Recenzja "Anatomia pewnego ludobójstwa" Omer Bartov

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360

Tłumaczenie: Adam Musiał

Oprawa: twarda

Premiera: 23 października 2019 r.

Buczacz to kilkudziesięciotysięczne miasto leżące na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim, nad rzeką Strypą. Zgodnie z historycznymi podaniami powstał w XII wieku. Od tego czasu wielokrotnie zmieniał swoich przywódców, właścicieli czy dominującą narodowość. Panowanie nad tymi ziemiami pełnili w różnych epokach historycznych między innymi: Michał Awdaniec herbu Abdank, magnaci Buczaccy, Golscy, Potoccy, Habsburgowie czy Imperium Rosyjskie. Buczacz przetrwał najazdy ze strony Chanatu Krymskiego i Księstwa Mołdawskiego, spalenie przez wojska tureckie w 1676 roku i naloty podczas I wojny światowej.  

Dzieje tego niewielkiego kresowego miasta bada w swojej książce Omer Bartov, historyk i wykładowca na Uniwersytecie Browna. Wychodzi od ważnego wydarzenia – eksterminacji ludności pochodzenia żydowskiego w okresie drugiej wojny światowej. Ocenia się, że łącznie w Buczaczu i jego okolicach pochowanych jest około 10 tys. Żydów, ofiar Holokaustu. Autor nie skupia się jednak na statystykach, nie pławi się także w krwawych opisach samego wykonania wyroku. Zamiast drobiazgowo opisywać otoczenie tego zdarzenia, podchodzi do temu analitycznie. Śledząc burzliwe losy miejscowości, bada anatomię tego, co wydarzyło się w XX wieku.

Swoją narrację prowadzi z punktu widzenia zwykłego człowieka. Oddaje głos różnym osobom, raz wojskowym, innym razem zwykłym rolnikom czy nauczycielom. Nie pomija żadnego źródła, jeśli jest ono dostatecznie rzetelnie udokumentowane. Dzięki temu zabiegowi, cała historia ze zwykłego reportażu, zaczyna pełnić rolę  pomnika żyjącego miejsca. Bartov zwraca uwagę na małe rzeczy, z których rodzi się świadectwo konfliktów narodowościowych i wypływających z nich objawów przemocy. Jak dowodzi w swojej książce, brutalność istniała w tym miejscu od zawsze. Przytacza chociażby historyczne zabiegi rozcinania brzuchów i zaszywania w nich żywych kotów, czy pozbawianie matek swoich nienarodzonych dzieci. Nie dyskredytuje żadnej ze stron, na wielu przykładach pokazuje, że wina nigdy nie jest jednowymiarowa. Polacy, Żydzi i Rusini, mieli swoje odmienne optyki na kwestie gospodarcze, edukacyjne, religijne czy społeczne. Każdy naród inaczej wyobrażał sobie przyszłość, jednocześnie nie zapominając dawnych urazów. Tak właśnie doszło do punktu kulminacyjnego: masowych egzekucji, pogromów, codziennych gwałtów.

Jeśli ktoś myśli, że w Polsce nie wydaje się już dobrych książek z gatunku literatury faktu, niech koniecznie sięgnie po „Anatomię pewnego ludobójstwa”. Bartov doskonale łączy historię i literaturę ze szczegółową rekonstrukcją losów zwykłych ludzi, którzy raz byli ofiarami, by za chwilę zmienić się w drapieżnych oprawców. Multum faktów, źródeł, postaci, wcale nie przytłacza, a wręcz przeciwnie, pasjonuje. Autor pisze bezkompromisowo, niczego nie pomija i nie wygładza. Jego książka jest przy tym nie tylko dokumentem potwornych zdarzeń, ale też przestrogą. Bo chyba najważniejszym i najbardziej przytłaczającym wnioskiem płynącym z tej lektury jest to, że historia fanatyzmu i konfliktów etnicznych nigdy się nie kończy.

„Anatomia pewnego ludobójstwa” to wielowymiarowe w swoim przesłaniu i wielopoziomowe w ukazywaniu zwykłych problemów studium, zmuszające do kojarzenia wątków rozproszonych, a jednak powiązanych ze sobą. Cenię takie książki, które prowadzą mnie od Polski do Ukrainy, od kwestii Żydowskiej, do Holokaustu, od jednostki do narodu, od deficytu do nadmiaru, od brutalnego grzechu do rachunku sumienia, od świata w książce do rzeczywistości. Bardzo dobra pozycja, pisana zarówno dla dzielenia się wiedzą, jak i ku przestrodze.

Recenzja "Kamień w lustrze. Antologia literatury chińskiej XX i XXI wieku"

Wydawca: PIW

Liczba stron: 672

Tłumaczenie: Włodzimierz Cieciura, Zofia Jakubów, Irena Kałużyńsk, Joanna Karmasz, Lidia Kasarełło, Tomasz Kozłowski, Łukasz Mrugała, Małgorzata Religa, Przemysław Sielańczyk, Maciej Szatkowski, Ewa Paśnik Tułowiecka, Agnieszka Walulik

Oprawa: twarda

Premiera: 11 września 2019 r.

Statystyki podpowiadają, że w Polsce wydaje się rocznie około 27 tysięcy książek. W tym samym okresie, w Chinach wydaje się ich blisko pół miliona, z czego ponad połowa to książki nowe. Oczywiście dawniej ten rynek był nieco mniej ekspansywny. Niewielka też część z tych liczb dotyczy publikacji rodzimych, a jeszcze mniejszy ich ułamek to opowiadania, liryka bądź dramaty. Wszak żyjemy w czasach kryminałów, romansów i coraz bardziej też komiksów. Pochodząc więc do redakcji antologii opowieści chińskich z okresu XX i XXI wieku, należy liczyć się z tym, że wybór nie będzie aż tak duży – może z milion książek. Rzecz jasna to tylko szacunki i to niepoparte żadnymi oficjalnymi danymi. To raczej zdroworozsądkowa logika podpowiada, z jak niewiarygodnie trudnym zadaniem przyszło zmierzyć się redaktorom „Kamienia w lustrze”. 

Zastanawiam się, jak można dokonać konkretnego wyboru z tych setek tysięcy historii, jakie przez lata napisano w Chinach. Jak pogodzić różne czasy, języki, sposoby narracji. Te wszystkie ludowe przypowieści, z historiami pełnymi grozy, brutalności, z literaturą przesiąkniętą bólem rewolucji kulturalnej czy z modernistycznymi lub surrealistycznymi obrazami współczesnego człowieka. Jakim algorytmem posłużyć się, aby na kilkuset stronach zmieścić godną reprezentację literatury traktującej o bohaterach jeszcze nienarodzonych, o dzieciach, o dojrzewaniu, rodzicielstwie, a także o powolnym żegnaniu się z tym światem. Co zrobić, aby w jednym tomie zebrać te wszystkie narracje związane z wojnami, z uciskiem, z niedopasowaniem, z dyskryminacją.

Myślę o tym wszystkim i naprawdę nie wiem. Chińska różnorodność jest niewyczerpana, a szukanie wspólnego mianownika dla nieskończoności jest w matematyce nieosiągalne. Na szczęście w literaturze sztywna liczbowa logika może być czasem zastąpiona podejściem humanistycznym. Dlatego, co udowadnia nam nowość od Państwowego Instytutu Wydawniczego, w jednej książce można odwoływać się do specyficznych jednostek miary, do historii rewolucji sinhajskiej, do Świąt Smoczych Łodzi, do klasycznych przepisów na baraninę w gorącym kociołku, do pozycji bosonogich lekarzy w małej wiosce czy licznych postaci – dowódców, aktorów, pisarzy, filozofów, malarzy, grafików i innych. Można zawrzeć poruszającą opowieść o miłości wpisaną w cykl życia przyrody („Graniczne miasto”), satyryczną, zabawną historię o pracowniku naukowym odkrywającym wciąż na nowo pojęcie seksualności („Trzydzieści lat, wiek samodzielności”), chaos, cierpienie i niewysłowioną brutalność młodzieńczego świata, połączonego z atmosferą nostalgii („Era tatuażu”) oraz eseje o mieście Lhasa czy tybetańskim święcie ubogich („Tybetańskie strofy”). Można też włączyć w taką książkę cudowne w swojej prostocie i melancholii wiersze o jesieni, o byciu po deszczu, o świetle księżyca, duchach, niebie wieczornym czy płatku na śniegu. Można też całość spiąć manifestem postmodernistycznym z teatru chińskiego, z którego dowiemy się że miłość jest we wszystkim: muzyce, literaturze, osobach nienarodzonych i tych stąpających po Ziemi, w potrawach, w słońcu, polityce i kolorach.

Nie sądzę, aby na sformułowanie takiej antologii był jeden przepis. Mnogość dróg jakimi można się poruszać daje pewną dowolność, którą jednak dość łatwo przechylić na błędną stronę. Redaktorzy trzymają się klucza sprawdzonych nazwisk. Dobierają prace autorów cenionych na świecie, tworzących w różnych kontekstach kulturowych. Warto zwrócić uwagę chociażby na Wang Xiaobo, Shen Congwen czy Zhang Chengzhi, którzy nie byli do tej pory tłumaczeni na język polski (za wyjątkiem pojedynczego opowiadania Congwena). Nie zabrakło też oczywiście znanych i cenionych również w Polsce Su Tonga („Zawiesić czerwone latarnie”), Yu Hua („Żyć!”, „Kronika sprzedawcy krwi”, „Nie mam własnego imienia”) oraz Can Xue, o której głośno zrobiło się niedawno, gdy w przednoblowskich przewidywaniach plasowała się wyżej niż Olga Tokarczuk. Co ciekawe, wśród autorów zabrakło miejsca dla Mo Yana i Gao Xingjiana, co najlepiej pokazuje, z jakim formatem opowieści mamy do czynienia.

Nie przez przypadek nie wnikam tym razem głębiej w treść poszczególnych opowieści. Nie chodzi tu o problem ze zidentyfikowaniem fabuły czy przesłania. Nie jest też to wynikiem odmiennych kontekstów kulturowych. Jestem przekonany, że mimo odmiennej niż europejska specyfiki, te historie pozostają uniwersalne i czytelne w każdym zakątku naszego globu. Nie skupiam się na konkretnej narracji, aby jeszcze bardziej podkreślić różnorodność, jaka została nam tu zaproponowana. Miłość i nienawiść, melancholia i dosłowność, brutalność i humor, modernizm i liryczność, klasyczna nowela i surrealistyczna figura, legenda i zagubienie w nowoczesnym świecie. W tej antologii jest tak wiele, że próba zdefiniowania ogromu zawartej tu mądrości, odwołań do tradycji i wątków, skończyłaby się małą pracą doktorską. A ja zamiast literaturoznawczych rozważań, wolę emocje. Czytając „Kamień w lustrze”, nie miałem poczucia zwiedzania obcego mi kraju, ale dotykania jego niezwykłej pełni, która objawia się w wielu barwach. Egzotyka, różnorodność stylów, niesamowitość – to wszystko sprawia, że tę książkę bez zastanowienia mogę nazwać WIELKĄ literaturą i jednocześnie najlepszym zbiorem opowiadań, jaki wydano w Polsce w tym roku.

Recenzja "Pokolenie wyżu depresyjnego" Michał Tabaczyński

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 332

Oprawa: miękka

Premiera: 27 listopada 2019 r.

Niełatwym zadaniem jest dokonanie krytyki dzieła, będącego krytyką współczesności, które wyszło spod pióra cenionego krytyka literackiego (do którego zresztą pod względem intelektualnym jest mi bardzo daleko). Wychodząc z tego założenia, tym razem nie będę interpretował, szufladkował i narzucał swojego punktu widzenia. Nie będę także doszukiwał się cech specyficznych tej prozy czy ewentualnych potknięć. Postaram się mówić wyłącznie o moich wrażeniach, ewentualne wątpliwości zaś, rozwiewać cytatami.

Czym jest pokolenie, o którym pisze Tabaczyński? Kim są ci wszyscy ludzie, którzy chodzili do szkoły ‘na rano’, oglądali „Czarnego Orfeusza” (panie Michale, nadal są młodzi, którzy o nim słyszeli i nawet widzieli!), jako pierwsi dostąpili diagnozy depresji, są pionierami wśród aptekarzy amatorów, na własnej skórze przekonali się, czym jest powszechny dostęp do samochodu i tak dalej? „Jesteśmy pokoleniem depresyjnego wyżu, jesteśmy najsmutniejszym pokoleniem świata – to w nas zbiegły się wszystkie plagi, wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie: resztka czytelniczych nawyków późnego PRL-u (podbita przez eksplozję cyfrowej kultury tekstu, jego nadmiaru), jego kultura wielkiego niedoboru (podbita przez nagłą eksplozję nadmiaru), epidemia automobilizmu.”. Tak, niestety tym pokoleniem jesteśmy my wszyscy, a im szybciej sobie to uświadomimy, tym lepiej dla nas. 

Tabaczyński jest w swoim diagnozowaniu depresyjności autorem zarazem czujnym i krytycznym, ale też, co z pewnością odróżnia go od wielu innych, pozostaje przy tym pisarzem. I to pisarzem bynajmniej nie przeciętnym. Sami zobaczcie, jak to się doskonale czyta „W drodze do pracy ze spojrzeniem wlepionym w świat istniejący pod naszymi nogami konieczne się wydaje, czy to dla bezpieczeństwa, czy choćby sprawdzenia, że poruszamy się we właściwym kierunku, by od czasu do czasu spojrzeć, choć bez unoszenia głowy, przed siebie”. Przecież mógł napisać po prostu – ‘Idąc do pracy patrzymy pod nogi”. Większość by właśnie tak to napisała. Ale Tabaczyński woli podkreślać małe rzeczy: po pierwsze, patrząc na powierzchnię, po której się poruszamy, nie sposób nie rzucać okiem przed siebie; ta powierzchnia to oddzielny ekosystem, rządzący się swoimi prawami; wreszcie kładzie nacisk na niebezpieczeństwa w naszym życiu i fakt, że o zagrożeniu nie sposób zapomnieć choćby na chwilę. A jakie to jest rytmiczne, jak melodyjnie zjawiskowe. Tego się nie czyta, po tym się płynie.  

Albo spójrzmy na taką wypowiedź „Czyta więc z żoną otoczoną jego lewym ramieniem, próbując nie poruszać się, żeby jej nie budzić, ale jednak móc przewracać kartki, o ile nie korzysta z czytnika, który rzecz całą ułatwia – otwiera się tu temat nowych technologii w służbie trwałości związków międzyludzkich, partnerskich, małżeńskich nawet.”. Ileż tu jest tematów wrzuconych w jedno tylko zdanie! Chodziło przecież tylko o przekazanie informacji, że przed snem czytamy w łóżku (przynajmniej w teorii). A my dowiadujemy się dodatkowo, że trzeba sobie radzić z niewygodą drugiego ciała u boku (święta prawda!), martwić się o przewracanie kartek, można też używać nowych technologii, które, tu bardzo ciekawa socjologicznie uwaga, mogą też sprzyjać rozwojowi więzi międzyludzkich (ot i paradoks!). Podziwiam ten twór słowny nie tylko dlatego, że jest tak uroczo poprawny, nie chodzi też wyłącznie o jego multitematyczność. Podziwiam go, bo jest tak rozbrajająco prawdziwy i dosłowny (co wcale nie oznacza, że jest zamknięty na dopowiedzenia). A przecież podałem przykłady tylko dwóch zdań, z których żadne nie było zdaniem kluczowym, pchającym wywód do przodu. To bardziej łączniki między mądrościami. A tych tak łatwo zdradzać nie chcę.

„Pokolenie wyżu depresyjnego” zachwyca mnie stylistycznie, to już ustaliliśmy. Są jeszcze dwa powody, dla których uważam tę książkę za wyjątkową. Pierwszym jest erudycja autora, drugą zaś umiejętność łączenia obserwacji ze sztuką. Oba powody są zresztą ze sobą silnie powiązane.  Mocno robi się już na samym początku, gdy rozbierając na czynniki pierwsze przeciętny dzień, przeciętnego Polaka, Tabaczyński opisuje prześwit w kontekście dzieł Prousta, Lindgren, Blanchota czy Tarjei Vesaasa.  I nie jest to bynajmniej opis encyklopedyczny. „Blanchotowi te wszystkie senne, przebudzeniowe rozważania służą do wyzyskania owej niezgłębionej i niezgłębialnej analogii: śnienie i pisanie”. I tak od jednego tematu, podążamy do kolejnego, robimy krok do tyłu, by zaraz skoczyć dwa do przodu, a co najważniejsze, te wszystkie rozrzucone niby niedbale nitki tematów, łączą się w całość, w jeden zwarty, wszechstronny obraz czasu, którego nikt nie lubi.

I tak właśnie, od wspomnianego prześwitu, przez przebudzenia, śniadania, listy, pracę, obiad i korki, podążamy aż do snu, poprzedzonego lekturą książki, bilansem dnia i kolacją. Autor krok po kroku obnaża nasze przyzwyczajenia z ich braku logiki, zasadności i modowości. Bo chyba właśnie takie jest najważniejsze przesłanie tej książki, przynajmniej dla mnie – człowieku, robisz głupotę, bo inni też ją robią; wpadliśmy w rozpędzony pociąg, który odrzucał mądrości dawnych pokoleń i gna ku zagładzie (w domyśle – depresji). Nie oznacza to wcale, że Tabaczyński chce nas straszyć (a może jednak?_, wręcz przeciwnie, świetnie się bawi. Co rusz żartuje z siebie, z otoczenia, z nas. Jest to jednak śmiech przez łzy, nikomu nie jest przecież łatwo oglądać, jak dochodzimy powoli do ściany. 

Nie sposób omówić tej całej różnorodności, jaką oferuje nam esej. Mnogość intertekstualnych odniesień, zdjęć otoczenia opatrzonych nieoczywistym komentarzem, kreatywnych wycinanek, recept dawkowania leków, dzienników, odpowiedzi na listy – to wszystko i jeszcze więcej nie pozwala się nudzić, ba, nie pozwala się też od lektury oderwać. To taka książka, która nie daje spokoju, otwiera oczy, zachwyca i poraża. Jest drapieżna, brawurowa i dowcipna. Jedyna w swoim rodzaju. 

Na koniec jeszcze kilka cytatów doskonale oddających to, co myślę coraz częściej o rynku książki (także niestety o moim czytaniu). „Nie żeby świadczyło to o naszym pokoleniowym ponadprzeciętnym oczytaniu, bo oczytani nie jesteśmy: torturując się ponad miarę, sporządzamy listy naszych lekturowych braków, niewybaczalnych czytelniczych zaniechań, wstydliwych pominięć – wypełniają one notatniki tak grube, że zmieściłyby całkiem zgrabne powieści detektywistyczne albo zwięzłe rozprawy naukowe (których nie piszemy, bo jesteśmy zajęci sporządzaniem tych inwentarzy – zaległości lekturowych też nie uzupełniamy z tego samego powodu). I pewnie to po nas zostanie: ewidencje braków i deficytów.”; „Czytamy depresyjne książki, oglądamy depresyjne filmy, gramy w depresyjne gry wideo, naszymi ulubionymi lekturami stały się biografie depresyjnych bohaterów masowej kultury”; „Literatura depresji jest tak obfita, jak uboga jest literatura przedświtu. Nawet najbardziej wprawieni czytelnicy, ci, którzy stanęli do tej upiornej rywalizacji pod hasłem: „w roku 2018 przeczytam 52 książki, nie licząc kucharskich poradników i przewodników po turystycznych atrakcjach”, nie mają z nią szans.”

Recenzja "Dziewięć opowiadań" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 256

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

Już przy omawianiu innych zbiorów krótkich forma Salingera podkreślałem, że jednym z najważniejszych jego utworów był „Idealny dzień na ryby”. Akcja opowiadania rozgrywa się w nadmorskim kurorcie, gdzie swój ostatni dzień życia spędza Seymour Glass. Wypoczywa wraz z żoną Muriel. Konstrukcja opowieści jest typowa dla amerykańskiego pisarza – z pozornie błahych rozmów, kreuje świat przepełniony mistyczną symboliką i wojenną traumą. Seymour jest jedną z ofiar wojennej pożogi, o czym najlepiej świadczy scena nad morzem, gdy zamiast stroju kąpielowego, ma na sobie szlafrok. Chce w ten sposób ukryć tatuaż numeryczny z obozu koncentracyjnego, którego się wstydzi. Jego powojenna obsesja zbierze ostateczne żniwo w finale opowieści, gdy młody człowiek strzeli sobie w głowę. Zanim jednak dokonana tego wyboru, spotka na plaży małą Sybil. Po chwili rozmowy, Seymour wymyśla zabawę – będzie poszukiwał wraz z młodą towarzyszką rybę bananówkę. Zastanawiający jest tu przede wszystkim opis tej ryby, sugerujący seksualny podtekst sceny. Ale nie o falliczny kształt przecież chodzi. Bohaterowie Salingera mają dobry kontakt z dziećmi, nie są pedofilami. To w młodym pokoleniu ucieleśnione jest dobro i niewinność. Wnioski bohatera dotyczące kształtu ryby, uświadamiają mu, jak podły i lubieżny jest świat dorosłych. Pokazują mu też, dokąd będzie zmierzał, kim prawdopodobnie niedługo się stanie, jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli. I ostatecznie wymyśla wspomniany wcześniej strzał w głowę.  

To jedno opowiadanie daje nam idealny przykład wszystkiego tego, co Salinger stara się nam przekazać w swoich krótkich narracjach. Ważny jest u niego dualizm – prostemu stylowi i powszednim dialogom, przeciwstawia splątane treści natury rodzinnej, religijnej, filozoficznej i mistycznej. Można te opowieści odczytywać na tej pierwszej, dosłownej płaszczyźnie. Niestety okazuje się wtedy, że w pewnym momencie brakuje puenty, jakiegoś zwartego zakończenia czy podsumowania. Dopiero szukanie znaczeń między słowami, porównanie treści jego dzieł i doszukiwanie się wzajemnych synergii, daje właściwy odmienny, znacznie bardziej satysfakcjonujący punkt odbioru. To właśnie stąd wzięła się popularność Salingera – jego książki otwierały oczy na problemy dawniej w literaturze nieporuszane: sens istnienia, męczący swą powtarzalnością obraz człowieka, brak możliwości wyjścia poza sztywne ramy przyzwyczajeń i oczekiwań.

Dużą rolę w uniwersum Salingera pełnią dzieci. W innym, również doskonałym opowiadaniu, narratorem jest dziesięcioletni geniusz Teddy.  Rozmawia z młodym mężczyzną Nicholsonem na tematy ważne dla samego autora - istoty życia i reinkarnacji. Ten nieletni człowiek, ma w sobie całe morze duchowej dociekliwości, która mogłaby zawstydzić niejednego dorosłego. Rozmowa kończy się w momencie, gdy Teddy idzie na basen, na kolejne zajęcia w harmonogramie. W ostatniej scenie Nicholson słyszy przeraźliwy wrzask małej dziewczynki. I znowu, jak w „Idealnym dniu na ryby”, mamy rozmowę międzypokoleniową, religię i mocne zakończenie. Schemat jest powtórzony, a jednak cała historia daje zupełnie odmiennie wrażenia. Czytając Salingera zadawałem sobie pytania, jak ten człowiek już w latach pięćdziesiątych był w stanie przewidywać jeden z ważniejszych problemów obecnych czasów – zmuszania dzieci do ciągłego rozwoju. Przedwczesne dojrzewanie, może przynieść też nieoczekiwane skutki, jak chociażby niechęć do mieszkania w tym brudnym świecie. 

Literatura Salingera ma wiele wspólnego z teatrem. Bohaterowie odgrywają swoje role i znikają. Mało tu dosłowności, wszystko co cenne ukryte jest w małych gestach. Książki Salingera otwierają oczy na kilka istotnych kwestii: co po śmierci, czy warto angażować się całym sobą w idee sterowane odgórnie, jak bardzo moda i czasy determinują nasze myślenie. Ja w tym morzu banalnych spotkań i rozmów, którymi obrzuca mnie w ostatnim czasie autor „Buszującego w zbożu”, odkrywam wielkie prawdy o mnie. Nie wiem czy mnie to czegoś uczy, nie ma pojęcia, czy wpłynie jakoś na moje życie, na pewno jednak skłoni do ponownej weryfikacji celów i środków. To też jakaś funkcja literatury.

Recenzja "Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

W 1948 roku J.D. Salinger opublikował opowiadanie o samobójstwie młodego człowieka. „Idealny dzień na ryby” to historia niezwykle subtelna, która całkiem zasłużenie zyskała rozgłos. Od niej rozpoczęła się też obsesja autora, który wracał później do niej wielokrotnie, jak chociażby w „Franny i Zooey”, w którym na końcu wspomina słowa tragicznie zmarłego Seymoura. W zbiorze „Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: Wprowadzenie”, który po raz pierwszy pojawił się w New Yorkerze, znowu wracamy do postaci jednego z członków rodziny Glassów. Obie opowieści dotyczą Seymoura, a uściślając, obie poruszają jego problemy, ponieważ samego bohatera w nich nie ma. 

W  „Wyżej podnieście strop, cieśle”, po raz pierwszy wydanym w 1955 roku, narratorem jest Buddy Glass, alter ego Salingera. Właśnie wyszedł na przepustkę, by udać się na ślub swojego brata. Narracja skupia się na rozmowach Buddy’ego z gośćmi oraz zapoznawaniu się z fragmentami pamiętnika Seymoura. Przeważającym tematem jest sama postać przyszłego samobójcy, która jednak nie krystalizuje się choćby na chwilę. Salinger wiedząc jaki los pisany jest bohaterowi, nie jest w stanie go zmaterializować, przywrócić na łono życia. Trudność wynika też z tego, że Seymour, to jak wynika z przedstawionych relacji, człowiek bliski świętości, poeta i uzdolniony geniusz. Należy mu się więc wieczna pamięć i pośmiertny spokój. Rozbieżność charakterystyki (ucieleśnienie ideałów) z jego losem może przywodzić na myśl postać Pursewaredena z durellowskiego „Kwartetu aleksandryjskiego” – wielka indywidualność, która do niczego nie doszła. 

Drugie opowiadanie, tym razem utrzymane w  formie strumienia świadomości, ponownie ogniskuje swoją uwagę wokół Seymoura. Inspiracją do refleksji o jego życiu i wpływie na otoczenie są jego wiersze. Dokładnie 184 wiersze haiku. Buddy wspomina swojego brata, serwując nam opisy jego fizjonomii, osobiste przemyślenia, anegdoty z dzieciństwa. Wszystko to prowadzi go do jednego wniosku – Seymour był wielkim człowiekiem, a on już zawsze będzie żył w jego cieniu. W tym sensie można dostrzec spójność i synergię treści z pierwszym opowiadaniem zbioru. Ale to nie do końca jest sedno całej książki, przynajmniej ja odczytuję to nieco inaczej. Salinger pisze także o swego rodzaju niemocy w wyrażaniu pewnych kwestii słowami. Są przecież rzeczy, do których trzeba dorosnąć. Zrozumieć je nie semantycznie, ale emocjonalnie. Bo język ma swoje ograniczenia, potrafi fałszować rzeczywistość, poddawać się wielu chybionym interpretacjom. 

Wszystko co tu czytamy, potwierdza wielką prawdę o bohaterach Salingera - wszyscy żyją po trosze poza światem, który ich na co dzień otacza. Choć może nie tak do końca, wszak denerwują ich konwenanse, fałsz i konformizm. Zachowują swoją własną mityczność, przejawiającą się zdolnością właściwego osądu oraz umiejętnością dostrzegania tego co faktycznie wyjątkowe, piękne i godne miłości, nawet jeśli czasami mają problemy z właściwym nazwaniem tego. Jednocześnie, można mieć wrażenie, że to oderwanie od codzienności, wynika też trochę z pretensjonalności i sztuczności postaci, będących bardziej namiastkami postaw, niż realnymi ludźmi. Dygresyjność i lepkość języka Salingera może momentami przytłaczać. Warto jednak otworzyć się na te rozważania, nawet jeśli nie dla samych postaci, to dla ich poglądów. Z pewnością jest o czym myśleć.

Recenzja "Dom kłamczuchów" Dezso Kosztalnyi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 408

Tłumaczenie: Teresa Worowska

Oprawa: twarda z obwalutą

Premiera: 2 października 2019 r.

Nie od dziś wiadomo, że Polacy z Węgrami potrafią się dogadać. Braterstwo szabli i gąsiora spaja stosunki polsko-madziarskie od setek lat. Trudno nie odnieść przy tym wrażenia, że Polacy zaskakująco mało wiedzą o węgierskiej literaturze. Kto z nas byłby w stanie wymienić jakieś dzieła Tótha, Krúdyego, Karinthyego, Babitsa, Juhásza, czy Füsta? Być może Imre Kertész, z racji jego Nobla oraz Sándor Márai, dzięki regularnie ukazującym się ostatnio przekładom, zdołali dotrzeć do szerszej publiczności. A szkoda, bo ta literatura kryje w sobie prawdziwe perły, o czym stara się nam regularnie przypominać Państwowy Instytut Wydawniczy. Po doskonałym „Mieście uśpionych kobiet”, przyszedł czas na zbiór Dezso Kosztolányiego.

Kim jest autor „Domu Kłamczuchów”? Z pewnością jednym z bardziej płodnych pisarzy i tłumaczy na Węgrzech, a przy okazji, dzięki swojej działalności, także europejskim klasykiem. Jego przekłady w ojczyźnie mają taki sam zasięg, jak u nas książki tłumaczone przez Boya-Żeleńskiego. Ale największą sławę przyniosły Kosztolányiemu nie dokonania translatorskie, lecz wiersze i opowiadania. O jego pisarstwie nie da się opowiedzieć bez wspomnienia intelektualnego zamętu, jaki ogarnął Węgry u progu XX wieku. On sam był zresztą jednym z jego najbardziej znaczących udziałowców. Należał do pierwszego pokolenia legendarnego „Nyugatu” (po węgiersku znaczy to zachód, co symbolicznie wskazuje kierunek w jakim autorzy czasopisma chcieli podążać), budapeszteńskiego dwutygodnika, który na długo stał się najważniejszym miejscem debat węgierskich pisarzy. To właśnie „Nyugat” stara się łamać konserwatywne gusta mieszczaństwa. Endre Ady publikuje tam wzbudzające skrajnie uczucia, modernistyczne wiersze, Géza Csáth tworzy jedne z pierwszych freudowskich opowiadań, Margit Kaffka odwołuje się do tajemnic kobiecej psychiki, a Zsigmond Móricz portretuje życie rodzimych chłopów, rebeliantów, dziedziców i arystokratów.

Młody Kosztolányi uchodził za dandysa. Chodził po Budapeszcie w fantazyjnym stroju, był wykształcony i znał kilka języków obcych. Jednocześnie zaczytywał się w książkach stoików. Ten dualizm widoczny jest także w jego twórczości. Jego dzieła są z jednej strony lekkie w formie i treści, z drugiej niosą w sobie duże pokłady melancholii i ciepłej ironii. Był on literackim kartografem węgierskiego społeczeństwa, opisywał życie zwykłych rodzin, ale nie bał się przy tym sięgać warstw inteligenckich („Tailor for Gentelmen”) czy arystokratycznych („Łaźnia”). Kosztolányi stworzył też swój odpowiednik Krudyowego Sindbada. Kornel Esti to niepoprawny marzyciel, niespokojny duch i kawiarniany awanturnik. Poznajemy go jeszcze za czasów studenckich, gdy po roku spędzonym w Paryżu wracał do domu rodzinnego w dobrze mu znanym, zatęchłym pociągu („Omelette a Waburn”). Esti pojawi się w kilku narracjach, w których będzie między innymi dokonywać zakupów w aptece („W aptece”), włóczyć się po budańskim cmentarzu („Margitka”), nocować u znajomego za zakrapianej alkoholem imprezie („Szakale”), wspominać żyjącego w nędzy poetę („Smok”). Czy otrzymywać telefon z wiadomością o śmierci („Esti dowiaduje się o zgonie”).

Recenzenci często zarzucali Kosztolányiemu nadmierny estetyzm i niepotrzebną grę formą. W ich opinii jego pisanie miało być piękne, ale jednocześnie puste w treści, a przynajmniej dość mocno okrojone z dramatyzmu. Tymczasem „Dom kłamczuchów” aż kipi od ciekawych i głębokich obserwacji. Węgierski pisarz pod podszewką codziennych czynności umiał dostrzec olbrzymie pokłady nostalgii, lęk przed przyszłością, próbę pogodzenia się ze stratą, ból czy ludzką pazerność (najlepiej chyba widoczną w doskonałym opowiadaniu „Chiński wazon”). Z drobnych obserwacji wysnuwa uniwersalne refleksje, a powszednie problemy i niemoc, zagęszcza  w opisane lekkim stylem, ciekawe historie. Zajęci swoimi codziennymi obowiązkami bohaterowie niczego nie podejrzewają, gdy nagle rozwiera się przed nimi prywatna otchłań, w której widzą własne odbicia obnażone z pośpiechu i wzniosłości. Kosztalnyi jest świetnym obserwatorem, który nie potrzebuje wielkich zdarzeń, aby poruszyć czytelnika. Jemu wystarczają zwykłe trafy, małe, pozornie nic nieznaczące precedensy, wokół których buduje napięcie. W jednym z opowiadań mówi o tym tak: „Pomyślcie, ile milionów przypadków nam się przytrafiło, nim dożyliśmy dzisiejszego dnia. Ja, odkąd żyję, podziwiam przypadki. Nie wierzę w przeznaczenie. Jestem na antypodach fatalizmu.”

Wśród wszystkich pięćdziesięciu tekstów najwięcej jest tych krótkich, kilkustronicowych. Węgierski pisarz nie potrzebuje rozwlekłości, aby ukazać interesujące go zjawiska i tematy. Tymi najważniejszymi są z pewnością motyw śmierci i stosunku do prawdy. Pierwszy z nich, przybiera w książce różne formy, chociaż zazwyczaj występuje tylko jako tło. Kosztalnyi ukazuje swoich bohaterów w okresie terminalnym, gdy szykują już się do odejścia z tego świata („Ostatni odczyt”, „Czeski trębacz”),  opowiada, jak żyli i umierali („Biały pułkownik”, „Mój przyjaciel Serb”), prezentuje, jaki wpływ na psychikę lub los najbliższych ma śmierć („Melodia”, „Miklóska”), nie brakuje narracji przedstawiających pełen wachlarz reakcji na śmierć („Serce”, „Margitka”), przekonuje też, że spotkanie z nią, może  uporządkować nasz wewnętrzny świat („Esti i śmierć). Tak jak różne są cele przywoływania motywu śmierci, tak i odmienne techniki stosuje autor do ich opisu. Nie kalkuje znanych fraz, nie wrzuca pomysłów na gotowy szablon. Każdorazowo stara się nas zaskoczyć – czy to umiejscowieniem w otoczeniu, czy sposobem operowania emocjami.

Drugim, chyba jeszcze ważniejszym i bardziej eksponowanym tematem jest tytułowe kłamstwo. Zaczyna się od oszukiwania rodzinnego („Dom kłamczuchów”), później obserwujemy udającego kogoś innego doktor z „Łaźni”, osoby trwające w samooszustwie („Siostry”, „Smok”), uwikłanego w zdradę jubilera („Melodia”), postaci manipulujące otoczeniem („Szach-mat”, „Pasibrzuch”, „Szuler”), osoby całkowicie obłudne („Gipsowy anioł”, „Serce”), czy wreszcie jednostki oddające się fantazjom („Czerwony fotel”, „Zmory”). Rozmaite rozważania na temat tego, czym w naszym życiu jest prawda oraz czy tak naprawdę do niej dążymy, podsumowuje w opowiadaniu „Kłamstewka” Kornel Esti, który zastanawia się „Jak powinno się kłamać?”. Nie powiem Wam, czy Kosztalnyi daje jakąś odpowiedź na to pytanie. Nie powiem też, co myśli o prawdzie. Musicie je wyszukać sami, jeśli uwierzycie mi na słowo, że „Dom kłamczuchów” to świetny zbiór, szczególnie dla osób, które po Krudym odczuwały pustkę. Pytanie tylko, czy uwierzycie.

Recenzja "Franny i Zooey" J.D. Salinger

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 240

Tłumaczenie: Magdalena Słysz

Oprawa: twarda

Premiera: 18 września 2019 r.

„Franny i Zooey” na przełomie 1961 i 1962 roku (przez 26 tygodni) okupował najwyższe miejsce na liście bestsellerów New York Timesa. Były to czasy, gdy świat czytał dziś już zapomniane „Statek szaleńców” Katherine Anne Porter, „Hawaje. Słoneczna laguna” Jamesa Michenera czy nigdy na polski nieprzetłumaczone „A Shade of Difference” Allena Drury’ego, „Seven Days in May” Fletchera Knebel’a oraz „The Last of the Just” Andre Schwarz-Barta. Jedyną książką z czołówki amerykańskiego czasopisma, która obok opowiadań Salingera przetrwała do dzisiaj w Polsce, jest „Udręka i ekstaza. Piękna opowieść o życiu i sztuce Michała Anioła”. Obecnie, blisko sześćdziesiąt lat po tych wydarzeniach, oraz równo sto lat po narodzinach autora, możemy cieszyć się wyjątkowym, jubileuszowym wznowieniem zbioru, które może być też idealną okazją do zapoznania się z twórczością artysty przez nowe pokolenie.

Myliłby się ten, kto chciałby sprowadzić dorobek Salingera tylko do „Buszującego w zbożu”. Odnoszę wrażenie, że pełnię kunsztu pokazuje on właśnie w krótszych formach. „Franny i Zooey” składa się z dwóch dłuższych opowieści. W pierwszym śledzimy historię pewnej zakochanej pary. Lane Coutell zabiera swoją wybrankę, Franny, do modnej restauracji. Tam para prowadzi rozmowę dość mocno odbiegającą od ich utartych schematów. Między wierszami wyczytujemy, że Franny jest jakaś inna, niż zwykle. Podważa sens edukacji na studiach, kwestionuje zaufanie do przyjaciół, jest rozdrażniona nieuwagą swojego rozmówcy. Opowiada mu o czytanej właśnie książce, „Opowieści pielgrzyma”. Jest to pochodząca z drugiej połowy XIX wieku relacja rosyjskiego pielgrzyma spędzającego życie na pieszych wędrówkach do sanktuariów, nieustannej Modlitwie Jezusowej oraz czytaniu Biblii i księgi Dobrotolubia. Wchodząc coraz głębiej w duchowe rozważania, zauważa że Lane jej po prostu nie rozumie. Woli skupiać się na rzeczach bardziej przyziemnych – na przykład na nadchodzącym meczu. Między tą dwójką powstaje coraz bardziej realna tama, której być może tym razem obalić już się nie uda.

W drugiej opowieści poznajemy Zooey’a, który podczas kąpieli czyta stary list od swojego brata Buddy'go. W tym długim, osobistym zwierzeniu, Buddy omawia samobójstwo swojego najstarszego brata Seymoura i jednocześnie zachęca Zooey'a do kontynuowania kariery aktorskiej. Pełną skupienia i refleksji lekturę dwukrotnie przerywa mu mama, Bessie, która nieustannie martwi się o swoje dzieci. Głównym tematem ich rozmowy jest Franny – siostra Zooey’a, która popadła w załamanie nerwowe. Dziwnie się zachowuje, płacze niekontrolowanie, jest apatyczna, odmawia jedzenia. Zmęczona i niezaradna Bessie rozkłada ręce z niemocy. Nie rozumie co dzieje się z jej dziećmi.

Opowiadania Salingera przepełnione są religią, doskonale odzwierciedlającą zainteresowania filozoficzne samego autora. Autor „Buszującego w zbożu” pisze o buddyzmie zen, o hinduskiej Adwajtawedanta, o prawosławnych chrześcijanach. Serwuje różne przemyślenia, cytaty, inspiracje, bo jak mówi Zooey do Franny „W naszej rodzinie każdy otrzymuje jakąś swoją religię w innym opakowaniu”. Mówiąc ‘rodzinie’, Zooey ma na myśli nie tylko tę dwójkę i ich matkę, ale też w szerszym sensie także ich starszych braci – Seymoura i Buddy’ego. To od nich przejęli zwyczaj doszukiwania się sensów we wszystkim co ich otacza. Ma to decydujący wpływ na ich obecne życie. Nie potrafią znieść banalnych rozmów, wciąż powtarzających się struktur, głupoty i zwyczajnych ludzi. Są niedostosowani do otoczenia, a właściwie należałoby powiedzieć, że są przestosowani. Szybko wyrośli z monotonii codzienności i każdy poszukuje teraz ucieczki na swój sposób. Franny zmienia swoją egzystencję w modlitwę, która kończy się załamaniem nerwowym. Dalsze poszukiwania swojej upragnionej drogi są już prawdziwą sztuką medytacji.

Franny i Zooey” to dość dziwny twór. Z jednej strony są to opowiadania, ale z drugiej także spójna historia jednej rodziny. Jest książką drogi, mimo że niewiele się w niej dzieje. To prawdziwy traktat o poszukiwaniu swojej życiowej misji, ale jednocześnie historia o młodzieńczej miłości. Krótka, ale bogata w treść i refleksje. Klarowna, ale też ewolucyjna, a może nawet rewolucyjna, biorąc pod uwagę jej wpływ, na życie wielu ludzi. Z pewnością jest to dzieło, które nie traci na aktualności i które warto znać.

Recenzja "Miłość głupca" Jun'ichiro Tanizaki

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 424

Tłumaczenie: Nikodem Karolak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 16 października 2019 r.

Pigmalion był królem Cypru, wyspy z którą emocjonalnie związana była Afrodyta. Jak głosi legenda, bogini miłości i piękna, wyłoniła się w dawnych czasach z różowej piany u wybrzeży Amathos. Tamtejsze mieszkanki – Propetydy, zamiast czcić bóstwo, kpiły z niej. W odwecie za takie postępowanie, Afrodyta napełniła je bezwstydną namiętnością, w efekcie której dziewczyny z Amathos sprzedawały się każdemu, kto tego zapragnął. Pigmalion odwrócił się od nich z odrazą i zamknął się w swojej pracowni, gdzie rzeźbił w kości słoniowej posąg bogini. Wyszło mu z tego arcydzieło tak piękne, że je pokochał, a poruszona Afrodyta, tchnęła w niego ducha. Tak powstała Galatea, żona Pigmaliona i matka Pafosa.

Jest to romantyczny mit o spełnionym marzeniu. W ciszy i odosobnieniu, oddany całkowitej kontemplacji Pigmalion osiąga swoje artystyczne katharsis: udaje mu się wyrazić w innym obiekcie własne poczucie piękna, proporcji, dobra i oddania. Jego twór jest częścią tego, co w nim  najlepsze i szczelnie skrywane przed światem zewnętrznym. Tę romantyczną historię w 1913 roku na dramat przetransformował zdobywca Nagrody Nobla – George Bernard Shaw. Po dwunastu latach od premiery, do tematu powrócił Jun’ichiro Tanizaki, który dokonał transkrypcji mitu, na realia ówczesnej Japonii. Galatea – Naomi nie powstaje z żadnego cennego kruszcu – to piękna nastolatka, u której proces kształtowanie ogranicza się do wnętrza. Odcięcie jej od świata zewnętrznego, zmiana barowego języka na cywilizowaną mowę, zastąpienie ulicznych manier na zachowania przystające damie, to kolejne etapy budowania powłoki wokół ‘posągu’ ukochanej. W „Miłości głupca” bohaterka poddaje się tym wszystkim zabiegom, ale niepostrzeżenie dla swojego autora, najpierw współtworzy swój własny obraz, a ostatecznie przejmuje władzę nad aktem kreacji i zaczyna kształtować osobowość według własnego uznania.

Pigmalion Tanizakiego, inaczej niż jego mityczny pierwowzór, dość szybko zostaje sprowadzony na ziemię. Początkowemu zapałowi do całkowitego zawładnięcia życiem i wolą swojego tworu, szybko przeciwstawia się bunt, agresja i silne eksponowanie własnej odrębności. Dopiero samotność i spadek na samo dno sprawi, że Naomi przestanie być bojownikiem o swobodę, a zacznie żyć jak człowiek. Prawo dojrzewania wymaga popełnienia wielu błędów, ustalenia akceptowalnych przez każdą stronę reguł postępowania, a przede wszystkim wzajemnego poszanowania swojej wolności. Bez tego żaden związek nie może przetrwać.

W wersji Tanizakiego mit Pigmaliona traci swoją romantyczną ponadczasowość i ulega typowej dla współczesności socjalizacji. Naomi zgadza się na zamieszkanie w atelier nie dlatego, że spodobał jej się jej wybawiciel. Powodem nie jest też jego zamożność. Ona chce się uczyć, bo w nauce dostrzega szansę na zmianę swojego losu. Mieszkając w odosobnieniu ma zapewnione lekcje języka angielskiego i tańca. To jej donator kreuje w niej postać rozpieszczonej kobiety. Jako nastolatka dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. Przeciąga więc granicę coraz bardziej, zdradza męża z kim popadnie, jak pradawne Propetydy. Wyrzucenie z bezpiecznego lokum, choć nie będziemy tego bezpośrednimi świadkami, da Naomi do myślenia. Przerażona tym zwrotem sytuacji lgnie do tego co już zna. Teraz już całkiem autentycznie chce się stać Galateą kochaną, choć nadal na własnych zasadach. Jednak to stworzyciel będzie jeszcze bardziej odbiegał od swojego pierwowzoru. Jest mistrzem, dla którego najważniejsze jest samo tworzenie. Będąc samolubnym osobnikiem, entuzjastą nauki i piękna, idzie przez świat zapatrzony w swoje idee, nie dbając o cudze uczucia. Pomyślnie spełnia swoją misję, ale kiedy praca jest już bliska ukończeniu, pragnie zatrzymać Naomi tylko na warunkach, które są dla niej nie do zaakceptowania. Dotychczasowy układ opiekun – uczennica, stara się zastąpić układem partnerskim. Odrzucony i wielokrotnie zdradzony, nie może znaleźć nowego fundamentu, na którym oparłby życie. Popada w obłęd, który ustąpi dopiero wtedy, gdy jego miłość powróci do niego na stałe. Jest naiwny, ślepy i słaby. Całkowicie uległy względem swojego wzoru. Daje się łatwo zdominować i omamić. Pod wpływem uczuć, zupełnie nieracjonalnie, zmienia co chwilę swoje stanowisko.

Tanizaki zaproponował takie odczytanie mitu, które ukazało jego bohaterów bez poetyckich póz. Naomi to osoba oddająca się zmysłom, jej mąż to z kolei człowiek niski i poniżony, daleki od wzoru antycznego herosa. Autor świadomie psychologizuje swoją narrację, ukazuje intymne słabostki swoich bohaterów, wnikliwie analizuje ich pożądania i postępowania. „Miłość głupca” jest jedną z ważniejszych książek w dorobku pisarza z Japonii. Niestety jej sens społeczny, w dobie rozkwitu tęczowych marszów i ruchów feministycznych, nieco zwietrzał, a socjalne ostrze przypomina bardziej muzealny artefakt, niż rzeczywistą historię. Najważniejsze co nam ta powieść uzmysławia, to podstawowe i uniwersalne dla każdych czasów wartości: miłość, wolność, relacje. W tym aspekcie, mimo upływających lat i pojawiających się mód, „Miłość głupca” nigdy nie zatraci wigoru.