Recenzja "Rzeźnia numer pięć" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 20 listopada 2018 r.

„Rzeźnia numer pięć” to jedna z tych książek, obok których nie sposób przejść obojętnie. I wcale nie chodzi tu o poruszaną tematykę, a raczej zastosowaną formę. Można powiedzieć, że z tą książką jest trochę jak ze sztuką surrealistyczną – jednych zachwyci konwencyjną innowacyjnością, innych wręcz odwrotnie, oburzy lekkością i rozczaruje nieoczywistością. Vonnegut stworzył dzieło jedyne w swoim rodzaju – postmodernistyczny antywojenny obraz klęski, okraszony szczyptą fantastyki naukowej.

Temat konfliktu zbrojnego powraca w działalności autora „Kociej kołyski” jak mantra. Podczas  II Wojny Światowej walczył na froncie europejskim, gdzie trafił do niemieckiej niewoli i jako jeniec był świadkiem dywanowego bombardowania Drezna przez samoloty alianckie. To wspomnienia tych chwil stanowią fundament powieści. Billy Pilgrim, bohater książki, jest amerykańskim zwiadowcą piechoty, który trafia do niemieckiej niewoli w wieńczących makabryczną wojnę miesiącach. Po okresie spędzonym w obozie, zostaje przewieziony do pracy w Dreźnie, gdzie wkrótce stanie się niemym świadkiem zrównania miasta z ziemią. I mogło się na tym zakończyć, byłoby klasycznie i moralizatorsko, jak w „Pianiście” czy „Czarnym deszczu”. Ale Vonnegut poszedł dalej, i postanowił zbudować alternatywną rzeczywistość, w której kosmici z planety Tralfamadoria najpierw porywają, a następnie nadają bohaterowi książki umiejętność przemieszczania się w czasie do wybranych epizodów swojego życia. W ten sposób Pilgrim przeżywa swoją egzystencje na drugim froncie, w tralfamadorskim zoo, gdzie przypada mu rola jednego z eksponatów. 

„Rzeźnia numer pięć” to książka wymieniana w jednym rzędzie z najważniejszymi dziełami literatury. Jej siłą jest niewątpliwie czarny humor i umiejętność łączenia bardzo trudnego tematu z satyrą na wydarzenie aktualne. Vonnegut doszedł do wniosku, że zwykłe linearne przedstawianie faktów nie robi wrażenia na czytelnikach i nie spełnia swojej roli dydaktycznej w stopniu wystarczającym. Zresztą nie tylko o wymiar edukacyjny tu chodzi. Ta książka to przede wszystkim świadectwo pewnego zdarzenia i próba wyrzucenia z siebie ogromu bólu, jaki to zdarzenie miało na życie jednostki. Tralfamadoria jest tu odbiciem wyobraźni weterana. Pofałdowaną materią z ostrymi krawędziami i wiecznie modyfikującą się formą. To też miejsce pamięci, wewnętrzny rdzeń jestestwa, który zależnie od nastroju przybiera coraz bardziej koślawe kształty. Sposób narracji idealnie uwypukla objawy powojennej choroby – Vonnegut miesza epizody zbrojne i zwyczajne życie, absurd z realizmem, namacalność z magiczną ulotnością. Jednocześnie nie boi się szydzić z różnych stron konfliktu, ukazuje ich decyzje i postępowanie w krzywym zwierciadle rzeczywistości, dowodzi, że nikt tak naprawdę nie pozostał niewinny. Bez patosu, bez sentymentalizmu, bez ustępstw – prosto z mostu.

Jest „Rzeźnia numer pięć” osobistym i ironicznym trenem ku czci poległych w bezsensownym ataku. Pomimo lekkiej formy, ciężar gatunkowy utworu przygniata swoim gabarytem. I jeśli mam być szczery, ta łamiąca przyjęte normy fraza nie może być przeze mnie w pełni zaakceptowana. Brak logiki zdarzeń i oddanie się strumieniom powykręcanej świadomości odciąga uwagę od tego co jest w tym wszystkim najważniejsze – od cierpienia. Choć przekaz Vonnegut’a jest jasny i ciekawie skomponowany, nie czuję się dotknięty do głębi, nie umiem wskrzesić w sobie wystarczających pokładów empatii dla tego bohatera. Także przyjęta stylistyka, oparta na bardzo prostym języku, choć wzmaga uczucie obcowania z jakąś określoną jednostką, burzy jednocześnie granicę między literaturą a bajdurzeniem.

Recenzowana pozycja to bez wątpienia projekt wyjątkowy. Nikt wcześniej z taką odwagą i fantazją nie podszedł do tematu ludobójstwa i skutków, jakie to zdarzenie wywiera na psychikę świadków. Vonnegut umiejętnie tasuje historię i elementy fikcyjne, z premedytacją kładzie nacisk na rzeczy niesamowite, by sprowokować czytelnika do zagłębienia tematu drezdeńskiej zagłady. Inna sprawa, że skala anormatywności i literackiej wyobraźni, jest tu w mojej opinii przeszkodą w osiągnięciu celu. Mogę powiedzieć kolokwialnie, że jest to, mimo upływu czasu, nadal za dziwne, za nowe, za pokręcone. Mimo  wszystko stoję na stanowisku, że takie książki po prostu trzeba znać i wyrobić sobie samemu o nich opinię. To właśnie takie dzieła jak „Rzeźnia numer pięć” kształtują obraz literatury, świadomie dzielą publiczność i domagają się wciąż powracającej dyskusji o koszmarze wojny, ludzkiej bezduszności i empatii dla tych wszystkich, którzy często mimowolnie cierpieli w imię globalnych układów politycznych.

Ocena:
 

Recenzja "Królestwo" Szczepan Twardoch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie 

Liczba stron: 352

Oprawa: twarda

Premiera: 31 października 2018 r

Lektura „Królestwa” utwierdziła mnie w przekonaniu, że Twardoch osiągnął mistrzostwo w zakresie przyćmiewania czytelniczych umysłów. Jeśli spojrzeć na treść tej książki powierzchownie, otrzymujemy co najwyżej interesującą fabułę, która przy innym zapleczu marketingowym, zniknęłaby w morzu nowości. Należałoby więc w tym momencie odwołać się do głębi utworu, jakiegoś ukrytego egzystencjalnego, lub chociaż pseudofilizofiznego tonu. Do czegoś, co sprawiałoby, że podczas poznawania dziejów Ryfki, Dawida i Jakuba, moje szare komórki pracowałyby ze zwiększoną siłą. Niestety, nic podobnego tu nie dostrzegam. Cóż więc jest takiego w tej prozie, że sprzedaje się w ponadnormatywnym nakładzie, a ludzie czekają na informację o nowym projekcie autora z zapartym tchem?

Świat książek bestsellerowych, do którego Twardoch dołączył już jakiś czas temu, bazuje na kilku ważnych filarach, od których także autor „Morfiny” uciec nie może. Przede wszystkim chodzi tu o cykliczność wydawniczą, kontynuację sprzedających się pomysłów, proste, ale nie banalne kreowanie postaci, trafny dobór tła czy wpisanie się w popkulturowo slang. Proza śląskiego autora do tego zestawu dokłada jeszcze jeden element – historię. Ona gra tu pierwszoplanową rolę. Jest w tej ponurej rzeczywistości coś niesamowitego, co przyciąga uwagę. Wyobraźnia przestrzenna pisarza nie podporządkowuje się podręcznikowym opisom, zostaje poddana fikcjonalizacji historycznej. Przedwojenna i wojenna Warszawa została z jednej strony nakreślona bardzo starannie, co potwierdza dobre merytoryczne przygotowanie autora do pracy, z drugiej strony odnoszę wrażenie, że ta Twardochowa przestrzeń utkana jest z fantazji i zmysłów. Fetyszyzacja detali miesza się tu z ponurymi, wyśnionymi wydarzeniami. Nie jest to dla mnie namacalne, a raczej komiksowe, narysowane bardzo grubymi kreskami, podobnie zresztą jak postaci. Aktorzy tego dramatu nie mogą być ludźmi przeciętnymi – każdy musi czymś się wyróżniać, być wyrazisty i  nakreślony w konwencji czarny-biały. Fabuła gna, emocje buzują, a wrażenie efekciarstwa wzrasta z każdą kolejną stroną. Nawet te pozornie bardziej intymne fragmenty książki, wypełnione są wysokim stężeniem smutku i goryczy, która jak żywo przypomina czarne motywy z Marvelowej sagi. Twardoch wykorzystuje zatem historię, do kreowania własnych światów, opartych na naśladowaniu współczesnych, dobrze prosperujących prądów w sztuce.

Autor wpadł w pułapkę dysharmonii między własną, rozdartą przez wymagania rynku, wyobraźnię twórczą i imaginarium aktualnej popkultury. Tę przypadłość widać już było w „Królu”, a jego kontynuacja tylko utwierdza w tym przekonaniu. Mało ambitne skupienie się na jednym wymiarze postaci i całkowite oddanie się potoczystej stylistyce, spłaszcza jego dzieła do roli symbolu literatury środka. Nie pomaga nawet tak specyficzna dla autora refreniczność. O ile jeszcze w „Morfinie” powracający głos kochanki wprowadzał w historię świeżość i dynamikę, o ile w „Drachu” enigmatyczna pieść przeszłości pozwalała uwierzyć w abstrakcyjność pojęcia czasu, o tyle w dylogii jest to już zwyczajna gadanina i tworzenie zbędnego materiału. Coś, co miało spełniać rolę ornamentu, ostatecznie okazuje się przeszkodą na drodze rozwoju zdarzeń i niepotrzebnym kłapaniem, zwykłą powtórką z rozrywki.

 „Królestwo” to także mocny powrót do autorskiej idee fixe, czyli tożsamości narodowej. Pisarz zgrabnie porusza się między tematami etnicznymi, zabiera ściśle określone stanowisko w kwestii polsko-żydowskiej. Jego bohater – Jakub Szapiro, Żyd z krwi i kości, który Żydem być nie chce, ciągle otrzymuje dowody rodzącego się antysemityzmu. Nacjonalizm, odrzucenie, tworzenie getta, przemoc. Trudny to temat, o którym część wolałaby zapomnieć, wybrzmiewa u Twardocha z nową siłą, odświeża ten czarny epizod polskiej rzeczywistości. Działa trochę jak kompas, za wskazaniem którego warto podążać, bo to bodaj jedyny element książki faktycznie wnoszący wartość dodaną do tego co obecnie się na rynku pisze i pewien spójnik, łączący książkę z pojęciem artyzmu.

Twardoch podejmuje też dwa wątki społeczne – sprawę feminizmu oraz relację między ojcem i synem. Aktywność w „Królestwie” przejmuje Ryfka, która początkowo traci niemal wszystko, musi walczyć o przetrwanie, by ostatecznie wyjść w okresu wojny z podniesioną głową. To postać zwycięska, co ma o tyle duże znaczenie, że w jej cieniu kuli się pogrążony w marazmie, dawny król. W Ryfce skupia więc Twardoch metaforę unoszenie się ponad ograniczenia płciowe, daje szansę drugiej stronie łańcucha gatunkowego, puszcza oko w stronę żeńskiej strony swojej czytelniczej ekipy. Ale świat kobiet, to przecież nie tylko Ryfka. Twardoch obudowuje jej postać innymi, jak chociażby Emilią, żoną Jakuba, która na każdym kroku pokazuje swoją niezłomność i silny charakter.

Jednym z bohaterów powieści jest też Dawid, syn Jakuba, i jego codzienne próby trwania w trudnym wojennym ekosystemie. Jest Twardoch wiarygodny w malowaniu cierpienia tego młodego człowieka, nie sprawdza się jednak jako psycholog rodzinny. Banalność żalów i pretensji dziecka, odrzucenie rodziciela i całkowite wyparcie się więzi, razi swoją oczywistością. Trudno nie odnieść wrażenia, że to kolejny poboczny wątek, którego jedynym celem jest udowodnienie naczelnej prawdy – Król upadł. Oddanie palmy pierwszeństwa bliskim Szapiro jest więc dla mnie tanim chwytem, próbą wzbogacenia gangsterskiej historii w sztuczną głębię, odwołaniem się do miłości jako ostatniej deski ratunku w obliczu nieuchronnego szufladkowania tejże prozy.

Oczywiste jest, że „Królestwo” różni się od „Króla”, tak być musiało. Twardoch to inteligentny gracz, wie że kotlet odgrzewany dwa razy na tym samym oleju smakuje co najwyżej przeciętnie. Poszedł więc nieco dalej, zrezygnował z męskich atrybutów (mafiosów, kokainy, burdeli, bójek), a skupił się bardziej na tym co społecznie wrażliwe – tożsamości narodowej, krzywdzie wojennej, rodzinie i uczuciach. To proza dalece bardziej spokojna, ale przy tym wcale nie mocniej poruszająca. I w sumie nie ma w tym nic złego. To ciekawy projekt spod znaku retro dramatu  noir, wypchany komplikacjami narracyjnymi i natrętnymi powtórzeniami. Jednych będzie to cieszyć, innych denerwować, ostatecznie jednak prawdopodobnie i tak wszyscy po to sięgną, bo „Królestwo” ma w sobie też coś aktualnego, szczególnie w kontekście politycznym. Mnie jednak cieszy, że takie popularne książki powstają, bo widzę tu chociaż próby przemycania czegoś więcej, niż tylko banalnej historii o mordercach, śledztwie i emocjach. Tak, Twardoch całkiem nieźle usytuował się na rynku literatury środka, chociaż szczerze należy przyznać, że ze sztuką wyższą nie ma to wiele wspólnego.

Ocena:
 

Recenzja "Siedzący słoń" Hu Bo

Reżyseria: Hu Bo

Czas trwania: 3 godz. 50 min.

Kraj produkcji: Chiny



Premiera: 16 lutego 2016 rok

Slow ciemna to taka gałąź kinematografii, która rzadko jest w stanie wyjść poza swoje gatunkowe ograniczenia i płynnie łączyć powolną narrację z intrygującą, wielowarstwową fabułą. Ta sztuka doskonale udała się Hu Bo, który w swoim jedynym, blisko czterogodzinnym filmie, zawarł niezwykle lepki ekstrakt ludzkiego upodlenia i smutku egzystencji.

Film został skonstruowany jako mozaika kilku konsolidujących się u finału historii. Akcja snuje się na przestrzeni jednego dnia, gdzieś nieopodal Manzhouli. To właśnie w tej miejscowości znajduje się źródło lokalnych plotek i dociekań – zoo z siedzącym słoniem w roli atrakcji. Losy czwórki bohaterów splatają się w tu w jeden węzeł. Każdy z nich jest na swój sposób wykluczony, a chęć ujrzenia tajemniczego zwierzęcia wynika z możliwości oderwania się chociaż na chwilę od przytłaczającej rzeczywistości.

Wei Bu (Peng Yu-chang), to pogardzany przez bezrobotnego ojca i szykanowany przez kolegów ze szkoły, niezwykle wrażliwy młodzieniec, którego główną rozrywką jest przesiadywanie w parku i oglądanie małpiego ekosystemu. Jego monotonny żywot zakłóca kłótnia, w efekcie której irracjonalnie krzywdzi prowodyra swoich szkolnych cierpień. To wydarzenie stanie się początkiem jego nowej drogi, opartej na ciągłej ucieczce i strachu czającym się na każdym kroku. 
Premiera: 16 lutego 2016 rok

Gdzieś blisko Wei Bu znajdują się też inni bohaterowie – jego koleżanka Huang Ling (Wang Juven), przeżywająca permanentne problemy z matką i imająca się dramatycznego romansu z nauczycielem, lokalny gangster Cheng (Yu Zhang), raniony wewnętrznie wyrzutami sumienia z powodu samobójczej śmierci przyjaciela, oraz Wang (Congxi Li), starzec, dla którego nawet najbliżsi nie widzą miejsca w swoim otoczeniu. Każdy z nich ma swoją nakreśloną wyraźnymi kreskami biografię, cechy charakteru i wewnętrzne dylematy. Huang Ling to typowa buntowniczka, Cheng, niczym postać z „Pijanego anioła” Kurosawy błąka się po świecie w całkowitym zagubieniu, a wszelkie przejawy pozornej siły są tak naprawdę mrzonką, mirażem tworzonym ze strachy i bezradności, wreszcie Wang, psychicznie silny i nieustępliwy, który ukojenie w codzienności czerpie z kontaktu z wnuczką. Wszystko to nakreślone bardzo subtelnie i z empatią, dzięki czemu wszechogarniający smutek przygniata nas ze zdwojoną siłą. 
Premiera: 16 lutego 2016 rok

„Siedzący słoń” jest filmem naturalistycznym. Kamera nie odstępuje swoich postaci choćby na krok. Czai się za ich głowami, ślizga się po wyczerpanych ciałach. Z fotograficzną pieczołowitością śledzi każdy ruch na ich twarzach, nie przepuszcza nawet małego drgnienia, chwilowej słabości wyrażonej westchnieniem bólu, zaciętości widocznej w lekkim skrzywieniu mimiki. Hu Bo cały swój projekt oparł na zbliżeniach i półzbliżeniach, jedynie parokrotnie ukazując ujęcia panoramiczne. Melancholia rysująca się na obliczach bohaterów, skutecznie zastępuje tu dopieszczone zdjęcia oraz niezwykłość otoczenia. Uczucie osaczenia stale towarzyszy bohaterom, a ciasne kadry tylko potęgują poczucie zakorzenienia w tym ponurym klimacie. 
Premiera: 16 lutego 2016 rok

Hu Bo stworzył dzieło kompletne. „Siedzący słoń” jest idealnym przykładem filmu totalnego. To takie dzieło, gdzie nostalgia miesza się z problemami codzienności, a niespieszna narracja idealnie portretuje brud życia. Co ważne reżyser nie chwyta się tanich zagrań i nie zrzuca winy na innych. Polityka, społeczeństwo, religie – to wszystko jest tu tylko podkładem, ważnym i świetnie zarysowanym, ale jednak tylko tłem. Prawdziwe jądro ciemności drzemie w każdym z nas, to ono łamie kręgosłupy moralne, w nim urzeczywistnia się katastrofa rzeczywistości. Zadziwiająca jest umiejętność wyczucia reżysera – wszystko podaje w odpowiednich proporcjach. Nie jest ani nudno, ani za wolno, ani za efektownie. Spokojne, kontemplacyjne fragmenty mieszają się z nagłymi zmianami frontów. Ten film jest jak tykająca metafora całkowitej pustki. Absolutne objawienie tegorocznej kinematografii. Prawdziwa odyseja do innego wymiaru. A na koniec pozostaje niewysłowiony żal, że to wszystko jest tak namacalnie prawdziwe, o czym najlepiej świadczy los samego twórcy.

Ocena:


Recenzja "Białoczarny" Paul Beatty

Wydawca: Sonia Draga

Liczba stron: 304
 
Oprawa: twarda


Premiera: 14 listopada 2018 r.

Po wystrzałowym „Sprzedawczyku” na polski rynek wydawniczy trafia kolejna książka Paula Beatty’ego. Wszyscy, którzy mieli okazję zapoznać się z nagrodzoną Bookerem powieścią, dobrze wiedzą, czego spodziewać się po „Białoczarnym”. Autor pisze w charakterystyczny dla siebie, satyryczny sposób. Jego najnowszy projekt należy do tej samej literackiej rodziny co „Przygody dobrego wojaka Szwejka” czy „Przypadki Inżyniera ludzkich dusz”, jednych będzie śmieszyć, innych wręcz odwrotnie, smucić ukrytą pod przykrywką humoru prawdą.

„Białoczarny” jest ciekawym przykładem powieści inicjacyjnej. Beatty snuje w niej historię dorastania Gunnara Kaufmana. Wychowywany przez ulicę, syn policjanta i przeciętnej matki, pnie się po kolejnych szczeblach edukacji z wzrastającą skutecznością. Obdarzony talentem poetyckim i sportowym, zyskuje coraz szersze grono zwolenników, co doprowadzi go do ostatecznie do roli samozwańczego przywódcy.

Autor „Sprzedawczyka” ponownie uderza w samo serce Ameryki (tylko czy to obecne?) – w rozdzierające je konflikty rasowe. Beatty rozdaje ciosy na prawo i lewo, nie oszczędzając nikogo. Trafia z dużą siłą i celnością, pozostawiając za sobą pole usłane rannymi. Czerpie radość z bicia we wszystkich wokoło, szczególnie we własne środowisko. U niego każde działanie, wszystkie przedmioty i otaczające nas sprawy są nośnikiem kwestii rasowych. Niezależnie czy mowa o polityce, rekrutacji do uniwersytetu czy butach, pisarz widzi w tym pierwiastek walki białego z czarnym. Każda strona dzieła skrzy się od prześmiewczego dekonstruowania mitów i stereotypów związanych z uprzedzeniami. Czarny humor przybiera różne formy – od stand-upowych puent i sloganów, przez kreowanie nieoczywistych sytuacji, aż po głoszenie pop-filozoficznych haseł. Siłą książki jest też narracja, w której czuć niebywałą rytmiczność i metaforyczność. Zdania rozgrywają się na wielu płaszczyznach – lingwistycznej, fonetycznej, fabularnej i przenośnej, a wszystkie one prowadzą do jednego, z góry zaplanowanego punktu.

„Białoczarny” łączy w sobie liryczną głębię i beletrystyczną świeżość. To tekst pełen symboliki i ukrytych kontekstów, a także fraza dowodząca, że temat dyskryminacji rasowej nie znalazł swojego ostatecznego rozwiązania. Bardzo chciałbym przy tym napisać, jak dawniej Kurt Vonnegut w „Śniadaniu mistrzów” – „w nonsensie siła”. Niestety jednak Beatty poszedł o dwa szczeble karykaturalności za daleko. Najnowsza powieść zdobywcy Bookera odznacza się niespotykaną intensywnością niesamowitych zdarzeń, które w efekcie stały się wyłącznie dodatkami, często zresztą niesmacznymi. Pisarz nie zna umiaru, chce nas permanentnie szokować, bez chwili odpoczynku raczyć coraz bardziej nowymi i nieprawdopodobnymi aluzjami, ale też biografiami. Jego bohaterów dotyka fatalizm, przechodzą oni jakby obok swojego życia. Wszystko jest tu zapisane z góry, a ich jedyne przejawy woli, dotyczą komediowego zakończenia danego epizodu. Beatty robi to samo, co jego postać w jednej ze scen – Gunnar rzuca wolne w ostatniej minucie spotkania, od których zależy zwycięstwo w meczu. Mógłby trafić bez problemu, ale specjalnie chybia, gdyż chce zmierzyć się z negatywną siłą widowni. Właśnie tak postępuje z nami autor, prowadzi czytelnika do rozwiązania, by u końca zmienić tory, zagmatwać treść i czekać na jego reakcję.

Podobnie jak w „Sprzedawczyku”, spotkamy tu sporo neologizmów, niekonwencjonalnych porównań i jeszcze więcej dziwności. Dla zachowania równowagi „czarnuchów” i „smoły” będzie nieco mniej, co wcale nie oznacza, że autor wyrzekł się lekkiego traktowania tematu. O ile w poprzedniej powieści czuć było spójność i równowagę na linii literacka innowacyjność – rzeczywista głębia, o tyle skala przejaskrawień i nietrafionych pomysłów, jest gwoździem do trumny „Białoczarnego”. Beatty podjął się dobrowolnego wyścigu z Monty Pythonem i zdecydowanie go przegrał. Gdzieś zatracił swoją powściągliwość, przez co koniec książki jest już czystą, niehumanitarną groteską, która częściej razi banalnością, niż zachwyca jakością. To jednak tylko jeden mały zarzut, który przez wiele stron w ogóle nie przeszkadza w błogim smakowaniu tej prozy. To nadal jest literatura świeża, nadal chce się zagłębiać w te niejednokrotnie skomplikowane zdania, wreszcie nadal śmiejemy się w głos, dzięki niesamowitej pomysłowości autora. Trudno przejść obok takiej literatury obojętnym. Jeśli mierzyć wartość pisarza zdolnością do wykreowania własnego stylu, Paul Beatty należy do czołówki współczesnych artystów.

Ocena:


Recenzja "Ojcowie i dzieci" Iwan Turgieniew

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 220
 
Oprawa: twarda


Premiera: 26 września 2018 r.

„Ojcowie i dzieci” to książka, którą należy odczytywać na płaszczyźnie historycznej. Dziś bowiem, w świecie pozbawionym tabu, ta opowieść już nie szokuje, ba, nawet nie wzbudza małych kontrowersji. Zupełnie inaczej było w 1862 roku. Rok po wydaniu „Skrzywdzonych i poniżonych” Dostojewskiego, „Wielkich nadziei” Dickensa czy „Kwiatów zła” Baudelaire’a, proza Turgieniewa wywołała istną burzę w środowisku literacko-dziennikarskim, dzieląc go na dwa obozy. Jedni z entuzjazmem patrzyli na odwagę Turgieniewa w obrazowaniu pokolenia ojców i dzieci, drudzy natomiast nie kryli oburzenia. Rzecz jest o tyle niespotykana, że owo zgorszenie nie dotyczyło wcale sposobu ukazania starszego, zbędnego pokolenia, tylko „nowych ludzi”. Autor „Szlacheckiego gniazda” w centrum swojej fabuły postawił postać Eugeniusza Bazarowa – młodego nihilistę, człowieka, który kocha lud i z wyraźną dumą podkreśla swoje niskie pochodzenie, jednocześnie jednak kpi sobie z niego i głośno oznajmia, że w imię jego dobra nie ma zamiaru przetoczyć choćby kropelki własnej krwi. Eugeniusz dba wyłącznie o siebie, całkowicie odrzuca sztukę i poezję, w tym dzieła Puszkina. Jak to pisał jeden z bardziej znanych ówczesnych pisarzy Michał Sałtykow-Szczedrin - „Bazarow potrafi tylko uganiać się za spódniczką Odincowej i nic poza tym”. Trudno więc dziwić się rosyjskiej inteligencji, że taki głos przyszłości odrzucała, szczególnie w obliczu nadchodzącej rewolucji. Bazarow to człowiek z innej epoki, sztandarowa postać czasów, na które wtedy nikt nie był jeszcze gotowy. 

Turgieniew naraził się na krytykę także starszym. Jego ojcowie przedstawieni zostali jako ludzie zacofani i bezwolni. Najbardziej karykaturalny jest tu oczywiście Paweł, to w nim skupia się cała nagonka na sybarytów, osoby ceniące sobie nade wszystko wygodny i dostatni tryb życia. Wzajemne relacje między pokoleniami będą tu stopniowo ewoluowały w nieuchronny konflikt. Swoistym finałem tych zmagań będzie pojedynek Pawła i Eugeniusza, z którego, a jakże, nikt nie wyjdzie zwycięski. Nowe pokolenie może jedynie zranić i uciec, nie da rady jednak całkowicie zatopić w piasku zapomnienia dawnych przyzwyczajeń. Nie z takim podejściem do życia, z przeświadczeniem o braku celowości i doświadczeniem ciągłej pustoty moralnej. Pisarz wtyka więc jednocześnie dwa kije do mrowiska, a piętnowanie na jakie się naraził nie może dziwić.

Ale „Ojcowie i dzieci”, oprócz kontrowersyjnej treści, są także symbolem swojej epoki w kontekście stylistycznym. Książkę cechują typowe dla tego miejsca i czasu motywy: wytworność formy, łagodność i wyrozumiałość osądu, delikatny sarkazm, urokliwe opisy otoczenia, mnogość dialogów. Każde zdanie jest tu dopieszczone i ułożone w wykwintną frazę. To powieść, w której obleczona filtrem dawnych czasów rzeczywistość, magicznie zlewa się z fantazją i ideałami. Turgieniew udowadnia przy tym, że był wielkim obserwatorem codzienności, a jedyny jego problem ze współbraćmi polegał na tym, że zamiast chwalić pozytywy, ironicznie ganił wady. 

„Ojcowie i dzieci” nie są książką, która mogłaby obecnie kogokolwiek zadziwić lub zachwycić. To powieść ściśle związana z czasami, w których powstała. Relacja o ścierających się poglądach i tarciach, na które do tej pory lekarstwa nie wymyślono. Nie porusza jak proza Dostojewskiego czy Tołstoja, nie sięga dna problemu jak współczesna literatura, jest w niej jednak pierwiastek wielkości, ten nienazwany element wyróżniający dzieła wielkie. To on, oraz poruszana tematyka sprawiły, że recenzowana książka po dziś dzień uznawana jest za największe dzieło Turgieniewa, a jej literackie życie, mimo upływających lat, nadal jest systematycznie przedłużane.

Ocena:

Recenzja "Utoya, 22 lipca" Erip Poppe

Reżyseria: Erik Poppe

Czas trwania: 1 godz. 30 min.

Kraj: Norwegia
 
Premiera: 19 lutego 2018 r

Jakiej konwencji użyć, aby w sposób najbardziej dosadny, a przy tym humanitarny oddać ogrom tragedii, jaka spotyka ofiary zamachu terrorystycznego? Erik Poppe, ceniony norweski reżyser, autor między innymi „Zniknięcia” czy „Hawaje, Oslo”, postawił na naturalizm, jednocześnie sytuując w centrum dramatu jednostkę.

18-letnia Kaja, przebywająca na obozie na wyspie Utoya, wraz ze swoją młodszą siostrą oraz grupą przyjaciół, doświadczy koszmaru, którego słowami opisać się nie da. 22 lipca 2011 roku świat wstrzymał oddech, gdy wszystkie wiadomości zaczęły podawać informacje o zabiciu 69 osób i ranieniu kolejnych 110.  Tej zbrodni dokonał urodzony w 1979 roku w Oslo Anders Breivik. Jak wspomniał po zatrzymaniu, to co zrobił było „potworne”, ale „konieczne”. Podobnie wygląda sprawa z filmem Poppe’a, to konieczna lekcja współczesności i ostrzeżenie przed radykalnym ekstremizmem.

Na początku filmu obserwujemy nagrania z kamer przemysłowych pierwszego etapu terrorystycznego planu, czyli eksplozji bomby w Oslo. Potem akcja dzieła przenosi się  na wyspę Utoya, by po kilku minutach spędzonych na rozmowach i dywagacjach na tematy błahe, ukazać nam potworność terroru w całej swej emocjonalnej krasie. Erik Poppe zrzekł się ambicji pogłębionej analizy zdarzeń, realizując doskonale nam znaną, chociażby z książki „Z zimną krwią” Trumana Capote’a, strategię, polegającą na drobiazgowym i pozbawionym komentarza odtworzeniu tego, co faktycznie miało miejsce. Norweskiego reżysera mało interesuje polityczne tło zamachu (aż do czasu kończących film napisów), zupełnie pomija tu postać samego zamachowca i jego pobudki, nie gloryfikuje też ofiar, ani nie pokazuje bólu po ich odejściu. To taka filmowa opowieść, która ma targać naszymi emocjami dzięki wierności faktom. Nie dziwi więc, że twórcy zadbali o każdy szczegół – spójność miejsca i czasu akcji, oparcie projekcji na realnych historiach świadków, pieczołowity dobór kadry według wieku ofiar, podłożenie dźwięku z właściwym brzmieniem i natężeniem. Można w tym miejscu domyślać się, ile wysiłku i przygotowań wymagało zebranie odpowiednich materiałów i ekipy, która mimo braku doświadczenia, była w stanie pokazać cierpienie ofiar.

W jednym z wywiadów Poppe przyznał, że ostatecznie odbyło się pięć podejść do nagrania kluczowej sceny, a każde z nich trwało cały dzień. Skoordynowanie wszystkich aktywności bohaterów i statystów, padających strzałów i pracy operatora, zamknięcie tego w realnej przestrzeni i czasie, stanowi prawdziwy, inscenizacyjny majstersztyk. Dzięki temu widzowie otrzymali dzieło wyjątkowo intensywne i poruszające. Boli nas każdy wydany krzyk, każda przelana łza, każdy grymas twarzy. Kolejne dźwięki wystrzałów przyprawiają o palpitacje serca, tworząc jednocześnie jedną z najbardziej przerażających ścieżek dźwiękowych w historii kina. Szalenie ważne i słuszne było tu także zawężenia perspektywy narracyjnej do postaci ofiar, jednocześnie bez dalszego wchodzenia w ich życiorysy. Są to bezimienne ofiary, do których widz powinien i będzie czuć empatię. Całkowicie pominięto tu z kolei postać zamachowcy. Jego wymazanie z utworu pozwoliło uniknąć pułapki pozornej gloryfikacji w środowiskach terrorystycznych. Jego sylwetkę dostrzeżemy jedynie z daleka, czatującego na wzgórzu na swoje ofiary.

Mam w pamięci inne filmy podejmujące problem zamachów – „Politechnikę” czy „Słonia”. Tam jednak twórcy stawiali w centrum konkretne postaci i rodziny, sięgali po społeczno-psychologiczną perspektywę całego wydarzenia. Poppe wybrał obserwację i pracę z detalami. Dzieło które stworzył, nosi znamiona realnej recepcji koszmaru, anatomii wszystkiego tego, co zwykło się nazywać strachem. Ten film będzie dzielił publiczność, nie każdy zgodzi się na taką introspekcję. Będą tacy, którzy dostrzegą tu próbę żerowania na ludzkiej krzywdzie, znajdą się też ci, dla których Poppe przesadza z poruszanymi wątkami, a w niektórych momentach zbyt mocno trzyma się podręcznika sztuki filmowej, przez co całość traci na wiarygodności. I choć z tymi argumentami trudno polemizować, warto docenić ten film, bo twórcom udaje się przybliżyć widzów do sedna traumatycznych doświadczeń, do istoty desperacji i chęci przeżycia za wszelką cenę. Jest to dzieło bardziej wymowne, niż niejeden film dokumentalny, i choćby dlatego należy je poznać.

Ocena: