Recenzja "Żyda dla przykładu" Jacques Chessex

Wydawca: Austeria

Liczba stron: 72


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dominika Hus, Iwona Prusicka
 
Premiera: wrzesień 2022 rok

W kwietniu 1942 roku dochodzi do popełnienia zbrodni w Payerne – niewielkim miasteczku położonym w zachodniej Szwajcarii, w kantonie Vaud. Handlarz bydłem z Berna, niejaki Arthur Bloch, zostaje ogłuszony stalowym prętem, dobity strzałem w głowę, a następnie poćwiartowany i wrzucony do pobliskiego jeziora. Oprawcami są lokalni, szwajcarscy zwolennicy nazizmu, podjudzani przez pastora Philippe’a Lugrina. Arthur Bloch nie zginął przez swoje winy. Prowadził spokojne życie, handlował uczciwie, nie dopraszał się o żadne przywileje. Na jego nieszczęście był Żydem. Ta śmierć miała być „dla przykładu”. To kara wymierzona dla dobra ubogiej wspólnoty, która kryzys gospodarczy, przynajmniej w oczach fanatyków, zawdzięczała właśnie Żydom.

Jacques Chessex, autor „Żyda dla przykładu”, w momencie wystąpienia opisywanych wydarzeń miał 8 lat. Był naocznym świadkiem niepokojów społecznych i toczącego się później procesu. Ta zbrodnia żyła w nim przez lata, nie pozwalała spokojnie spać. Domagała się opowiedzenia. I faktycznie w 2008 roku (na rok przed jego śmiercią), pojawiła się w formie niewielkiej książki. Jak wskazuje Wydawnictwo Austeria w notce na tyle okładki „Niestety próba rozliczenia się z przeszłością przyniosła skutki odwrotne do zamierzonych. Autora spotkały liczne szykany, groźby i oskarżenia o zniesławianie rodzinnej miejscowości. Mieszkańcy Payerne dosadnie wyrazili swoje odczucia podczas lokalnego pochodu karnawałowego w 2009 roku – na jednej z platform znalazła się kukła przedstawiająca autora ciągnącego bańki na mleko (takie jak te, w których zatopiono poćwiartowane ciało Arthura Blocha) z podpisem „Tu spoczywa Jacques CheSSex” (uwypuklono litery SS, dając do zrozumienia, że chodzi 0 nazistowski symbol)”. Dlaczego?

Prawdopodobną odpowiedź uzyskujemy już w drugim akapicie książki. Cytuję: „Handel bydłem i tytoniem stanowi o bogactwie miasta. A zwłaszcza wędliniarstwo. Świnia pod każdą postacią: boczek, szynka, noga, golonka, kiełbasa, kiełbasa z kapustą, kiełbasa z wątróbką, salceson, karkówka wędzona, pasztet, świńskie uszy, kotlety mielone – świnia patronuje temu miastu i nadaje mu dobroduszny wygląd. W okolicy mieszkańców Payerne nazywa się szyderczo „czerwonymi świniami”. Tymczasem pod powierzchnią krążą mętne prądy, skryte za interesami i ludzką pychą. Czerwone i opasłe twarze, żyzne ziemie, ale zagrożenie jest tuż-tuż.”

„Czerwone świnie” to jeden z cieplejszych zwrotów, jakie otrzymujemy w książce. Później mieszkańcy są okraszani kolejnymi epitetami. Jacques Chessex podkreśla w nich, że narodziny zła w społeczności lokalnej nie byłyby możliwe, bez ogólnego przyzwolenia. Nawet jeśli morderców było tylko kilku, to swoją bierną postawą, obojętnością i posłusznością, przyzwalano na szerzenie idei nazistowskich w niezależnym kraju. Payerne jest dla autora nie tylko areną tragedii, ale też symbolem większego, globalnego problemu. A że wydanie książki i ujęte w nich słowa spotkały się z niezrozumieniem, to chyba nikogo nie dziwi. Wręcz przeciwnie, to tylko dowodzi, że poruszane zagadnienie dalej tam występuje.

Jeszcze przed lekturą zastanawiałem się, jak tak pojemny temat, można zmieścić na 68 stronach. Chessex nie jest przecież pisarzem przypadkowym. Jego „Wampir z Ropaz” wydany parę lat temu przez W.A.B. (w czasach, gdy oficynę interesowała jeszcze współczesna literatura ambitna) podzielił czytelników, a inna książka – nieprzetłumaczona na język polski „L’Ogre” – została wyróżniona Nagrodą Goncourtów. Autor umyślił sobie narrację, że się tak wyrażę ‘propagandową’. Nie w tym sensie, że kształtuje ona szkodliwe zachowania i poglądy. Chodzi tylko i wyłącznie o sam sposób mówienia. „Wiosną, gdy ta historia się rozpoczyna, otoczenie jest piękne”. „Posiadający liczne kochanki Ichi nie gardzi erotycznymi zabawami w dominację i uległość”. „Słowa te rozchodzą się po przejrzystych wzgórzach kojonych sielankowym światłem wczesnej wiosny”. I tak dalej. Wszechwiedzący narrator kreśli nam zdarzenia tak, jakby czytał kronikę. Nie moralizuje przy tym, nie wyraża oburzenia wprost. Stara się oddać zdarzenia w sposób maksymalnie obiektywny, czasami brutalny, by czytelnik sam dostrzegł mechanizmy prowadzące do zagłady.

Pod koniec noweli Chessex odchodzi od swojej historii, aby bezpośrednio odpowiedzieć na pytanie, czy nadal warto mówić o takich wydarzeniach. Swoistym podsumowaniem jest jego przypadkowe spotkanie z pastorem Lugrinem, do którego doszło w pewnej restauracji w latach 60-tych. Jak się okazuje, siejący nienawiść były pastor, mimo odsiedzenia wyroku, nadal kontynuuje swoją misję. Nie ma już Hitlera, III Rzeszy, większości podziwianych przez niego zbrodniarzy, co nie przeszkadza mu w bezkarnym głoszeniu antysemickich formuł. „Żyda dla przykładu” czytam jako książkę rozliczeniową, jako napisaną tuż przed śmiercią próbę pogodzenia się z okrutną rzeczywistością, ale także jako przestrogę. Choć zupełnie niezauważona, dobrze że „Żyda dla przykładu” pojawiła się na naszym rynku.

Recenzja "Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich" praca zbiorowa

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 630


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Julia Wolin
 
Premiera: 24 października 2022 rok

W 2023 roku Węgrzy będą obchodzić 115 rocznicę powstania „Nyugatu”, najważniejszego w tym kręgu kulturowym czasopisma literackiego, które swój ostatni numer opublikowało w 1941 roku (co było związane ze śmiercią Mihály Babitsa). W „Nyugacie” pisali czołowi węgierscy poeci i pisarze, pragnący zerwać z nurtem ludowo-narodowym, obecnym w literaturze węgierskiej jeszcze na początku XX wieku. Jak sama nazwa czasopisma wskazuje (Nyugat oznacza Zachód), ideą pracy podejmowanej przez artystów było nadanie rodzimej literaturze nowego, wielowymiarowego oblicza. Przez lata działalności „Nyugat” stał się oknem na świat dla swoich czytelników, nie tylko ze względu na liczne tłumaczenia z języka francuskiego, rosyjskiego, niemieckiego angielskiego czy polskiego, ale także z uwagi na mnogość tropów i stylów swoich autorów. Inauguracyjne numery koncentrowały się wokół problematyki schyłkowość monarchii i chęć politycznej odnowy (Endre Ady), kultu jakości (Erno Osvát) i koncepcji wolności twórczej (Ignotus Hugó).

Tom „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” to praca przekrojowa. Zawarto w niej utwory piętnastu artystów powiązanych z czasopismem „Nyugat”. Są tu autorzy dobrze znani polskiemu czytelnikowi (Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth), wcześniej wydawani, ale już raczej zapomniani (Mihály Babits, Margit Kaffka, Endre Ady, Sándor Bródy, Zsigmond Móricz, Frigyes Karinthy) oraz zupełnie nowe twarze (Emma Ritoók, Lovik Károly, László Cholnoky, Viktor Cholonok, Károly Pap, Sándor Hunyady). Niektórzy z nich dostali sporo miejsca i zaprezentowano kilka-kilkanaście ich utworów (Endre Ady, Károly Pap i Frigyes Karinthy), zaś w przypadku bardziej rozpoznawalnych nazwisk, udział jest wyłącznie symboliczny (Margit Kaffka, Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth). Zwraca też uwagę znacząca liczba opowiadań (ponad 60), a co za tym idzie niewielki ich rozmiar (przeciętnie jest to 5 stron).

Trudno na łamach jednej recenzji, która ma za zadanie przede wszystkich wyrazić opinię i zachęcić do lektury, zobrazować wszystkie poruszane przez autorów tematy. Każdy z nich miał swój własny styl, osobiste spojrzenie na rzeczywistość, zainteresowania, które wplatał w zdarzenia trafiające się jego bohaterom. Dezső Kosztolányi w „Tylko małym białym psie” odmalował scenę oczekiwania bezimiennego narratora na przyjazd pociągu. Jego spokój zburzyło pojawienie się psa, który nie miał o nim najlepszego zdania. W „Ostatniej wieczerzy” Zsigmond Móricz nakreślił losy umierającej kobiety, która za wszelką cenę chciała znaleźć opiekę dla swojego męża i dzieci. Kobiecą bohaterkę poznajemy także w „Siostrze Anuncjacie”, tym razem jednak postanawia ona udać się na roczną pracę do zakonu. Duże wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie Emmy Ritoók („Obce mury”), które w symboliczny sposób opowiada o wyobcowaniu, niemożliwości znalezienia nici porozumienia czy utracie. Również drugi tekst autorki („To nie jest noc zakochanych”) należy do jednych z ciekawszych w zbiorze. Tym razem sentymentalny bohater, dawniej porzucony przez niejaką Edit, idzie wieczorem przez miasto. W pewnym momencie dochodzi do niego nieznana kobieta, która boi iść się sama. Razem zmierzają więc na przystanek, w międzyczasie nawet nie próbując zadzierzgnąć jakiejś kruchej relacji. To bardzo ciekawa opowieść o samotności i ułomności czasu.

Mógłbym tak mnożyć tych wyliczeń. Bo są tu przecież wątki przemocy rodzinnej („Córki Rubina”), manifest pokoleniowy („Noc poetów”), trochę oniryzmu i grozy („Taniec cieni”), kolonizacja i wyzyskiwanie ludności tubylczej („Oko Trivulzia”) a nawet odwołania do mezopotamskiego Boga Słońca („Tammuz”). Jest tego bardzo dużo, co może rodzić pewne problemy dla czytelnika. Przeskakiwanie z jednej rzeczywistości w drugą, z jednego bohatera (o konkretnym wieku, zapatrywaniu na życie/śmierć, zawodzie i ambicji) na kolejnego, bywa kłopotliwe. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę rozbieżne stylistyki – od tekstów brzmiących nowocześnie, odessanych z ówczesnych miazmatów, aż po takie, które chciały się przypodobać dyktatowi wysokiego języka. Najlepiej czytać to powoli, maksymalnie kilka tekstów jednego dnia. Inaczej szybko zniechęcimy się miłosnymi rozczarowaniami bohaterów Adyego, nie dotrwamy do najlepszych w zbiorze próz braci Cholnoky, nie ujrzymy rozwoju zjawiska modernizmu na Węgrzech (co dodatkowo komplikuje rozkład tekstów – nie chronologiczny, a po autorze). Ulotni się nam cała niejednoznaczność tekstów, która była przecież fundamentem pisma i ruchu.

Czytelnicy szukający wciągających fabuł i silnych, przerysowanych emocji, nie znajdą w „Halandży” rozrywki. Będą jak ci naiwniacy z baru, którzy nie są w stanie zrozumieć fenomenu zmyślonego języka – tytułowej halandży. Ten tom wymaga skupienia, rozrysowania mapy kontekstów, doszukiwania się nieoczywistej symboliki. Jest to nie lada gratka dla fanów literatury węgierskiej w ogólności, a dla sympatyków „Opium”, „Miasta uśpionych kobiet” i „Domu kłamczuchów” w szczególności. To przede wszystkim zbiór przekrojowy, ukazujący pewne zjawisko, zyskujący na jakości dzięki spojrzeniu w makroskali. Są tu też literackie perełki, niewielkie opowiadania, które pobudzają zmysły, przekraczają szablony, poruszają ważne i uniwersalne tematy. Trudno o nich zapomnieć. Te dwa powody, w połączeniu z pięknym wydaniem i esejem Elżbiety Cygielskiej, sprawiają, że „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” trafia na moją listę najlepszych zbiorów opowiadań 2022 roku.

Recenzja „Grisaille o zwykłym osiedlu” Justyna Hankus

Wydawca: Instytut Literatury, Fundacja Duży Format

Liczba stron: 152


Oprawa: miękka

 
Premiera: listopad 2022 rok

Pieter Bruegel, legendarny niderlandzki malarz, kojarzony jest głównie z obrazem „Wieża Babel”. To właśnie jego kopia została wkomponowana w tło książki Justyny Hankus „Grisaille o zwykłym osiedlu”. Pomysł na taką, a nie inną aranżację okładki wydaje się trafiony w dwójnasób – z jednej strony przykuwa uwagę czytelników, z drugiej metaforycznie odnosi się do miejsca akcji (bloku). To jednak niejedyna obecność malarza w debiucie nagrodzonym w konkursie Nowy Dokument Tekstowy. Już w tytule użyto sformułowania grisaille, który przeciętnemu Polakowi powie niewiele. Jest to jedna z technik malarskich, która dzięki zastosowaniu barw monochromatycznych, nadaje dziełu złudzenie trójwymiarowości. Omawianą technikę stosowało wielu artystów, w tym Pieter Bruegel. Efektem są trzy obrazy: „Trzech żołnierzy”, „Śmierć Marii” i „Chrystus i cudzołożnica”, z czego ten ostatni jest najszerzej eksponowany w książce Hankus. Ostatnim wyraźnym śladem niderlandzkiego artysty (poza tym osobistym) jest olejny obraz „Dulle Griet” („Szalona Greta”), na którym warto skupić się nieco bardziej.

Bruegel namalował go w 1562 roku. Obraz prezentuje zwykłe miasteczko, które pewnego dnia opanowuje chaos. Lud wybiega na ulice, rzuca się na siebie z patelniami i oprzyrządowaniem kuchennym w rękach, uzbrojona w piki armia wyłania się z bram okalających gród. Znajdujemy tu też potwory: hybrydy przerośniętych kotów i jaszczurek czy olbrzymie ryby z odnóżami. Toczy się zaciekła walka, zezwierzęcenie osiąga zenit, koszmar rodzi się na naszych oczach. A wszystko to całkowicie bezcelowe.

W centrum obrazu znalazła się tytułowa Szalona Greta. Postać kojarzona z ludowych podań jako uosobienie chciwości i żądzy. Autor poświęcił jej więcej miejsca, niż innym elementom rzeczywistości. Załamanie skali ma prawdopodobnie dać do zrozumienia, że to właśnie ona jest bodźcem całego zajścia, że to ona otworzyła puszkę Pandory. Pewnym krokiem zmierza wprost w rozwartą paszczę potwora, która być może jest przedsionkiem piekła. Na jeszcze jeden szczegół tego dzieła warto zwrócić uwagę. Tuż obok Szalonej Grety, na szczycie dachu, znajduje się mężczyzna. Trzyma na ramieniu statek z grupą ucztujących i globem. Drugą ręką operuje chochlą, która podstawiona pod nagi tyłek, zgarnia kosztowności. Pod budynkiem gromadzi się szary lud – spadające pieniądze, nawet w otaczającym ich szale, nie mogą zostać zmarnowane.

Co Bruegel chciał nam powiedzieć tym obrazem? Każdy patrzący może pokusić się o własną interpretację, adekwatną dla jego wiedzy, sytuacji życiowej czy doświadczeń. Stworzyła ją także Justyna Hankus, a efekty jej pracy są zadziwiająco dojrzałe. Jak już wcześniej wspomniałem, rzecz dzieje się w bloku. Jego dokładna lokalizacja nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak imiona bohaterów. Oczywiście są oni ponazywani, mają swoje zainteresowania, potrzeby czy problemy. Ich losy tworzą swoistą mozaikę przypadków, które odrębnie pokazują, jak skomplikowane i niejednoznaczne potrafi być nasze życie. Złożenie tych dziejów w jedną kupę, pozwala jednak dostrzec coś więcej.

Tak jak u Bruegla, tak i u Hankus mamy Szaloną Gretę. Kobietę o przeciętnej inteligencji, wybuchowej naturze, mocno emocjonalną. Jej niecodzienne zachowanie (przeniesienie ciężkiego sprzętu AGD) przykuwa uwagę innych mieszkańców bloku. Wprowadza ich w konsternację. Pobudza do wychodzenia na balkony i komentowania zdarzenia. Jest też postać chłopca, który w pewnym momencie ucieka i odnajduje się na dachu. Co prawda nie zrzuca pieniędzy, ale daje ludziom inne dary – wspólne chwile. Czy te okoliczności zmienią coś w mieszkańcach? Żadnych przesłanek ku temu nie ma. Justyna Hankus zdaje się nam wręcz mówić, że dziwne, często nielogiczne zachowania, są wpisane w naszą naturę. Zauważa też, że każdy życiorys ma siłę i znaczenie. Może stać się elementem czegoś większego, może współgrać z innymi elementami iluzji naszego trwania tu i teraz.

W „Grisaille o zwykłym osiedlu” podoba mi się to, jak autorka przechodzi od jednostki do ogółu. Robi to plastycznie, jakby sama siedziała gdzieś obok swoich bohaterów i notowała ich słowa. Ma też niezwykły słuch i zmysł do kreowania ostrej frazy. Jej nieoczywiste zdania każą się zatrzymywać, zastanowić co znaczą w kontekście utworu, ale także naszego bytu. Zwraca też uwagę totalny brak pośpiechu, powolne nakładanie się na siebie ludzkich losów, skotłowanie całego osiedla na jednym, panoramicznym ujęciu, a później stopniowe odchodzenie w cień. Autorka operuje słowem, tak jak malarz posługuje się pędzlem.

I jeszcze o jednej rzeczy chciałem wspomnieć. Postać samobójcy, który otwiera i zamyka powieść, nie może zaznać spokoju. Mieszka z Brueglem, przygląda się piekłu codzienności, nie jest w stanie opuścić tego miejsca. Ona spaja cały ten obraz, najdobitniej pokazuje, że w naszym chorym świecie nie ma nadziei na porządek i spokój. Chaos trwa, choć pozornie coraz częściej traktujemy go jako normalność.