Recenzja "Dziedziczki" Marcelo Martinessi

Reżyseria: Marcelo Martinessi

Czas trwania: 1 godz. 35 min.

Kraj: Paragwaj, Francja, Niemcy, Norwegia, Urugwaj, Brazylia
 
Premiera polska: 2 listopada 2018 r.

"Dziedziczki" to debiut fabularny paragwajskiego reżysera Marcelo Martinessiego. Południowoamerykański twórca ma za sobą kilka krótkometrażowych prób, między innymi "Karai norte z 2009 roku, stanowiący zapis wojny domowej z 1947 roku, "El baldio" z 2013 roku, w którym twórca nie zostawia suchej nitki na dyktaturze Alfredo Stroessnera i spustoszeniu jakie ona przyniosła dla tysięcy rodaków, czy wreszcie "La voz perdida" z 2016 roku, gdzie dokonuje rekonstrukcji obrazów masakry dokonanej przez policję w Curuguaty. Artysta chętnie sięga więc po tematy społeczne, odtwarza bolesne wydarzenia i zadaje masę pytań o konsekwencje decyzji politycznych dla szarego obywatela. Jego najnowsze dzieło, wyróżnione w Berlinie nagrodą im. Alfreda Bauera i Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszej aktorki oraz głównym laurem od FIPRESCI, skupia się na małych grupach społecznych i lokalnych problemach.

"Dziedziczki" opowiadają historię  Cheli (Ana Brun) i Chiquity (Margarita Irún), dwóch wiekowych lesbijek zamieszkujących piękny, odziedziczony przez pierwszą z nich, dom położony w stołecznym Asunción. Bohaterki wiodą w nim życie spokojne i dostatnie, pozbawione niewygód oraz trosk o doczesność. Ich sielankowa egzystencja pewnego dnia zostaje boleśnie przerwana. Do kobiet docierają pierwsze oznaki finansowego kryzysu, które z czasem przerodzą się w decyzję o wyprzedaży rodzinnych pamiątek, antycznych mebli czy kolekcjonerskich egzemplarzy dzieł sztuki. W tym otoczeniu Chiquita otrzyma nakaz stawienia się w areszcie, jako konsekwencja defraudacji środków publicznych. Choć sprawa jest zwykłym nieporozumieniem, efektem nieznajomości prawa, bohaterce przyjdzie spędzić w więzieniu kolejne miesiące. Chela pozostanie więc sama z problemami, do czego nie jest przyzwyczajona. To Chiquita była w tym związku głową planująco kolejne ruchy, to ona wyznaczała rytm codzienności i dbała o właściwy kształt najbliższego otoczenia (jak w symbolicznej scenie podawania posiłku). Zagubiona w klaustrofobicznej rzeczywistości Chela podejmie się tyleż przypadkowego, co szalonego pomysłu przewożenia osób. To właśnie ta działalność zacznie przynosić jej ukojenie materialne i mentalne, to ona wytrąci ja z letargu introwertycznej natury. Bo właśnie przełamanie rutyny i umiejętność czerpania radości z nowego źródła są, obok badania granic dojrzałej relacji, clou tego dzieła. 

"Dziedziczki" to kameralna historia, której jakość i wartość można docenić przy głębszym skupieniu. Martinessi akumuluje swoją uwagę wokół szczegółów, koncentruje się na małych przedmiotach, którymi wypełnia kadry. Każda rzecz, jej barwa i faktura ma tu swoje znaczenie. To one potęgują duszną atmosferę, pozwalają niuansować odcienie uczuć. W swoim dziele paragwajski reżyser unika jawności, proponuje narrację statyczną, wypełnioną błahymi rozmowami i bogatym drugim planem. To tam ukrył wszystko co najważniejsze, to tam należy szukać tropów do właściwego odczytania dzieła. Można powiedzieć, że "Dziedziczki" są fabularnym zapisem wielkich pytań ukazanych w prozaicznych scenach z życia, zawartych w mało eksponowanych i pozbawionych ważnych słów dialogach, szczegółach i migawkach. Zza tych szarych fragmentów, połączonych niewidoczną linią sensów i losów, wyłania się obraz pewnej grupy społecznej wrzuconych w nurty codzienności. To historia trwająca bez końca, przechodząca z osoby na osobę, swoiste perpetum mobile zagubienia własnej tożsamości.

"Dziedziczki" są hołdem złożonym wszystkim tym, którzy czują się uzależnieni od innych. Metafora samodzielnie uchwyconej kierownicy jest, z jednej strony, bardzo czytelna, z drugiej, doskonale oddaje wszystko to, co czasami tak trudno wyrazić słowami. Martinessi wysyła do nas podświadome sygnały, licząc na całkowite wejście w jego hermetyczny świat. W nim nie ma miejsca na przypadek, wszystko ułożone jest niczym puzzle, posiadające tylko jedno rozwiązanie historię. To melancholijny film stanowiący portret współczesnej kobiety na granicy załamania nerwowego. Prawdziwa burza niemych emocji, huczących głęboko w sercu. 

Ocena:


Recenzja "Tirza" Arnon Grunberg

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Liczba stron: 560 
 
Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 12 września 2018 r.

Arnon Grunberg, jest często typowany jako jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy holenderskich. To prawdziwy człowiek orkiestra w zakresie literatury – gdy miał 19 lat założył wydawnictwo, w wieku 23 lat napisał bestseller dystrybuowany na całą Europę, do 40 roku życia opublikował co najmniej tuzin powieści, z których dwie zdobyły holenderski odpowiednik Nagrody Bookera. Ima się różnych form wyrazu - pisze opowiadania, sztuki teatralne, poezje, felietony, korespondencje wojenne. „Tirza” to jego szósta powieść, wyróżniona nagrodą Libris i belgijską Złotą Sową.

W swojej najpopularniejszej książce autor z Holandii kreśli nam obraz nowoczesnej rodziny. W centrum swojego dramatu osadza cztery osoby. Matka to pozbawiona głębszych uczuć, zmysłowa i egocentryczna kobieta, która wraca po latach nieobecności do swojego męża i dzieci. Hofmeester jest skrajnie konwencjonalnym ojcem, człowiekiem, który wszelkie objawy emocji traktuje jak chorobę. Tirza, młodsza córka, jest rozpieszczoną i poszukującą innego życia ulubienicą ojca. Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, są dla siebie przyjaciółmi, sąsiadami, rodzeństwem, a nawet kochankami, tylko nie ojcem i córką w klasycznym rozumieniu tego układu. Tirza marzy o wyjeździe do Afryki i gdy uda jej się zdać maturę, swoje zamiary przełoży na realizację. Ostatnim członkiem rodziny jest Ibi, starsza córka, mieszkająca z parterem we Francji, gdzie razem zajmują się prowadzeniem hotelu. W tak wykreowanym klaustrofobicznym układzie Grunberg oddaje głos najbardziej zachwianej osobie – Hofmeesterowi, a początkowe wrażenie zaskoczenia z dokonanego wyboru szybko ustępuje miejsca zrozumieniu. 

Hofmeester to rodzinny patriarcha, wódz pławiący się w oceanie niewypowiedzianego upokorzenia. Oficjalnie zatrudniony w wydawnictwie jako tłumacz, za niewystarczające wyniki zostaje oddelegowany na wcześniejszą emeryturę. Nie zamierza jednak o tym wspominać w domu, aby nie podważać swojego autorytetu. Woli codziennie jeździć na lotnisko i tam machać osobom, na które nikt nie czeka. Posiada on też inne, niespotykane pomysły na życie. Nie jest uzależniony od alkoholu, jednak każdego dnia wypija butelkę włoskiego gewürztraminera. Wynajmuje część mieszkania, prawdopodobnie tylko po to, aby pod nieobecność lokatora móc przeglądać każdą szczelinę jego pokoju. Hofmeester jest też fetyszystą i fizjologicznym frustratem. Pełnię jego dualnej natury, najlepiej oddaje jednak stosunek do Tirzy. Chce być dla niej ojcem doskonałym, z cierpliwością i liberalizmem podchodzi do jej życia społecznego i seksualnego. Akceptuje każdy jej pomysł na samorozwój, a jednocześnie daje jej to, co sam uważa za najważniejsze.  Nie jest przy tym typem sofisty. Choć wierzy w uzdrawiającą moc literatury poważnej, w szczególności Tołstoja, pozostawia swojej córce wiele swobody. Ewolucja tej chorej zależności rozpocznie się od imprezy pożegnalnej. To tam dojdą do głosu ciemne rejony duszy bohatera. Obudzi się w nim bestia, która powoli zacznie przejmować kontrolę nad ciałem i umysłem. 

Grunberg nie speszy się ze swoją relacją. Na blisko 600 stronach rozciąga przed czytelnikiem epicką historię o rozpadzie wartości i zagubieniu. Przy użyciu ciekawych, przefiltrowanych przez permisywną filozofię życia, bohaterów diagnozuje lęki cywilizacji zachodniej po ataku na World Trade Center. W jego narracji jak mantra powraca postać Muhammada Aty, przybierającego coraz to nowe kształty i postawy. Jest więc „Tirza” próbą opowiedzenia małej apokalipsy, jako symbolu kondycji społeczeństwa europejskiego. Ale to nie metaforyczna postać książki nadaje jej status kultowej. Grunberg, podobnie jak Murakami postawił na ascetyczny styl, pozornie wyprany z emocji. Jego bohaterowie, podobnie jak postaci z książek japońskiego pisarza, są samotni i zagubieni, zmagają się z niezrozumiałym światem, a przy tym pozostają wewnętrznie niejednoznaczni i mroczni. Nie trapią ich podstawowe biologiczne potrzeby ludzkości, a swoje słabości chowają za przyzwyczajeniami – gotowaniem, czytaniem książek, lampką wina. Poznawanie rzeczywistości Hofmeestera jest trochę jak jazda po płaskiej powierzchni, pozbawionej wszelkich wzniesień i głębi. Holender stawia na klarowny obraz i moc przekazu.

Nikos Kazantzakis w swojej książce „Ostatnie kuszenie Chrystusa” napisał, że „wrota niebios i piekieł sąsiadują z sobą i są identyczne”. To zdanie idealnie odnosi się do przedstawionej opowieści. Świat Hofmeestera jest pozornie ułożony. Dobra praca, mieszkanie w lepszej dzielnicy, poprawność polityczna i dbałość o trzymanie emocji na wodzy stawiają go w pozycji człowieka dobrobytu. Dopiero skupienie się na szczegółach, na małych i skrzętnie ukrywanych elementach codzienności, pozwoli skutecznie zburzyć mit idyllicznego żywota. Bohater ma ciągły wybór, iść w prawo lub w lewo, otworzyć drzwi zrozumienia lub te przenoszące go do świata obłędu. Grunberg bada granice frustracji, interesuje go zarówno dramat ludzki w szerokim kontekście, jak i bardziej intymnie, jako negację męskości i ojcostwa. Chociaż wspomina o początkach patologii, źródłach jego pochodzenia, robi to wyrywkowo, traktuje raczej jako tło, niż faktyczną analizę problemu. Kanalizuje przekaz na to co tu i teraz, zdawkowo konfrontując to z przeszłością. Dlatego warto „Tirzę” czytać jako opowieść dosłowną, bolesną i traumatyczną. Dopiero ostatnia jego część nosi znamiona nierealności. Wyjazd Hofmeestera do Afryki i obcowanie z tubylczym dzieckiem proponującym mu towarzystwo, to pomysł zadziwiająco podobny do tego z książki noblisty - J. M. Coetzee "Czekając na barbarzyńców”. Jest to też mroczna odsłona antycznej tragedii, ostatni epizod tej trudnej narracji. To tu poznamy odpowiedzi, których nigdy nie chcielibyśmy znać.

Grunberg stworzył dzieło trudne w odbiorze, zarówno w warstwie fabularnej, jak i stylistycznej. To mocna książka o samotności, dumie, wstydzie, urazie czy miłości. Książka nieoczywistych wyborów i chorych przyzwyczajeń. To też książka, która korzystając z gotowych pomysłów, otwiera wizję świata przy użyciu niezwykle uniwersalnego klucza. Trzeba jednak przyznać, że Grunberga wcale to nie martwi. Nas też nie powinno, albowiem „Tirza” to powieść rzetelnie wykonana, umiejętnie skonstruowana i inteligentna. Jeśli tak ma wyglądać literatura mainstreamu, to śmiało możemy brać ją w ciemno.

Ocena:


Recenzja "Fizyka smutku" Georgi Gospodinow

"Fizyka smutku" Georgi Gospodinow to cudowna powieść o poszukiwaniu źródeł istnieniaWydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 328
 
Oprawa: miękka


Premiera: 12 września 2018 r.

Poczułem się oszukany. Bułgarski pisarz nadał swojej najnowszej książce tytuł „Fizyka smutku”, liczyłem więc na beletrystyczną transmisję naukowych danych na fundament fabuły. Ta książka powinna się poddawać określonym prawom, mieć ułożoną, matematycznie dopracowaną strukturę. Tymczasem u Gospodinowa nic nie jest linearne ani pewne, akcja przechodzi płynnie z jednej przestrzeni w inne, jeszcze bardziej nieokreślone. Zresztą to bardziej zarysy wydarzeń, przesłonięte mgłą niepewności wspomnienia, niż realne i namacalne epizody z życia. „Fizyka smutku” oparta jest na wyrazistym kontraście – autor stawia w centrum swoich dociekań czas, który jednocześnie jest zagadką, swoistym ciągiem niewiadomych. Pojęcie przemijania i trwania zajmuje bułgarskiego pisarza od dawna. Jego bohater, podobnie jak on kilka lat wcześniej, stale próbuje wymknąć się zapomnieniu. Oboje wykorzystują do tego podobne narzędzia, różniące się jedynie intensywnością doznań oraz fantazyjnością. I tak Gospodinow uruchomił projekt „Przeżyłem socjalizm”, czyli platformę internetową, na której zbierał wspominki sprzed 1989 roku, dalej przefiltrowane i opublikowane w postaci książki. Jego celem było zebranie osobistych historii, które w połączeniu oddały by obraz kolektywnej komunistycznej rzeczywistości, uchroniły by te doświadczenia od śmierci. Tak samo czyni jego bohater, który wcielając się w różne istoty, przemierzając odmienne miejsca i czasy, stara się przywrócić pamięć o tych, którzy już poddali się nieubłaganym skutkom działań kalendarza.

Gospodinow swoją historię rozpoczyna od cytatów klasyków – Pessoi, Borgesa i Flauberta. Jest więc erudycyjnie już od początku, tym razem jednak uczucie obcowania z czymś wielkim nie będzie stopniowo opadać wraz z rozwojem treści, ale wręcz odwrotnie, mądrość będzie tu się potęgować z tempem geometrycznym. A wszystko przez bohatera, jego niespotykaną właściwość i niewidocznego towarzysza – Gaustyna. Narrator jest małym chłopcem obdarzonym niezwykłym darem. Potrafi przenikać do cudzych myśli, ale nie w sposób dobrze nam znany z amerykańskich komedii romantycznych, podrzędnych thrillerów czy sztuki hipnotyzerskiej. Gospodinow daje swojej postaci umiejętność całkowitego wejścia w odmienny świat. Ten widzi oczami innych, słyszy niedochodzące do jego uszu dźwięki, współodczuwa ich smutek, ból czy szczęście. Ta metamorfoza ma swoje odzwierciedlenie także w warstwie narracyjnej, gdzie relacja trzecioosobowa zmienia się w pierwszoosobową. I tak przeskakujemy z historii na historię, jak dawniej bohater Potockiego co i rusz wodzony za nos przez swoich rozmówców. „Fizyka smutku” nie jest jednak konstrukcją szkatułkową, a raczej piętrową, taką frazą, która nigdy nie zmierza w jednym kierunku, rozgałęzia się na wiele możliwości. Odzierając Gospodinowską narrację z tułaczej podmiotowości, otrzymujemy wielowymiarową wędrówkę. Odwiedzamy więc hiszpańską corridę, dom wiekowej już kobiety w czasach wojny, niezbadaną przyszłość po potencjalnej apokalipsie i wiele innych przestrzeni, tyleż rzeczywistych co wyimaginowanych. Bohaterem pierwszoplanowym staje się więc nie człowiek, lecz przestrzeń, z przynależną mu chwilą. Nie jest więc to przestrzeń określona jak kadr z filmu, ale swego rodzaju projekcja, element wyobraźni. Ten metafizyczny przestwór zmienia się w „Fizyce smutku” w mityczny labirynt. To miejsce tajemnicze, niejednoznaczne, ale stanowi także element gry z czytelnikiem.  

Książka Gospodinowa nie jest eksperymentem, to raczej literacka hybryda, efekt wieloletnich dociekań autora. Twórca „Powieści naturalnej” od początku swojej kariery z zapałem i wystudiowaną penetracją analizuje pojęcie literackości. Bez skrupułów przekracza granicę przyjętych konwencji i kreuje wizje eklektyczne, nie dające się przypisać odpowiednim gatunkom i prądom. Ten zabieg powiela w każdym swoim kolejnym dziele prozatorskim czy poetyckim, dostrzec możemy go we wczesnych zbiorach wierszy, tudzież późniejszych mistyfikacjach literackich. Taka też jest „Fizyka smutku”, bardziej przypominająca chodzenie po wodzie, niż po udeptanej ścieżce. Tu nigdy nie wiesz kiedy zaczynasz się zanurzać, nie masz pojęcia czy trajektoria którą obrałeś, jest optymalna, ani czy w ogóle dokądkolwiek cię doprowadzi. Jak w labiryncie, ciągłe mylenie tropów i interpretacji. A właśnie symbolika labiryntu ma tu znaczenie kluczowe, aczkolwiek nie jest to jedyny metaforyczny pierwiastek tej opowieści. Bohater Gospodinowa, niezależnie już czy będący w centrum czy na uboczu własnych doświadczeń, swoją nietypową relację oplata postacią Minotaura. Rozpoczyna się niewinnie, od wcielenia się w dziadka, który snując się po targu, słyszy dochodzące z namiotu okrzyki reklamujące niecodzienną atrakcję. Później Minotaur powraca kolejno w postaci dwunastoletniego chłopca opuszczonego przez siostrę i samego autora wspominającego swoje dzieciństwo. Tam też rozpoczyna się proces tworzenia kapsuły stworzonej z wielu historii. Do głosu dochodzi też ewolucja, bowiem narrator będzie rósł wraz z opowieścią. Jego umiejętności będą się zmieniać pod wpływem zewnętrznych bodźców. Podmiot czuje się jak Kolumb na nieznanych sobie przestworzach. Wszystko go zadziwia, wydaje się nowe, znaczenie ma każdy szczegół, każda porada. A wszystko to w nieco przytłumionych barwach, leżące gdzieś między wrażeniem świeżości, ponowoczesności poetyckiej mowy a jakimś tchnącym wiekami literatury aforyzowaniem.

Narracja bułgarskiego pisarza jest pocięta i fragmentaryczna, ale przy tym zadziwiająco spójna. Nie ma w sobie nic z epizodyczności, cały przedstawiony konstrukt jest przemyślany i celowy. Owa fragmentaryczność oddaje w sposób przekonujący destrukcję świata emocjonalnego bohatera. Mimo postmodernistycznej formy, fraza pełna jest tradycyjnej tęsknoty, którą w przewrotny sposób podkreśla właśnie użyta forma. Kwintesencja dociekań wydaje się być ukryta nie tyle w samej opowieści, ile w przemilczeniach. Pauzy podkreślają ostatnie, zazwyczaj kluczowe słowa w rozdziale czy akapicie. To taka myśl, nad którą warto się zatrzymać i skupić. „Fizyka smutku” pełna jest pięknych i mądrych zdań jakby żywcem wyjętych z umysłu wielkiego filozofa. Siła tej formy wynika nie tylko z umiejętności posługiwania się językiem, a także z bujnej wyobraźni autora "Schronu przeciwczasowego", lecz również z autobiograficznego podkładu. U Gospodinowa jak mantra ciągle powraca postać młodego pisarza, są też przodkowie i bułgarska rzeczywistość lat 70-tych. A wszystko to tworzy swoistą strategię artystyczną i jednocześnie autoterapeutyczną. „Fizyka smutku” niesie w sobie ukrytą, intymną historię, która pod płaszczem wielkich fundamentalnych dla życia tematów, jest także egzystencjalnym monologiem o bycie.

Gospodinow w jednym wywiadów powiedział, że swoje pisanie zawdzięcza strachowi. Dotyczy to pewnej anegdoty z jego młodego życia, podczas którego męczył go powracający koszmar. Jego najbliższa rodzina została uwięziona na dnie studni, a on, będąc na górze, mógł tylko stać i biernie przyglądać się tej rodzącej się na jego oczach tragedii. Bał się spać, gdyż wiedział, że w krainie marzeń zamiast błogiego odpoczynku, czeka go familijny dramat. Ze swoich utrapień zwierzył się babci „babciu, śniło mi się coś strasznego, a babcia, która żyła w tamtym świecie, świecie mitów i magii, powiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno mi nikomu opowiedzieć tego snu, bo wypowiedziany się ziści. Byłem więc zmuszony znaleźć jakiś sposób, żeby jakoś go opowiedzieć, wyrzucić z siebie, a jednocześnie nie nadać mu siły sprawczej. I tak, ponieważ dopiero co nauczyłem się pisać, zapisałem go. Ze strachu. Przeciwko strachowi”. To dziecięce napięcie powraca w prozie Gospodinowa. W „Fizyce smutku” autor kilkukrotnie odwołuje się do pojęcia apokalipsy, tworzy listę niezbędnych przedmiotów, które mogą mu pomóc w innym świecie, analizuje kształt rzeczy i kondycję społeczności po nieuchronnym kataklizmie. Trwoga przybiera tu też inne odcienie – mijający czas, niezrozumienie, utrata, zezwierzęcenie, a przede wszystkim wiara, że przetrwać może tylko to, co zapisane.

Gospodinow stworzył książkę kompletną, istny wehikuł, który potrafi zatrzymać czas. Historia raz pędzi, by po chwili zatrzymać się i oddać poetyckiej refleksji. Jest w tej prozie siła filozoficzna i głębia egzystencjalna. „Fizyka smutku” to tak naprawdę metafizyczna wizja istoty życia, artystyczny projekt przekonujący swoją konstrukcją i stylistyczną finezją. Co ważne, jest to też książka wielu opowieści, a każda z nich niesie w sobie ducha człowieka, nie jest oderwana od tego, co znamy z codzienności. Dzięki temu jest nam bliższa, znajoma, mimo że ukryta się za onirycznym filtrem. Jedna z najlepszych książek omówionych w ostatnich latach na blogu książkowym Melancholia Codzienności!

Poczułem się oszukany. Bułgarski pisarz nadał swojej najnowszej książce tytuł „Fizyka smutku”, liczyłem więc na beletrystyczną transmisję naukowych danych na fundament fabuły. Nic z tego. To czysta metafizyka, a śladowe odwołania do jednej z kluczowych dziedzin wiedzy służą jedynie myleniu śladów, są zabawą konwencją, chwilowym pomysłem na rozwój miniopowieści. Poczułem się zatem oszukany, bo liczyłem na dobrą powieść. Zamiast tego otrzymałem prawdziwą księgę wszechrzeczy, coś, co moją artystyczną duszę wypełniło po brzegi. Uwielbiam być tak oszukiwanym! 

Ocena: 


Recenzja "Zapiski dyletanta" Leopold Tyrmand

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 208
 
Oprawa: twarda


Premiera: 22 sierpnia 2018 r.

Zmarły w marcu 1985 roku w Fort Myers Leopold Tyrmand, to polski pisarz, publicysta i wybitny znawca jazzu. Owiany legendą stanowił ikonę polskiego świata artystycznego lat pięćdziesiątych XX wieku. Znany jest przede wszystkim ze względu na wielowątkową powieść kryminalną pt. „Zły” oraz „Dziennik 1954” - pisma autora z pierwszych trzech miesięcy tytułowego roku.

„Zapiski dyletanta” to zbiór notatek dokumentujących życie pisarza po jego migracji do Stanów Zjednoczonych. Rozpoczyna się niewinnie, od zachwytów nowicjusza, podziwiania ogromu występującej przestrzeni, ekscytacji z potencjału doświadczenia wszystkiego tego, o czym wcześniej słyszało się jedynie w relacjach. Tyrmand podchodzi do Ameryki z rezerwą i estymą. Imponuje mu różnorodność i nawarstwienie możliwości, przytłacza z kolei pojęcie odległości i marnotrawstwa, tak odmiennie definiowane niż w kraju ojczystym. Jeździ, zwiedza, rozmawia, poznaje ludzi. Korzysta z wszystkiego tego, czego w komunistycznym reżimie zabraniano. Jednak takie życie szybko skutkuje zmianą orientacji pisarza. Coraz silniej doskwiera mu poczucie osamotnienia we wszystkim tym, co było do tej pory istotą jego życia. Mnogość atrakcji i swoboda funkcjonowania otwierają jego oczy na nowe punkty widzenia. Urodzony w Warszawie pisarz nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego amerykańska inteligencja nie docenia otaczającego ich świata, nie korzysta z bezliku sortów, rodzajów, typów i form szczęścia dostępnych na wyciągnięcie ręki.

Człowiek przepełniony duchem wolności nie ma daru ekstrapolacji faktów, które mogłyby mu jego prawa odebrać. Tyrmand trafił do Ameryki z bagażem wojennych doświadczeń oraz egzystencją w kraju ogarniętym komunizmem. Wszelkie próby wyjaśnienia tamtej rzeczywistości nowym znajomym spełzają na niczym. Pisarz stopniowo odkrywa, że to nie strach przed rosyjską siłą powstrzymuje amerykańskich aktywistów od publicznego udziału w walce z bestialskim reżimem, ale ignorancja. Oni nie wierzą w ludobójstwa, w ciągłe zastraszanie, funkcjonowanie aparatu represji silniejszego niż ich CIA. Amerykańscy inteligenci byli ślepi, a tej neutralności polski pisarz nie był w stanie znieść. Wyobcowanie, wewnętrzne rozdarcie a wreszcie ból i złość zaczęły wyznaczać kolejne dni autora.

Tyrmand sam nazywa się dyletantem, nie rości sobie praw do bycia specjalistą w żadnym temacie. Swoje zapiski traktuje jako wolne myśli, jako formę wyrażenia wszystkiego tego, dla czego nie może uzyskać akceptacji w otoczeniu. Autor „Siedmiu dalekich rejsów”  obserwuje rzeczywistość społeczną w rozmaitych jej odsłonach, z ogromnym wyczuleniem na smak detalu. To takie niezwykle inteligentne, błyskotliwe i przepełnione erudycją teksty, z których bije cierpienie osoby światowej, nie mogącej znaleźć recepty na swoje lokalne problemy. Autor dotyka wielu dziedzin – literatury, przemysłu, muzyki, historii, komunikacji, corridy – jedna jednak ma tu znaczenie pierwszoplanowe. Zapiski dyletanta są bowiem swoistym pamfletem na komunizm. Niemożność pogodzenia się z krzywdzącym ustrojem wyznacza i kreuje wewnętrzny świat pisarza. Lektura jego książki jest więc mentalnie bardzo trudna, mimo zastosowanej momentami prostej, humorystycznej formy. Warto ten zbiór refleksji poznać nie tylko ze względu na literacką wyobraźnię i wyjątkowo spostrzegawcze oko Tyrmanda, ale także, a może przede wszystkim dla ponownego uzmysłowienia absurdu rzeczywistości. 

„Zapiski dyletanta” traktują też o innych kwestiach. Autor pisze o swoich odczuciach po wycieczkach do Izraela i Hiszpanii, odnosi się do zagadnień europejskości, rewolucji i istoty kultury. Podaje liczne anegdoty i opowiada humorystyczne dygresje, we wszystko wplatając swój inteligentny komentarz na temat rzeczywistości. To bardzo uniwersalna książka, mimo jasno określonej przestrzeni czasowej i terytorialnej. Specyficzna oda do wolności, filozoficzna podróż między narodami. Chociaż ma charakter osobisty dotyka do głębi każdego wrażliwego człowieka. „Zapiski dyletanta” to też mała kopalnia wiedzy o Nowym Starym Świecie, kronika życia obyczajowego i manifestacja myślowej niezależności. A przy tym skarbnica złotych myśli i wartościowych cytatów („Odwieczną istotą i tworzywem filozofii oraz sztuki zawsze były i ciągle są wieloznaczność i ambiwalencja głębi, a nie oczywistość powierzchni”). Warto

Ocena:


Recenzja "Widzi mi się" Zadie Smith

Wydawca: Znak Literanova

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Premiera: 22 sierpnia 2018 r

Zadie Smith to brytyjska pisarka, eseistka i publicystka. Jest autorką pięciu powieści, z których każda szybko stawała się bestsellerem. Jej debiut - „Białe zęby” -  okazał się strzałem w dziesiątkę. W samej Wielkiej Brytanii sprzedał się w ponad milionowym nakładzie, książkę nagrodzono Whitbread First Novel Award, zekranizowano ją w formie serialu telewizyjnego i obsypano dziesiątkami pochlebnych recenzji. Ta powieść na dobre usankcjonowała miejsce literatki w gronie autorów, na którym prace czeka się miesiącami. Powiedzieć jednak, że Zadie Smith łączą z branżą literacką tylko fabularne dzieła, to jak nie powiedzieć nic. Autorka krąży wokół literatury, nie tylko ją kreuje, ale także analizuje, wartościuje, wykłada, a nawet kształci jej tworzenia na New York University. Efektem tej działalności jest zbiór „Jak zmieniłam zdanie” oraz recenzowane „Widzi mi się”.

W książce ujęto ponad trzydzieści esejów, felietonów, przemówień i recenzji powstałych między 2010 a 2017 rokiem. To teksty zróżnicowane na wielu płaszczyznach: gatunkowym, objętościowym, tematycznym czy formalnym. Autorka „Swing time” z jednakowym znawstwem opowiada nam o filmach, książkach, malarstwie, Brexicie, gwiazdach muzyki, filozofii, ociepleniu klimatu, własnej twórczości. Razem z nią spojrzymy z nieco innej perspektywy na dzieje Franka Sinatry, Justina Biebera, Madonny, Jay’a-Z, Marka Zuckerberga, Karla Ove Knausgarda i innych. Ważna jest przy tym nie tylko niewątpliwa erudycja, ale także świeżość, z jaką autorka podejmuje się tematu i opisuje go w niekonwencjonalny sposób. Czytając pierwsze zdanie felietonu, nie wiemy dokąd opowieść dąży. Nie przypuszczamy nawet co będzie tak naprawdę istotą rozważań. Ot chociażby jeden z ciekawszych tekstów w książce, dotyczący animacji Charliego Kaufmana „Anomalisa” i jego więzi z Schopenchaureowską myślą o pożądaniu i współczuciu. Znam doskonale tą poruszającą historię o samotności i wstręcie do otaczającej rzeczywistości, nigdy jednak nie odczytywałem jej przez pryzmat teorii filozoficznych. Szkła przez które patrzy Zadie Smith dają opisywanym problemom nowe oblicze, nakłaniają do ponownego spotkania i reinterpretacji tego, co poprzednio zostało zamiecione pod dywan ignorancji.

Opisywany zbiór esejów jest jak pęk kluczy, który otwiera drzwi do wielu dziedzin. Każda z tych krótkich literackich impresji ma specyficzne żłobienia, fakturę i rozmiar, a tym samym wyzwala konkretne, ściśle określone emocje. Ta część z nich, która ma charakter autobiograficzny, która łączy się nierozerwalnie z codzienną prozą życia autorki, niesie w sobie dodatkowo nutę wrażliwości. To w nich najłatwiej można dostrzec zmysł obserwacji i nieskrępowaną wyobraźnię pisarki, jej krytyczny pazur oraz umiejętność niuansowania otoczenia, które tylko pozornie wydaje się czarne lub białe. Oczy Zadie Smith niczym barometr wychwytują wszelkie odchylenia od normy, wyczuwają czające się zmiany i potrafią zgrabnie je łączyć z tematami publicznie aktualnymi. Widzimy to chociażby w „Łazience”, „Radości” czy „Życiopisaniu”. To w tych tekstach autorka zdaje nam intymną relację z własnego życia, z rzeczy dla niej cennych, z uczuć jakie łączą ją z bliskimi, wreszcie ze zmian jakie w niej samej zachodzą. Sztuka opowiadania o sobie w kontekście przemian dziejowych i społecznych wychodzi autorce bardzo dobrze, a te części zbioru zachowują osobisty charakter, choć przecież składają się z szeregu publicznych wyznań. Jest to niewątpliwie jeden z mocniejszych punktów książki.

Ten zbiór, to prywatny głos w sprawach dla autorki ważnych, z których na pierwszym miejscu jest niewątpliwie wolność, definiowana w różnych formach i brzmiąca całą paletą tonów. Wszechstronność jest tu zdumiewająca, ma też jednak swoją negatywną stronę. Niektóre teksty jawiły mi się jako nieczytelne, głównie ze względu na nieznajomość kontekstu kulturowego, w którym żyje autorka. Recenzje niedostępnych w Polsce dzieł literackich czy opowieści o amerykańskich komikach są mi obce na równi z techniką spawania metodą MMA, a przez to ich merytoryczna atrakcyjność spada niemal do zera. „Widzi mi się” jest także zbiorem nierównym. Obok prawdziwych, intelektualnych perełek, znaleźć można tu teksty tchnące banałem. Historia poświęcona Facebookowi jest powtórzeniem znanych ogólnie poglądów, z kolei łączenie teorii relacji Martina Bubera zachodzących między Ja i Ty oraz Ja i Ono z rozdawaniem autografów przez Justina Biebera, wprawiło mnie w niemałą konsternację. Kogo bowiem interesuje ta zależność? Bubera? Biebera? Fanki? Społeczność? Mam wrażenie, że tylko autorkę tekstu. „Widzi mi się” to też książka napisana trudnym, hermetycznym językiem. Dzieło wymagające dużego skupienia i wielu horyzontów, ale posiadające także duszę intelektualisty, która czasami ociera się o przejaskrawienie. Jak bowiem interpretować zamiłowanie do opisywania malarskich ekspresji Marka Rothko w formie zachwytów nad geometryczną abstrakcją, archetypową wyobraźnią, wielkoformatową recepcją na temat śmierci czy walką pulsujących brzegów o uwagę?

„Widzi mi się” nie jest manifestem ani kalejdoskopem współczesnej kultury. Autorka dość luźno łączy zjawiska, tworzy analogie, pogłębia lub upraszcza nurtujące ją dzieła. Nie boi się poruszać tematów trudnych i niejednoznacznych (jak np. kwestii rasizmu w relacji z własnymi doświadczeniami i fenomenem filmu „Uciekaj!”). Jednocześnie pisze je dojrzałym, krytycznym i bogatym językiem, który można cytować i wnikliwie analizować. To taka lektura, która wymaga skupienia i powinna być czytana stopniowo, bez pośpiechu. Książka wartościowa dla wszystkich tych, którzy żyją kulturą i formują własne zdania na tematy społeczno-polityczne. Z drugiej strony może się okazać niestrawnym bełkotem dla tych, którzy dodatkowych komentarzy i innych punktów widzenia nie potrzebują. Ja się pod tą książką jednoznacznie nie podpiszę, czytajcie na własne ryzyko.

Ocena:
 


Recenzja "Była raz wojna. Bomby poszly" John Steinbeck

Wydawca: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka


Premiera: 25 września 2018 r.

John Steinbeck to jeden z najpopularniejszych amerykańskich powieściopisarzy w historii. W 1940 roku jego książkaGrona gniewu” otrzymała Pulitzera, zaś w 1962 roku za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych" został uhonorowany literackim Noblem. Wśród jego głównych literackich osiągnięć wymienić należy „Na wschód od Edenu”, „Tortilla Flat”, „Myszy i ludzi” i „Ulicę Nadbrzeżną”.

„Była raz wojna. Bomby poszły” to wyjątkowa w dorobku pisarza pozycja. Pierwsza jej część to zapis zdarzeń, jakich świadkiem był autor podczas pracy korespondenta wojennego. Podążamy za amerykańskimi żołnierzami we wszystkich ich wojennych czynnościach. Steinbeck z równą pasją opisuje bohaterskie czyny, jak i rzeczy pozornie mało znaczące – jedzenie, rozmowy, stroje, klimat, sprzęt. Jego opracowanie, poczynione na zamówienie dziennika New York Herald Tribune, warto poznać ze względu na drobiazgowy i przepełniony humanizmem opis drobnych, codziennych spraw, które towarzyszą wojnie. W oczach Steinbecka walki na frontach Wielkiej Brytanii, Afryki Północnej i Włoch, przybierają wymiar indywidualnej pożogi, ciągłego niepokoju o dobro swoje i kraju. Jest to relacja pozbawiona nazwisk dowódców, głośnych bitew czy kontrowersyjnych epizodów. Nie znajdziemy tu brudu, krwi czy głodu. To raczej patetyczny opis wojennych dziejów tworzony ku pokrzepieniu serc czytelników, wartościowy jednak o tyle, że ukazuje los i różne sposoby radzenia sobie z wszechogarniającym złem.

Druga narracja została podzielona na dziewięć części. Pierwsza z nich – Bombowiec – zawiera ogólny opis budowy i możliwości bombowca B17-E, zwanego Latającą Fortecą. Znajdziemy w nim także określenie różnic między opisywanym modelem, a drugim powszechnie wykorzystywanym podczas wojny typem bombowców – B-24 Liberator. To także w tym rozdziale zamieszczono opis procesu przyjmowania rekrutów – od drobiazgowego wypunktowania proceduralnych obowiązków, aż do wnikliwych opisów badań i analizy predyspozycji. Kolejne siedem części ogniskuje się wokół literackiego odtworzenia różnych typów osobowościowych i odmiennych metod szkolenia poszczególnych członków załogi (bombardiera Billa, pilota Joe, strzelca pokładowego Ala, radiooperatora Harrisa, mechanika pokładowego Abnera i nawigatora Allana). Poznajemy więc zakres zadań, jakie muszą oni wykonywać każdego dnia szkolenia, wnikamy w ich skórę, aby samemu poczuć detale ich pracy, słuchamy relacji na temat małych radości, tęsknoty za bliskimi, problemów z utrzymaniem dyscypliny. W ostatnim rozdziale Steinbeck snuje domysły i spekulacje dotyczące pracy załogi podczas przyszłych misji. To bardzo prognostyczna i skłaniająca to działania część.

„Bomby poszły” powstały na zamówienie Amerykańskich Sił Powietrznych dla celów werbunkowych. Autor przygotowując się do swojej pracy odwiedził bazy i lotniska ASP w Teksasie, Luizjanie, Kalifornii, Illinois i na Florydzie. Każdego dnia wstawał o piątej rano, by rozpocząć szkolenie z członkami załogi bombowca B-17E. Towarzyszył nawet pilotom w kokpicie, aby z jeszcze większą drobiazgowością oddać majestat tego zadania. W ten sposób rodziło się dzieło ze wszech miar propagandowe, celowo napisane zwykłym i potocznym językiem, który miał przemawiać do matek i ojców w całym kraju. Steinbeck z wręcz baśniową prostotą ukazuje odrodzenie swojego kraju w obliczu realnego, militarnego zagrożenia. Wiele jest tu zdań motywujących i wychwalających system – „mamy najlepszych na świecie kandydatów na strzelców (…) wystarczy tylko poddać ich szkoleniu, dzięki któremu będą mogli w pełni wykorzystać możliwości współczesnej broni”. Pisarz tworzy niepokojące sceny sięgając do perspektywy aspektu czysto ludzkiego. Ostrożnie ujawniając kolejne fakty, wykorzystuje szczegóły narracji, by dozować napięcie. Jest więc to książka dotykająca moralnego sedna wkładu Ameryki w dzieło wojny i świadectwo przełomowego okresu w historii USA.

Autor książki „Na wschód od Edenu” był zapalonym pacyfistą, wierzył w możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu. A jednak, po wydarzeniach z 1941 roku do głosu doszedł patriotyzm. Steinbeck stał się narzędziem w rękach amerykańskiej propagandy. Choć nie mógł wiedzieć, że ludzie których nakłania do wstąpienia do sił powietrznych zabiją tysiące cywilów i zrzucą bomby atomowe, trudno wybaczyć mu tę pomyłkę. Być może „Bomby poszły” są rolls-roycem w kategorii literatury propagandowej, trudno jednak czyta się je dzisiaj, mając w zanadrzu wiedzę, do czego ta książka się przysłużyła. Hemingway powiedział kiedyś, że wolałby raczej uciąć sobie trzy palce u ręki, którą rzuca, niż napisać taką książkę. To bardzo kategoryczna opinia, ale moje wrażenia są bliższe właśnie niej, niż zachwytom. Doprawdy trudno mi uwierzyć, że to książka tego samego Steinbecka, który z taką wrażliwością opisywał losy pokrzywdzonych warstw społecznych w „Gronach gniewu”.

Można zatem „Była raz wojna. Bomby poszły” przeczytać, chociażby po to, aby poznać inną stronę Noblisty. Z pewnością znajdziemy w niej ciekawy obraz rzeczywistości sprzed wielu lat. Wartość faktograficzna, pozostaje jednak jedną z niewielu jej zalet. Książka razi afektownym, banalnym językiem i wieloma przemilczeniami. O ile pierwsza część ma w sobie dokumentalny zapał i witalność, o tyle druga jest już czystym żartem z inteligencji czytającego, celowo wykreowanym mirażem dla osiągnięcia określonych postaw. Tym razem nie polecam.

Ocena



Recenzja "Gergia" Mateusz Parkasiewicz