Recenzja "Usterka na skraju galaktyki" Etgar Keret

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Agnieszka Maciejowska

Premiera: 14 października 2020

Jadąc z pracy pewnego listopadowego mroźnego popołudnia, uruchomiłem radio. Na stacji, której nazwy zidentyfikować nie potrafię, bo też posiadany sprzęt nie jest pierwszej młodości, prezenter opowiadał o nowościach książkowych. Najpierw było o Monie Bianki Bellovej, później o Świetlistej republice Andresa Barby, a wreszcie o nowym zbiorze opowiadań Etgara Kereta. I choć próbowałem skupić się właśnie na tej ostatniej wypowiedzi, bo tak się złożyło, że akurat tę książkę czytałem wieczorami, otoczenie nie do końca mi na to pozwalało. A to jakiś pirat wyprzedzał na trzeciego, a to rowerzysta przemknął na czerwonym bez oglądania się na boki, a to znowu pieszy ubrany na czarno wyrósł mi tuż przed maską. Wypowiedź dziennikarza, którego nazwiska niedosłyszałem, kodowałem więc wyrywkowo. Wyłapałem jednak ważne zdanie, w którym dobrze przygotowany i oczytany człowiek nazwał „Usterkę na skraju galaktyki prozą”… galaktyczną. I właśnie z tą opinią pozwolę się nie zgodzić.

Etgar Keret, izraelski mistrz krótkiej formy, znany jest z fantastycznych pomysłów na poprowadzenie fabuły. Jego znakiem rozpoznawczym jest tworzenie absurdalnych zdarzeń i sytuacji, które uwypuklają nam nasze ludzkie przywary. Przykładowo w niniejszym zbiorze poznamy chłopca, który wymarzył sobie, aby na urodziny otrzymać kasę fiskalną. Albo też innego, w kolejnej narracji, który dowiaduje się że jest klonem Adolfa Hitlera. Można by więc uznać, że te nietuzinkowe pomysły mają w sobie coś z galaktyczności. A jednak w przypadku tego tomu będę się przed tym słowem bronił, bo Keret jak chyba nigdy wcześniej, stawia w centrum człowieka, nie zaś całą tę niedorzeczną otoczkę. „Usterka na skraju galaktyki” jest dla mnie czymś do bólu prawdziwym, ziemskim, nawet jest pomysły fabularne wykraczają poza naszą codzienność.

U tego nowego Kereta ludzie się wkurzają, walczą, kochają, poddają, zabijają, deklarują bolesną prawdę, marzą. Są prawdziwi, jak ja, czy Wy. Mają kryzysy, uniesienia, namiętności, słabości. Najważniejsze jest to, co dzieje się między nimi, w ich relacjach małżeńskich, rodzicielskich czy przyjacielskich. Dlatego tak często zażywają środki odurzające, bo po nich język się rozplątuje, mogą pokazać kim naprawdę są. Doskonale współgra to z tym, co pisarz mówi o istocie swojego rzemiosła „Rzeczywiście nie uważam, żeby literatura była niegroźna. Natomiast jest zła, gdy jej lektura nie narusza niczyjej prywatnej warstwy ozonowej”. Keret nie tyle ją narusza, co burzy. Nie ma tu śmiechu, chyba że mówimy o śmiechu przez łzy. Ta lektura będzie boleć, bo taki ma cel: poruszyć to, co przyzwyczaiło się do wygody.

Można by zapytać, które opowiadanie jest tu najlepsze? Czy może to otwierające, gdzie człowiek poznaje smak szaleństwa i oderwania od rutyny? Albo inne, w którym kolega prosi narratora o napisanie opowiadania skłaniającego płeć piękną do zainteresowania jego osobą? Może być nim też kolejna zwariowana relacja, w której młody i niedoświadczony mężczyzna przestaje być prawiczkiem  po wielokrotnym stosunku z twardo stąpającą po ziemi nastolatką? Ja nie umiem wskazać ulubionego. Mija tydzień od lektury i wszystkie doskonale pamiętam. Mam w głowie mętlik 22 fabuł, które w jakiś sposób naruszyły moją prywatność i wdarły się do duszy. „Usterkę na skraju galaktyki” można otworzyć w dowolnym miejscu i czytać. Raczej powolnie, bo zalecam autorefleksję i zwracanie uwagi na szczegóły. A jak już nie możecie powstrzymać się przed poznaniem ciągu dalszego, zawsze można do tych opowiadań wrócić. Jestem pewien, że za pięć lat spojrzę na te historie inaczej, przefiltruje je przez nowe poglądy i doświadczenia.

Jeszcze jedna rzecz zwraca moją uwagę u Kereta. Jest nią niesamowita uniwersalność. Bohaterami są tu osoby w różnym wieku, z wielu warstw społecznych. Każdy rozrysowany jest wiarygodnie, jakby pisarz robił w życiu dosłownie wszystko: od popełniania przestępstw, przez ratowanie skaczącego z dachu, aż po prowadzenie terapii psychologicznej. Wychodzi także poza dobrze mu znany kraj i region. Akcję umiejscawia w różnych miejscach, często zresztą poza przestrzenią i czasem. Nie jest nachalnie izraelski, rozumie, że nie każdego interesują i bawią lokalne anegdoty. Tym samym dociera do serc czytelników na całym świecie. To wyjątkowa sztuka. Podobnie jak i cała książka, którą dla odmiany, polecam tym razem wszystkim. A niech się ta rzeczywistość skeretuje, może wreszcie zaczniemy doceniać to, co mamy.

Recenzja "Żółć" Łukasz Gamrot

Wydawca: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi

Liczba stron: 88


Oprawa: twarda


Premiera: 16 grudnia 2020

„Żółć” to pierwszy w Polsce debiut poetycki w formie komiksu literackiego”. Tak rozpoczyna się notka o książce na stronie wydawcy. To zdanie przykuwa uwagę. Z punktu widzenia promocji, jest wręcz idealne. Co jednak ono nam mówi? Bynajmniej nie to, że „Żółć” to pierwszy komiks poetycki w Polsce, co przeglądając internet, mam wrażenie że wielu przyjęło za pewnik. Jest w tym zdaniu jedno ważne słowo, mianowicie „debiut”. Dopiero zestawienie go z pozostałą treścią, daje właściwy obraz tej pracy. Łukasz Gamrot nie wprowadza nowego gatunku, a jedynie mocno go odświeża.

Parę słów o autorach, bo mamy ich aż dwóch. Łukasz Gamrot, czyli autor tekstu, to urodzony 1988 roku poeta z Katowic. Do tej pory nie dał się poznać szerszej publiczności, a pomysł na „Żółć” był tak naprawdę odpowiedzią na przekonanie, że w Polsce poezji się nie czyta. Aby zwrócić uwagę na ten problem, postanowił podjąć współpracę z Arturem Denysem, jeszcze młodszym projektantem graficznym, ilustratorem i tatuatorem. W ten sposób powstała książka, która w założeniu ma stanowić komiks, mi jednak bardziej przypomina pięknie wydany tomik poezji, z jego graficzną interpretacją. Jakkolwiek by tego nie nazwać, założony cel został szybko osiągnięty. Cały nakład  „Żółci” sprzedał się w niespełna dwa miesiące.

O czym traktuje ten niezwykły debiut? O rozczarowaniu rzeczywistością, samotności, poczuciu osaczenia, pustce wypełnianej używkami, o strachu, bezsilności, złości, beznadziei. Cała „Żółć” pełna jest smutku, cierpienia i depresji. Gamrot raz bywa dosłowny i rozdzierająco naturalistyczny, innym razem pisze tajemniczo, prawdziwe znaczenia ukrywa pod piętrami metafor. Mamy tekst o zagładzie ekologicznej, rozliczenie z rodzicem, rozważania na temat cielesności. Jest też utwór najbardziej aktualny, traktujący o napięciu spowodowanym pandemią. Spectrum zainteresowań młodego autora jest naprawdę szerokie, a biegłość w tworzeniu poezji sprawia, że czyta się to bardzo dobrze, nawet jeśli o wierszach białych wiemy tyle, że istnieją.

Obok tekstu (słowo obok jest użyte nieprzypadkowo) toczy się druga opowieść, tym razem autorstwa Artura Denysa. Jego świat jest brudny, gorzki i rozpaczliwy. W kadrach dominuje czerwień (krew, ogień), ale sporo także czerni, szarości i bieli. Warstwa graficzna zbudowana została na kontraście i wyrazistości. Gruba i prosta kreska dobrze oddaje emocjonalność tekstu. Obrazy rażą dosłownością, by po chwili rozpływać się w metaforze utraconych szans. Przede wszystkim jednak pozwalają skonfrontować swoją interpretację wiersza, z pomysłem ilustratora. A z tego wynikają ciekawe konotacje i chęć do ciągłego powracania do wiersza.  

Jedno co mnie w tej publikacji razi, to chęć wejścia autora w buty całego pokolenia. Gamrot jest praktycznie moim rówieśnikiem, mówi więc też w moim imieniu („Widziałem nas jako odkrywców, wypływających z portu lat osiemdziesiątych”). I jak to czasami w takich sytuacjach bywa, obok tekstów, pod którymi mogę podpisać się oboma rękami, są i te poruszające problemy dla mnie zupełnie obce. Trudno abym z nimi się identyfikował, jakoś bardziej je przeżywał, a przede wszystkim, abym mówił, że wyrażają one moją wrażliwość i duszę. W tym kontekście autor mógł zachować powściągliwość i skupić się jeszcze bardziej na swoich osobistych przeżyciach. To jednak tylko mała uwaga, która nie powinna przykryć obrazu całego dzieła. „Żółć” to na pewno nowa jakość na polskiej scenie wydawniczej. Silna promocja oraz wyjątkowa oprawa graficzna sprawiają, że o poezji nareszcie się mówi. I choć mamy tu do czynienia z tekstem mrocznym, zbrodniczym, pełnym upadku, brudnych żądz i zezwierzęcenia, warto go znać i o nim dyskutować. A raz kupiony, żyje na półce. Wiem, bo naprawdę często do niego wracam.

Recenzja "Sny o pociągach" Denis Johnson

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 112


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka

Premiera: 10 lutego 2021

Wydawnictwo Czarne postanowiło promować „Sny o pociągach” przez użycie na tyle okładki takiego oto zdania „Książka znalazła się w finale Nagrody Pulitzera oraz została uznana za jeden z najlepszych tytułów 2011 roku przez „The New York Times”, „Esquire”, „The New Yorker” i „Los Angeles Times”. Od razu zainteresowała mnie informacja o Nagrodzie Pulitzera. Skoro Denis Johnson był tylko nominowany do tego wyróżnienia, znaczy że ostatecznie go nie zdobył. Komu zatem przypadł on w udziale? Jak się okazało, odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta. Wiąże się z nią za to ciekawa historia, którą pozwolę sobie tutaj przytoczyć.

W finale nagrody Pulitzera w kategorii fikcja znajdują się zazwyczaj trzy książki. Mówię zazwyczaj, bo  zdarzyły się już przypadki czterech nominacji (na przykład w 2015 roku, gdy zwyciężało „Światło, którego nie widać”). Dzieje się tak, gdy zarząd Pulitzera uznaje trzy książki wytypowane przez jury fabularne za niewystarczające. W tej sytuacji jury dobiera kolejną pozycję. Warto zwrócić uwagę, że do konkursu zazwyczaj zgłasza się ponad trzysta powieści i zbiorów opowiadań (w 2012 roku było ich dokładnie 341), jest więc z czego wybierać. Nie mam wątpliwości, że finałowa trójka z 2012 roku była jedną z najmocniejszych w całej historii nagrody. „Blady król” Davida Fostera Wallace'a, wydany niespełna dwa lata temu przez W.A.B., stanowił nie tylko pośmiertny głos autora. Jego jakość wyznacza także wyjątkowa redakcja Michaela Pietscha, który z morza chaosu ułożył prawdziwą powieść, w której każdy może odnaleźć wartościową fabułę. Ponure, ale transcendentne „Sny o pociągach”, to dla kontrastu książka bardzo i osadzona w realiach historycznych. Ostatnią, prawdopodobnie najsłabszą nominacją jest dzisiaj raczej zapomniana „Swamplandia!”, opowiadająca o ekscentrycznej rodzinie z Południa. To też ciekawe, że wydawcy Polscy w pierwszej kolejności zdecydowali się na tłumaczenie tej ostatniej. Kto zatem z tej trójki wygrał? Otóż nikt. Zarząd nie przyznał nagrody, a powodów nigdy nie ujawnił. Pewną poszlakę może stanowić wypowiedź jednego z członków Pulitzera, który argumentował to wydarzenie następująco „Wielkie dzieło fikcji wiąże się z pewnym dreszczykiem, który pojawia się, gdy różne jego składniki łączą się, a następnie zapalają”. W tamtym roku, zdaniem zarządu pożaru nie było. Trudno o bardziej niezrozumiałą decyzję.

Zostawmy już Pulitzera i skupmy się na książce. Co czyni z niej dzieło wyjątkowe? Czy chodzi tu tylko o historię, czy może jednak o coś więcej? Powieść, czy też raczej nowela Johnsona liczy nieco ponad sto stron, które można przeczytać w około półtorej godziny. W tym czasie wirujące i napięte życie głównego bohatera Roberta Grainiera grzechota w odmętach umysłu czytelnika, jak gwizd Kolei Spokane, który tak często protagonista słyszy w swoich snach. Te półtorej godziny daje szanse wywarcia głębokiego wpływu na czytelniku, oddania się lekturze w całości. Powieści, które z założenia liczą więcej stron, wymagają robienia przystanków, powrotu do codzienności. Są przerywane powtarzalnymi czynnościami jak jedzenie, opieka nad dzieckiem, praca. Ma to znaczący wpływ na odbiór dzieła, co wskazywał już Edgar Allan Poe w przeglądzie  „Twice Told Tales” Nathaniela Hawthorne'a z 1842 roku. Czytamy tam między innymi: „Światowe interesy interweniujące podczas przerw w czytaniu modyfikują, unieważniają lub przeciwdziałają w mniejszym lub większym stopniu wrażeniom z książki”. Być może właśnie dlatego ponad sześćset stronicowe „Drzewo dymu” i niewiele cieńsze „Zagubione wybrzeże” nie spotkały się z tak ciepłym przyjęciem jak „Syn Jezusa”.

„Sny o pociągach”, dzięki swojej objętości, stwarzają okazję do bardziej ujednoliconego doświadczenia. Ta forma, biorąc pod uwagę gęstość samego doznania, wydaje mi się odpowiedniejsza. Sama fabuła odnosi się do życia Roberta Grainiera, fikcyjnej sieroty przewożonej pociągiem w 1893 roku do lasów stanu Idaho. Robert dorasta, pracuje, zakochuje się, traci żonę i córeczkę w pożarze. Doświadcza wielu cierpień i niecodziennych wrażeń (postrzelenie przez własnego psa wygrywa chyba ten konkurs). To, co Johnson formuje z popiołów życia Grainiera, to delikatna, samotna i porywająca epicka opowieść. Protagonista jeździ wozem konnym, lata w dwupłatowcu, poznaje szczególnych ludzi, a ostatecznie popada także w jakąś formę obłędu. To historia miłosna, opowieść pustelnika i retusz starego folkloru opartego na wilkach. Ostatecznie, to także małe arcydzieło, które pozostawia czytelnika w oszołomieniu.

Nie sposób nie wspomnieć o języku. Dialogi ułożone przez Johnsona są pełne ludowego podobieństwa, jakby żywcem wyrwane z innego świata. To także dzięki językowi udaje się autorowi uzyskać odpowiedni balans między spokojem, a nieszczęściem. W praktycznie każdym akapicie ktoś czuje się zagrożony. Czym? Często nie do końca wiadomo, bo Jahnson umiejętnie pobudza wyobraźnię czytelnika, jednocześnie nie gwarantując żadnych wskazówek czy odpowiedzi. Na tym polega mityczna siła tej prozy. Dzieła równie pasjonującego, choć przecież totalnie różnego od „Syna Jezusa”. Rok 2021 dopiero się rozpoczął, a my mamy już silnego kandydata do najlepszej książki nowej dekady.