Recenzja "Powrót do Uluru" Mark McKenna

Powrót do Uluru – Wydawnictwo ArtRage 

Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 400


Oprawa: miękka z dziurką

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
 
Premiera: listopad 2022 rok

Nie będę się tu mądrzył, że jestem jakimś specjalistą od Australii. Przystępując do lektury „Powrotu do Uluru” widziałem, że jest to państwo kontynent, że stolicą wcale nie jest Sydney, że żyją tam kangury, Tim Cahill dobrze grał głową, a futbol australijski jest wyjątkowo widowiskowy (naprawdę kiedyś śledziłem jeden sezon tych rozgrywek!). No dobra, wiedziałem może nieco więcej, ale wcale nie tak dużo, jak bym chciał. Powiedzmy, że byłem jednym z tych, co chcieliby przytulić koalę i wejść na Uluru. O drugiej z tych ambicji mogę już zapomnieć, co zawdzięczam lekturze książki Marka McKenna (tak na marginesie to czytając nieco więcej o Australii podczas lektury, dowiedziałem się także, że koale są płochliwe i przytulanie może doprowadzić je do utraty zdrowia).

Pierwszym co zwraca uwagę w książce wydanej przez ArtRage, jest tytuł. Wiecie jak to jest – słyszysz Uluru i już wiesz, że chcesz to czytać. Nie za dużo o tym w Polsce się pisze, a co by tu nie mówić, wzrok przykuwa. Drugiej takie formacji skalnej na świecie nie znajdziecie. Kto by nie chciał jej zobaczyć? Czegoś więcej się o niej dowiedzieć? Kto odmówi opowieści o legendzie? Tu jednak moje ostrzeżenie - zanim do Uluru w książce się dokopiecie, minie kilkadziesiąt stron. Bo to nie jest laurka wystawiona dla obszaru wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie jest to też reportaż o tym, jak to fajnie jechać na wycieczkę marzeń. To książka historyczna, której 20% stanowią przypisy i źródła!

Pierwszy rozdział dotyczy tego, o czym tak naprawdę Mark McKenna chciał napisać – środka Australii. Badacz analizuje historię wyznaczania centralnego punktu kontynentu. Przywołuje kilka hipotez, wskazuje jakie błędy przy tym popełniono, ostatecznie potwierdza jeden z typów. Nie będę się tu skupiał na konkretnych miejscach i nazwiskach, bo kogo to interesuje, ten musi tę książkę przeczytać. Dla mnie dużo ważniejsze w tej części lektury było podkreślenie, że środkowa Australia to ogromna przestrzeń pokryta czerwoną glebą, na której mieszkają tak rdzenne ludy, jak i kolonizatorzy. Z uwagi na panujący klimat i jednych i drugich było i nadal jest mało. Gęstość zaludnienia tej części kontynentu bliższa jest Alasce, niż Melbourne.

Analizując historię tego miejsca Mark McKenna co chwilę trafiał na starą opowieść o Billu McKinnonie. Daję sobie rękę uciąć, że większość czytelników książki nie ma pojęcia, kim był ów człowiek. Ja też nie wiedziałem. W każdym razie to właśnie o nim jest „Powrót do Uluru”. Chociaż nie tylko o nim, bo jest tu też przecież silny wątek Ayers Rock, Mutitjulu, Pitjantjatjara, Yankunytjatjara, Anangu i wielu innych.

McKinnon był policjantem, który po serii mniej lub bardziej udanych przygód, trafił do Alice Springs. Googlując dzisiaj nazwę miejscowości dowiemy się, że zamieszkuje je około 25 tysięcy osób, że ma tam siedzibę kilka firm, a przez miasteczko przechodzi kolej. Na początku lat trzydziestych takich luksusów jednak nie było. Posterunek to była zwykła rudera, którą trzeba było urządzić na nowo. To jednak nie koniec obowiązków nowego służbisty. Jego praca polegała także, a może nawet głównie na patrolowaniu terenu. Gdy nadchodził ten czas, napełniał baniaki wodą, brał wielbłąda i ruszał z towarzyszem w trasę. Skwar, spanie pod gołym niebem, pieczenia dampera, przyrządzanie posiłków z waranów, indyków, kangurów czy kotów – to wszystko brzmi nawet romantycznie, ale w rzeczywistości takie nie było. McKinnonowi zdarzało się przejechać 160 kilometrów na wielbłądzie w ciągu zaledwie 4 dni, co z pewnością było dalekie od luksusu. Niejednokrotnie musiał ścigać zabójców, odpierać ataki uzbrojonych w woomery plemion, albo przewozić podejrzanych. Była to praca, która wymagała samozaparcia i odwagi.

McKinnon przez lata służby urósł do miana legendy i bohatera. Jak stara się nam dowieść jednak Mark McKenna, miał on też swoje za uszami. W jednej ze scen pisze tak: „Ich opowieści o tym, jak McKinnon i jego tropiciele przykuwali ich do drzew, jak kopał ich i bił, chłostał rzemieniami z bawolej skóry czy łańcuchami, do krwi okładał żelaznymi prętami z uprzęży wielbłądów, nawet łamiąc kończyny odmawiał pożywienia i wody”.  Człowiek z takim charakterem musiał prędzej czy później przesadzić. I faktycznie tak się stało. W 1934 roku ścigając morderców Kai-Umena (wyrok był powiązany z naruszeniem prawa plemiennego) dopuścił się użycia broni, co zakończyły życie Yokunnuny. Śledztwo przeprowadzone w tej sprawie wykazało niewinność McKinnona. Nieco inne światło rzucają wyniki badań przeprowadzonych przez autora niniejszej publikacji.

W „Powrocie do Uluru” obserwujemy stopniowy proces odkrywania prawdy. Na podstawie wywiadów, dziennika McKinnona i innych materiałów, Mark McKenna burzy mit policjanta-legendy. Przy okazji dotyka szeregu innych kwestii związanych z polityką rasową. Opisuje też Uluru, gdzie doszło do popełnienia zbrodni. Dla Anangu to Tjukarpa, z kolei w oczach białoskórych to po prostu kolejna atrakcja, na której można zarobić. Należy się cieszyć, że po dziesiątkach lat zabójstw, rasistowskiego prawodawstwa i asymilacji Aborygenów, dzisiaj Ayers Rock została oddana w zarządzanie ich prawowitych właścicieli.

„Powrót do Uluru” to na pewno kawał dobrej pracy historycznej. To też utwór rzeczowo odsłaniający mało znaną historię. Lektura płynie wartko, autor bardzo dba o nie przesadzenie z liczną nazwisk i miejsc. Skupia się na pewnym wycinku przeszłości Australii, dzięki czemu książkę czyta się momentami jak powieść. Całość wzbogacają zdjęcia, które nadają treści autentyczności i namacalnego charakteru. Mam jednak jedną uwagę – chodzi o końcówkę. W sumie mało mnie interesują dylematy moralne autora. Czy lepiej pisać brutalną prawdę, czy może szanować pamięć McKinnona? Generalnie rozumiem wyrzuty sumienia, ale nie widzę uzasadnienia, aby zamieszczać ich opis na kilkunastu stronach tej książki (było to już mielone wielokrotnie w innych pozycjach, no taka praca historyka, co zrobić). Poza tym drobnym zgrzytem „Powrót do Uluru” to rzecz bardzo dobra, godna polecenia.

Recenzja "Krzywe zwierciadło" Alex Wieseltier

Wydawca: Forma

Liczba stron: 134


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: sierpień 2022 rok

Gdy już wydaje mi się, że o Holokauście powiedziano wszystko, przychodzi taki Alex Wieseltier i odwraca narrację. W jego najnowszej książce - „Krzywe zwierciadło”, znajduje się kilkanaście (może kilkadziesiąt) mikroopowiadań, będących relacjami o Zagładzie. To co zwraca uwagę, to fakt, że autor mówiąc o przeszłości, silnie akcentuje to co tu i teraz. Istotna jest nie tylko pamięć, ale też konsekwencje historii dla funkcjonowania przyszłych pokoleń, co być może nie jest czymś nowatorskim, ale nadaje kwestii drugiej wojny światowej nowej energii.

Pierwsza historia i już jest ciężko. Oto opowieść Józwa o Asi – „małym gównienku” znalezionym w chlewiku i przygarniętym na wychowanie. To z pozoru zwykła relacja o ukrywaniu i miłości, która silnie akcentuje ludzkie postawy – „Niektórzy to nawet prosili, żeby ich zawieźć do Niemców”. Skłonność do bronienia własnego interesu w imię pozornego bezpieczeństwa czy bogactwa prowadzi do przemocy tak tu, jak i w wielu innych opowiadaniach. Dowodzi, że w obliczu zagrożenia uległość i brak lojalności jest powszechna, zdarza się ze strony nieznajomych, ale także bliskich przyjaciół. Czy da się z tym iść później przez życie? Tak, choć wracanie do przeszłości jest dla winnych niezwykle trudne.

Im dalej brniemy przez książkę, tym ciężar gatunkowy spisanych relacji jest bardziej bolesny. A może inaczej – od nagromadzenia trudnych wyborów, oschłości względem rodziny czy zwykłego tchórzostwa, czujemy się coraz bardziej przytłoczeni. Poznajemy ofiary, oprawców, świadków, potomków tych, którzy ginęli w imię ludzkiej głupoty, albo kilku sztabek złota. Jedne historie dobrze już znamy, przeczytaliśmy o nich w literaturze przedmiotu i na stałe weszły do naszego światopoglądu (choć mogły dotyczyć odmiennego miejsca, nazwisk czy nacji). Inne wydają się wręcz filmowe, niemożliwe do zaistnienie, w jakiś sposób zaaranżowane. Jak chociażby wtedy, gdy wyjątkowo podobna do siebie para, dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu. Albo w innym miejscu, gdy pojawia się młody Jerzy Kosiński, wygadujący się nieopatrznie, że jest Żydem. Nie ma jednak wątpliwości, że wszystkie zdarzyły się naprawdę, że życie napisało tysiące scenariuszy, które wcale nie zakończyły się 8 maja 1945 roku.

Zwraca uwagę podejście autora do pracy z tekstem. Mimo pokusy, aby pewne rzeczy podkreślić, aby na podstawie gotowego story zrobić pełną zwrotów akcji, poruszającą historię o życiu w „modnych czasach” wojennych, on pozostawia surowy tekst. Rozmówcy opowiadają własnym języku. Dzięki temu każdy utwór ma inny rytm, indywidualne brzmienie i fakturę. Nie ma tu choćby słowa autorskiego komentarza. Nie ma opinii, układania jednego obrazu danej społeczności. Nawet Niemiec mógł być „dobry”, gdy pozwolił przetrwać pewnej Żydówce i jej małej córeczce. Wieseltier w „Krzywym zwierciadle” pokazuje, że zło, zawód, krętactwo, fałsz czy nieuczciwość zdarzały się wszędzie. Ale pokazuje też, jak należy o tym mówić.

„Nam powiedzieli, że jak mamy jakieś stare porachunki, to wolna wola.

No to trochę się tym Żydom dostało.

Rodziny bolszewickie to potraciły chałupy, bo je popalono.

Ale największe używanie było u tych bogatych.

Oni to nawet do naszego proboszcza przylecieli, żeby ich bronił.

Ale ksiądz proboszcz na nich nakrzyczał i powiedział, że nie będzie się

wtrącał w prywatne porachunki. A wikary tylko potrząsał głową i nic nie powiedział.

Nie. Żadnego mordowania Żydów u nas nie było.

Ot. Pomogli my ich zgonić, jak Niemcy zarządzili zbiórkę na wyjazd do getta.

A ja, razem z innymi chłopakami, ganialiśmy i wynajdowaliśmy tych, co się chcieli ukryć.

Mienie pożydowskie to się wzięło. Im i tak już do szczęścia niepotrzebne.

Te wozaki dobrały się do tych pokoików Katza. I czego tam nie znaleźli!

Pieniądze, jakieś papiery własności, weksle. Ludzie się obłowili.

Ksiądz proboszcz przymknął na to oko, bo cała wieś była w to zamieszana, a i on sam leżał niezdrowy.”

„Krzywe zwierciadło” to niejednoznaczny, wielowarstwowy zbiór opowiadań, o dużym ładunku emocjonalnym. Lektura będzie nękać, smucić, wdzierać się do serca. Warto to czytać jako przestrogę. Patrzenie na własny interes, kreowanie sztucznych podziałów, obojętność czy poddanie się zbiorowej agresji, nigdy nie prowadzą do czegoś dobrego. Jest to szczególnie ważne dzisiaj, gdy świat stoi przed licznymi wyzwaniami klimatycznymi, politycznymi, ekonomicznymi i zbrojnymi. To bardzo dobra książka, wynik ogromnej pracy i poszukiwań. Pewnie, gdyby wydało ją Czarne, mówilibyśmy dzisiaj o mocnym kandydacie do najważniejszych polskich nagród.

Recenzja "Szczodrość syreny" Denis Johnson

Wydawca: Karakter

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Krzysztof Majer
 
Premiera: 30 lipca 2022 rok

Jest coś takiego w prozie Denisa Johnsona, co łączy różne gusta i wrażliwości. Dawno już nie było przetasowań w czołówce najchętniej kupowanych zbiorów opowiadań na stronach dużych hurtowni. Carlos Ruiz Zafon, Stephen King oraz lektury („Latarnik” czy „Katarynka”) od miesięcy okupowały podium i żadna nowość, czy to mainstreamowa, czy bardziej niszowa, nie była w stanie tego impasu przerwać. Aż do „Szczodrości syreny”, która w miesiąc po premierze jest na pierwszym miejscu wśród popularnych opowiadań na bonito i taniejksiążce. Jakby tego było mało, w sierpniowej edycji Bestsellerów Księgarń Kameralnych książka amerykańskiego pisarza zajęła trzecie miejsce, tuż za „Zanim wystygnie kawa” i „Empuzjonem” (czyli powieściami). To pokazuje, że Denisa Johnsona lubią czytać i ci, którzy szukają w literaturze rozrywki i ci, którzy traktują czytanie jako możliwość odkrywania innych wymiarów rzeczywistości.

Gdy Denis Johnson umierał w 2017 roku, z wielu stron płynęły słowa uznania i smutku. Swoje stanowiska zajmowały czasopisma literackie i gazety w całych Stanach Zjednoczonych, ale też zwykli ludzie w mediach społecznościowych. Właśnie te wydarzenia uzmysłowiły, że fanów Syna Jezusa – najsłynniejszego, nagradzanego zbioru opowiadań pisarza, jest więcej, niż pozornie mogło się wydawać. Ten fenomen przenosi się właśnie na rynek polski. I dobrze, bo Johnsona wydano naprawdę niewiele i jest tu jeszcze sporo pracy przed wydawnictwami.

„Szczodrość syreny” jest zbiorem pięciu wydanych pośmiertnie opowiadań. Warto podkreślić, że trzy z nich były wcześniej publikowane w New Yorkerze i Playboyu. Wszystkie łączy motyw śmierci, utraty i życiowej porażki. Mówienie o tym jest tak wyraźne, tak świadome, że traktowanie ich jako ostatniego rozdziału twórczości autora, ale także jako komentarza do ostatnich dni życia, wydaje się niezbędne.Ten, kto zna styl pisarza domyśla się, że mimo ciężkiej tematyki, same opowieści napisane są lekko. Wszystkie zamieszczone teksty są z jednej strony poważną medytacją nad banałem odchodzenia, z drugiej oryginalnymi opowieściami o outsiderach i ich dziwnych losach. Bohaterami są tu ludzie przygnębieni, narkomani, więźniowie, osoby z marginesu. Johnson nazywa ich zbłąkany aniołami i pokazuje ich codzienność, w którą niepostrzeżenie wplata się coś nieoczekiwanego. Tak właśnie powstaje dramat ukazujący humor i okrucieństwo rzeczywistości.

Dobrze to widać już w pierwszym, tytułowym opowiadaniu. Rozpoczyna je scena przyjęcia. Starzejący się człowiek opowiada historię spotkania w gronie przyjaciół. Podczas poobiedniej rozmowy pojawia się temat ciszy. Każdy z obecnych wspomina sytuację, gdy doświadczył najgłębszej ciszy. I tak jeden mówi, że był to głos jego żony, kiedy powiedziała mu, że już go nie kocha. Inny przywołuje w pamięci relacje z niepełnosprawnym bratem, który potrafił publicznie wyrzucić z siebie hasła o masturbacji i zapachu penisa. Meandrując między powagą i humorem, między dramatem i komedią, Johnson doprowadza scenę do finału, w którym weteran wojny w Afganistanie opowiada o ciszy po tym, gdy został ranny. Co będzie dalej, nie powiem, ale musicie uwierzyć, że jest to równie zaskakujące, jak scenografia „Widna wolności” Bunuela.

Za mało Wam świeżości? Przeczytajcie kolejne teksty. Chociażby ten, w którym skazany na śmierć więzień dostaje śmiertelny zastrzyk, nie poznając wcześniej prawdy o swojej żonie. Albo o człowieku piszącym listy do papieża z ośrodka odwykowego. Ciekawy jest też przypadek poety aresztowanego za próbę naruszenia grobu Elvisa Presleya. Co ważne, ta dziwność ma określony cel i nie jest nim tylko przykucie uwagi czytelnika. Johnson buduje rusztowanie warstw znaczeniowych powolnie, jedne anegdoty kończą się, a ich miejsce zajmuje właściwa historia. Każdy moment, każde pojedyncze zdanie niesie ze sobą znaczenie w stosunku do poprzedniego. To łączenie nie zawsze jest jednak wyraźne, bywa abstrakcyjne i trzeba naprawdę dużo uwagi, żeby zrozumieć, co tak naprawdę autor chce nam powiedzieć.

Tym razem nie będę puentował własnymi słowami. Nie będę pisał o niepowtarzalnym stylu, o którym pisałem już przy poprzednich książkach. Zamiast tego cytuję słowa autora, w których zawarł on najlepsze podsumowanie całego zbioru: „Gdy mnie tam trzymali, zastanawiałem się, czy to więzienie nie jest jakimś punktem, w którym spotykają się dusze. Nie mam pojęcia, co począć z faktem, że tych samych gości widywałem w swoim życiu jeszcze wiele razy, niejednokrotnie w snach, czasem w rzeczywistości-właśnie skręcali za róg, popatrywali z okna przejeżdżającego pociągu, znikali za drzwiami kawiarni dokładnie w momencie, gdy podnosząc wzrok. rozpoznawałem ich – i w związku z tym mam wrażenie, że wszechświat każdego z nas jest tak naprawdę bardzo mały, nie większy niż okręgowe więzienie, skupisko cel, w których człowiek wpada ciągle na tych samych skazańców”.

Zbiór znalazł się na liście "Najlepsze zbiory opowiadań 2022 zdaniem Melancholii Codzienności".