnozy depresji, są pionierami wśród aptekarzy amatorów, na własnej skórze przekonali się, czym jest powszechny dostęp do samochodu i tak dalej? „Jesteśmy pokoleniem depresyjnego wyżu, jesteśmy najsmutniejszym pokoleniem świata – to w nas zbiegły się wszystkie plagi, wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie: resztka czytelniczych nawyków późnego PRL-u (podbita przez eksplozję cyfrowej kultury tekstu, jego nadmiaru), jego kultura wielkiego niedoboru (podbita przez nagłą eksplozję nadmiaru), epidemia automobilizmu.”. Tak, niestety tym pokoleniem jesteśmy my wszyscy, a im szybciej sobie to uświadomimy, tym lepiej dla nas. 

Tabaczyński jest w swoim diagnozowaniu depresyjności autorem zarazem czujnym i krytycznym, ale też, co z pewnością odróżnia go od wielu innych, pozostaje przy tym pisarzem. I to pisarzem bynajmniej nie przeciętnym. Sami zobaczcie, jak to się doskonale czyta „W drodze do pracy ze spojrzeniem wlepionym w świat istniejący pod naszymi nogami konieczne się wydaje, czy to dla bezpieczeństwa, czy choćby sprawdzenia, że poruszamy się we właściwym kierunku, by od czasu do czasu spojrzeć, choć bez unoszenia głowy, przed siebie”. Przecież mógł napisać po prostu – ‘Idąc do pracy patrzymy pod nogi”. Większość by właśnie tak to napisała. Ale Tabaczyński woli podkreślać małe rzeczy: po pierwsze, patrząc na powierzchnię, po której się poruszamy, nie sposób nie rzucać okiem przed siebie; ta powierzchnia to oddzielny ekosystem, rządzący się swoimi prawami; wreszcie kładzie nacisk na niebezpieczeństwa w naszym życiu i fakt, że o zagrożeniu nie sposób zapomnieć choćby na chwilę. A jakie to jest rytmiczne, jak melodyjnie zjawiskowe. Tego się nie czyta, po tym się płynie.  

Albo spójrzmy na taką wypowiedź „Czyta więc z żoną otoczoną jego lewym ramieniem, próbując nie poruszać się, żeby jej nie budzić, ale jednak móc przewracać kartki, o ile nie korzysta z czytnika, który rzecz całą ułatwia – otwiera się tu temat nowych technologii w służbie trwałości związków międzyludzkich, partnerskich, małżeńskich nawet.”. Ileż tu jest tematów wrzuconych w jedno tylko zdanie! Chodziło przecież tylko o przekazanie informacji, że przed snem czytamy w łóżku (przynajmniej w teorii). A my dowiadujemy się dodatkowo, że trzeba sobie radzić z niewygodą drugiego ciała u boku (święta prawda!), martwić się o przewracanie kartek, można też używać nowych technologii, które, tu bardzo ciekawa socjologicznie uwaga, mogą też sprzyjać rozwojowi więzi międzyludzkich (ot i paradoks!). Podziwiam ten twór słowny nie tylko dlatego, że jest tak uroczo poprawny, nie chodzi też wyłącznie o jego multitematyczność. Podziwiam go, bo jest tak rozbrajająco prawdziwy i dosłowny (co wcale nie oznacza, że jest zamknięty na dopowiedzenia). A przecież podałem przykłady tylko dwóch zdań, z których żadne nie było zdaniem kluczowym, pchającym wywód do przodu. To bardziej łączniki między mądrościami. A tych tak łatwo zdradzać nie chcę.

„Pokolenie wyżu depresyjnego” zachwyca mnie stylistycznie, to już ustaliliśmy. Są jeszcze dwa powody, dla których uważam tę książkę za wyjątkową. Pierwszym jest erudycja autora, drugą zaś umiejętność łączenia obserwacji ze sztuką. Oba powody są zresztą ze sobą silnie powiązane.  Mocno robi się już na samym początku, gdy rozbierając na czynniki pierwsze przeciętny dzień, przeciętnego Polaka, Tabaczyński opisuje prześwit w kontekście dzieł Prousta, Lindgren, Blanchota czy Tarjei Vesaasa.  I nie jest to bynajmniej opis encyklopedyczny. „Blanchotowi te wszystkie senne, przebudzeniowe rozważania służą do wyzyskania owej niezgłębionej i niezgłębialnej analogii: śnienie i pisanie”. I tak od jednego tematu, podążamy do kolejnego, robimy krok do tyłu, by zaraz skoczyć dwa do przodu, a co najważniejsze, te wszystkie rozrzucone niby niedbale nitki tematów, łączą się w całość, w jeden zwarty, wszechstronny obraz czasu, którego nikt nie lubi.

I tak właśnie, od wspomnianego prześwitu, przez przebudzenia, śniadania, listy, pracę, obiad i korki, podążamy aż do snu, poprzedzonego lekturą książki, bilansem dnia i kolacją. Autor krok po kroku obnaża nasze przyzwyczajenia z ich braku logiki, zasadności i modowości. Bo chyba właśnie takie jest najważniejsze przesłanie tej książki, przynajmniej dla mnie – człowieku, robisz głupotę, bo inni też ją robią; wpadliśmy w rozpędzony pociąg, który odrzucał mądrości dawnych pokoleń i gna ku zagładzie (w domyśle – depresji). Nie oznacza to wcale, że Tabaczyński chce nas straszyć (a może jednak?_, wręcz przeciwnie, świetnie się bawi. Co rusz żartuje z siebie, z otoczenia, z nas. Jest to jednak śmiech przez łzy, nikomu nie jest przecież łatwo oglądać, jak dochodzimy powoli do ściany. 

Nie sposób omówić tej całej różnorodności, jaką oferuje nam esej. Mnogość intertekstualnych odniesień, zdjęć otoczenia opatrzonych nieoczywistym komentarzem, kreatywnych wycinanek, recept dawkowania leków, dzienników, odpowiedzi na listy – to wszystko i jeszcze więcej nie pozwala się nudzić, ba, nie pozwala się też od lektury oderwać. To taka książka, która nie daje spokoju, otwiera oczy, zachwyca i poraża. Jest drapieżna, brawurowa i dowcipna. Jedyna w swoim rodzaju. 

Na koniec jeszcze kilka cytatów doskonale oddających to, co myślę coraz częściej o rynku książki (także niestety o moim czytaniu). „Nie żeby świadczyło to o naszym pokoleniowym ponadprzeciętnym oczytaniu, bo oczytani nie jesteśmy: torturując się ponad miarę, sporządzamy listy naszych lekturowych braków, niewybaczalnych czytelniczych zaniechań, wstydliwych pominięć – wypełniają one notatniki tak grube, że zmieściłyby całkiem zgrabne powieści detektywistyczne albo zwięzłe rozprawy naukowe (których nie piszemy, bo jesteśmy zajęci sporządzaniem tych inwentarzy – zaległości lekturowych też nie uzupełniamy z tego samego powodu). I pewnie to po nas zostanie: ewidencje braków i deficytów.”; „Czytamy depresyjne książki, oglądamy depresyjne filmy, gramy w depresyjne gry wideo, naszymi ulubionymi lekturami stały się biografie depresyjnych bohaterów masowej kultury”; „Literatura depresji jest tak obfita, jak uboga jest literatura przedświtu. Nawet najbardziej wprawieni czytelnicy, ci, którzy stanęli do tej upiornej rywalizacji pod hasłem: „w roku 2018 przeczytam 52 książki, nie licząc kucharskich poradników i przewodników po turystycznych atrakcjach”, nie mają z nią szans.”

Recenzja "Dziewięć opowiadań" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 256

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

Już przy omawianiu innych zbiorów krótkich forma Salingera podkreślałem, że jednym z najważniejszych jego utworów był „Idealny dzień na ryby”. Akcja opowiadania rozgrywa się w nadmorskim kurorcie, gdzie swój ostatni dzień życia spędza Seymour Glass. Wypoczywa wraz z żoną Muriel. Konstrukcja opowieści jest typowa dla amerykańskiego pisarza – z pozornie błahych rozmów, kreuje świat przepełniony mistyczną symboliką i wojenną traumą. Seymour jest jedną z ofiar wojennej pożogi, o czym najlepiej świadczy scena nad morzem, gdy zamiast stroju kąpielowego, ma na sobie szlafrok. Chce w ten sposób ukryć tatuaż numeryczny z obozu koncentracyjnego, którego się wstydzi. Jego powojenna obsesja zbierze ostateczne żniwo w finale opowieści, gdy młody człowiek strzeli sobie w głowę. Zanim jednak dokonana tego wyboru, spotka na plaży małą Sybil. Po chwili rozmowy, Seymour wymyśla zabawę – będzie poszukiwał wraz z młodą towarzyszką rybę bananówkę. Zastanawiający jest tu przede wszystkim opis tej ryby, sugerujący seksualny podtekst sceny. Ale nie o falliczny kształt przecież chodzi. Bohaterowie Salingera mają dobry kontakt z dziećmi, nie są pedofilami. To w młodym pokoleniu ucieleśnione jest dobro i niewinność. Wnioski bohatera dotyczące kształtu ryby, uświadamiają mu, jak podły i lubieżny jest świat dorosłych. Pokazują mu też, dokąd będzie zmierzał, kim prawdopodobnie niedługo się stanie, jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli. I ostatecznie wymyśla wspomniany wcześniej strzał w głowę.  

To jedno opowiadanie daje nam idealny przykład wszystkiego tego, co Salinger stara się nam przekazać w swoich krótkich narracjach. Ważny jest u niego dualizm – prostemu stylowi i powszednim dialogom, przeciwstawia splątane treści natury rodzinnej, religijnej, filozoficznej i mistycznej. Można te opowieści odczytywać na tej pierwszej, dosłownej płaszczyźnie. Niestety okazuje się wtedy, że w pewnym momencie brakuje puenty, jakiegoś zwartego zakończenia czy podsumowania. Dopiero szukanie znaczeń między słowami, porównanie treści jego dzieł i doszukiwanie się wzajemnych synergii, daje właściwy odmienny, znacznie bardziej satysfakcjonujący punkt odbioru. To właśnie stąd wzięła się popularność Salingera – jego książki otwierały oczy na problemy dawniej w literaturze nieporuszane: sens istnienia, męczący swą powtarzalnością obraz człowieka, brak możliwości wyjścia poza sztywne ramy przyzwyczajeń i oczekiwań.

Dużą rolę w uniwersum Salingera pełnią dzieci. W innym, również doskonałym opowiadaniu, narratorem jest dziesięcioletni geniusz Teddy.  Rozmawia z młodym mężczyzną Nicholsonem na tematy ważne dla samego autora - istoty życia i reinkarnacji. Ten nieletni człowiek, ma w sobie całe morze duchowej dociekliwości, która mogłaby zawstydzić niejednego dorosłego. Rozmowa kończy się w momencie, gdy Teddy idzie na basen, na kolejne zajęcia w harmonogramie. W ostatniej scenie Nicholson słyszy przeraźliwy wrzask małej dziewczynki. I znowu, jak w „Idealnym dniu na ryby”, mamy rozmowę międzypokoleniową, religię i mocne zakończenie. Schemat jest powtórzony, a jednak cała historia daje zupełnie odmiennie wrażenia. Czytając Salingera zadawałem sobie pytania, jak ten człowiek już w latach pięćdziesiątych był w stanie przewidywać jeden z ważniejszych problemów obecnych czasów – zmuszania dzieci do ciągłego rozwoju. Przedwczesne dojrzewanie, może przynieść też nieoczekiwane skutki, jak chociażby niechęć do mieszkania w tym brudnym świecie. 

Literatura Salingera ma wiele wspólnego z teatrem. Bohaterowie odgrywają swoje role i znikają. Mało tu dosłowności, wszystko co cenne ukryte jest w małych gestach. Książki Salingera otwierają oczy na kilka istotnych kwestii: co po śmierci, czy warto angażować się całym sobą w idee sterowane odgórnie, jak bardzo moda i czasy determinują nasze myślenie. Ja w tym morzu banalnych spotkań i rozmów, którymi obrzuca mnie w ostatnim czasie autor „Buszującego w zbożu”, odkrywam wielkie prawdy o mnie. Nie wiem czy mnie to czegoś uczy, nie ma pojęcia, czy wpłynie jakoś na moje życie, na pewno jednak skłoni do ponownej weryfikacji celów i środków. To też jakaś funkcja literatury.

Recenzja "Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

W 1948 roku J.D. Salinger opublikował opowiadanie o samobójstwie młodego człowieka. „Idealny dzień na ryby” to historia niezwykle subtelna, która całkiem zasłużenie zyskała rozgłos. Od niej rozpoczęła się też obsesja autora, który wracał później do niej wielokrotnie, jak chociażby w „Franny i Zooey”, w którym na końcu wspomina słowa tragicznie zmarłego Seymoura. W zbiorze „Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: Wprowadzenie”, który po raz pierwszy pojawił się w New Yorkerze, znowu wracamy do postaci jednego z członków rodziny Glassów. Obie opowieści dotyczą Seymoura, a uściślając, obie poruszają jego problemy, ponieważ samego bohatera w nich nie ma. 

W  „Wyżej podnieście strop, cieśle”, po raz pierwszy wydanym w 1955 roku, narratorem jest Buddy Glass, alter ego Salingera. Właśnie wyszedł na przepustkę, by udać się na ślub swojego brata. Narracja skupia się na rozmowach Buddy’ego z gośćmi oraz zapoznawaniu się z fragmentami pamiętnika Seymoura. Przeważającym tematem jest sama postać przyszłego samobójcy, która jednak nie krystalizuje się choćby na chwilę. Salinger wiedząc jaki los pisany jest bohaterowi, nie jest w stanie go zmaterializować, przywrócić na łono życia. Trudność wynika też z tego, że Seymour, to jak wynika z przedstawionych relacji, człowiek bliski świętości, poeta i uzdolniony geniusz. Należy mu się więc wieczna pamięć i pośmiertny spokój. Rozbieżność charakterystyki (ucieleśnienie ideałów) z jego losem może przywodzić na myśl postać Pursewaredena z durellowskiego „Kwartetu aleksandryjskiego” – wielka indywidualność, która do niczego nie doszła. 

Drugie opowiadanie, tym razem utrzymane w  formie strumienia świadomości, ponownie ogniskuje swoją uwagę wokół Seymoura. Inspiracją do refleksji o jego życiu i wpływie na otoczenie są jego wiersze. Dokładnie 184 wiersze haiku. Buddy wspomina swojego brata, serwując nam opisy jego fizjonomii, osobiste przemyślenia, anegdoty z dzieciństwa. Wszystko to prowadzi go do jednego wniosku – Seymour był wielkim człowiekiem, a on już zawsze będzie żył w jego cieniu. W tym sensie można dostrzec spójność i synergię treści z pierwszym opowiadaniem zbioru. Ale to nie do końca jest sedno całej książki, przynajmniej ja odczytuję to nieco inaczej. Salinger pisze także o swego rodzaju niemocy w wyrażaniu pewnych kwestii słowami. Są przecież rzeczy, do których trzeba dorosnąć. Zrozumieć je nie semantycznie, ale emocjonalnie. Bo język ma swoje ograniczenia, potrafi fałszować rzeczywistość, poddawać się wielu chybionym interpretacjom. 

Wszystko co tu czytamy, potwierdza wielką prawdę o bohaterach Salingera - wszyscy żyją po trosze poza światem, który ich na co dzień otacza. Choć może nie tak do końca, wszak denerwują ich konwenanse, fałsz i konformizm. Zachowują swoją własną mityczność, przejawiającą się zdolnością właściwego osądu oraz umiejętnością dostrzegania tego co faktycznie wyjątkowe, piękne i godne miłości, nawet jeśli czasami mają problemy z właściwym nazwaniem tego. Jednocześnie, można mieć wrażenie, że to oderwanie od codzienności, wynika też trochę z pretensjonalności i sztuczności postaci, będących bardziej namiastkami postaw, niż realnymi ludźmi. Dygresyjność i lepkość języka Salingera może momentami przytłaczać. Warto jednak otworzyć się na te rozważania, nawet jeśli nie dla samych postaci, to dla ich poglądów. Z pewnością jest o czym myśleć.