Recenzja "Tajemniczy pociąg" Can Xue

Can Xue w "Tajemniczym pociągu" mistrzowsko balansuje między absurdem a emocjonalną prawdą. Jej najnowsza nowela to podróż przez senne krajobrazy, gdzie każda myśl może się nagle obrócić o 180 stopni.
Wydawca: PIW

Liczba stron: 120


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Premiera: 20 stycznia 2024 rok

Nie jest żadną tajemnicą, że mocno kibicowałem Can Xue podczas ostatniego rozdania literackiej nagrody Nobla. Tym razem się nie udało i śmiem przypuszczać, że tak pozostanie już do końca życia autorki. Na szczęście Państwowy Instytut Wydawniczy i bez tego wyróżnienia postanowił promować jej twórczość w Polsce. A to przecież dla nas, czytelników, jest w tym wszystkim najważniejsze.

Na początku 2025 roku do rąk polskich czytelników trafiła nowela „Tajemniczy pociąg”. Can Xue, do czego nas już przyzwyczaiła, wkracza tu na terytorium snu, majaku i gorączkowego deliryzmu. Prowadzi nas przez krajobrazy pozbawione logiki, ale pełne emocjonalnej prawdy. To literatura, która nie daje w sumie żadnych recept, a zamiast tego wciąga w labirynt znaczeń, gdzie granice między rzeczywistością a iluzją rozpływają się jak para na szybie wagonu.

Narracja zaczyna się od momentu zagubienia – bohater znany nam jako Blizna budzi się w ciemności, w nieznanym przedziale pociągu, który utknął w nicości. Od samego początku towarzyszy nam uczucie osaczenia, jakbyśmy znaleźli się w pułapce czasu i przestrzeni. Pociąg – miejsce przejściowe, które powinno gwarantować podróż z punktu A do punktu B – w interpretacji Can Xue staje się metaforą zawieszenia, wiecznego dryfowania w poszukiwaniu odpowiedzi, które nigdy nie nadchodzą.

Postacie, które napotyka Blizna – chociażby melancholijny konduktor czy enigmatyczna pasażerka – nie są po prostu dziwne; są niemal archetypiczne, jakby wyjęte z głębokiego koszmaru kolektywnej podświadomości. Gęś, z jej niekompletną twarzą i obfitą cielesnością, przypomina psychopompa, istotę prowadzącą bohatera przez różne poziomy tej sennej podróży. Policjant, jedzący kurczaka z kośćmi, to postać groteskowa, a jednocześnie napawająca niepokojem – jakby w każdej chwili mógł się zamienić w demiurga tej absurdalnej rzeczywistości.

Styl Can Xue jest surowy, bez zbędnych ozdobników, ale jednocześnie hipnotyzujący. Zdania układają się w płynny, swobodny strumień świadomości, gdzie wspomnienia i teraźniejszość mieszają się w sposób nieoczywisty. Zmienne emocje Blizny – od nostalgii po paranoję – przypominają niestabilność snu. Tu każda myśl może nagle obrócić się o 180 stopni. Czy jego przełożony faktycznie wysłał go po paszę dla kurczaków, czy może to była kara? Czy współpasażerowie są równie zagubieni jak on, czy raczej biorą udział w jakimś teatrze, w którym on sam jest nieświadomym aktorem?

„Tajemniczy pociąg” nie jest zagadką w stylu Agathy Christie – tu nie chodzi o znalezienie rozwiązania, lecz o przeżycie samej podróży. Can Xue w mistrzowski sposób buduje napięcie poprzez balansowanie między tym, co sugerowane, a tym, co niewypowiedziane. Czytelnik, podobnie jak Blizna, miota się w poszukiwaniu sensu, ale jedyne, co otrzymuje, to kolejne warstwy iluzji.

Ta nowela jest jednocześnie alegorią i czystym doświadczeniem literackim, które trudno uchwycić jednym zdaniem. Can Xue bierze klasyczny motyw podróży pociągiem i zmienia go w medytację nad losem outsiderów, nad nieuchronnością niepokoju i nad tym, jak radzimy sobie w świecie, który nie daje nam żadnych pewników. Jeśli „Tajemniczy pociąg” jest snem, to takim, z którego nie chcemy się obudzić – choć jednocześnie pragniemy, by wreszcie się skończył.

Czy to powieść o współczesnych Chinach? Może. Czy to opowieść o egzystencjalnym lęku? Z pewnością. Ale przede wszystkim to hipnotyzująca literatura, która wymaga od czytelnika nie tyle interpretacji, co poddania się jej rytmowi – jak pasażer pociągu, który nigdy nie dociera do celu.

P.S. W przeciwieństwie do „Ulicy Żółtego Błota” nie ma tu szczurów, ropiejących ran ani śniętych ryb. Pod koniec pojawia się jednak larwa, choć nie taka, jakiej się spodziewacie.

Recenzja "Białe pierze się w dziewięćdziesięciu" Bronja Žakelj

Czym zaskoczyła mnie książka Bronji Žakelj? – Recenzja „Białe pierze się w dziewięćdziesięciu”, czyli historia, w której życie okazuje się bardziej skomplikowane niż się wydaje.
Wydawca: SEDNO

Liczba stron: 232


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Joanna Pomorska

Premiera: listopad 2024 rok

Siedzę sobie któregoś wieczoru z książką „Białe pierze się w dziewięćdziesięciu” w ręce. Przychodzi żona i rzuca do mnie „Co to za książka?”. Przygląda się okładce, czyta tytuł i mówi dalej „A od kiedy Ty czytasz babskie rzeczy? Tytuł jak u Karoliny Wilczyńskiej, a okładka to już bardziej pod romansidło z wątkami erotycznymi podchodzi”. Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, bo w sumie trochę racji miała. Tym razem jednak pozory były mylące.

Zanim zaczniecie czytać powieść Bronji Žakelj, upewnijcie się, że macie wolny wieczór. Dlaczego? To taka książka, która wciąga jak zapach babcinego prania – jest ciepła, znajoma, ale w tle kryjąca coś niepokojącego.

Autorka zabiera nas w podróż do lat 70. i 80. do Słowenii, wchodzącej wtedy w skład komunistycznego, federacyjnego państwa jugosłowiańskiego. To nie jest zwykła autobiografia. To literacki kolaż wspomnień, w którym dziecięca naiwność miesza się z brutalnością życia, a słodkie chwile rodzinnego ciepła sąsiadują z nieuchronnym cieniem śmierci. Žakelj opowiada o swoim dorastaniu w czasach, gdy Tito patrzył na ludność z licznych obrazów, a telewizor do osiągnięcia pełni wydajności najpierw musiał się rozgrzać. To historia domowa i zarazem polityczna, ale bez ciężaru publicystyki. Autorka z wdziękiem i humorem oddaje absurdy epoki – jak to dziecko, które nie rozumie, czemu ojciec mruczy pod nosem przekleństwa, oglądając oficjalne uroczystości.

Jednak w tym pogodnym strumieniu wspomnień co chwila pojawia się rysa. W końcu życie to nie bajka Disneya. W „Białe pierze się w dziewięćdziesięciu” jest zdecydowanie więcej z „Cudownych lat” – z nieporozumieniami rodzinnymi, emocjonalnym chaosem i nagłymi porażkami. Matka autorki ciężko choruje, a później sama Žakelj staje naprzeciw diagnozy, której nikt nie chce usłyszeć. Tu właśnie książka pokazuje swoją siłę – nie w sentymentalnych uniesieniach, lecz w autentycznym spojrzeniu na ból i strach, które nie odbierają nadziei, ale uczą życia.

Cechą specyficzną książki z pewnością jest narracja. Z jednej strony lekka, ale wcale nie płytka. Ironiczna, lecz nie cyniczna. Trochę opowiadana dla nas, ale momentami mówiona do matki (co może powodować dyskomfort u części czytelników). To taka proza, która stoi na stanowisku, że życie jest absurdalne, ale w sumie warto się z tego śmiać.

Moje zarzuty? Odnosiłem wrażenie, że czytam dwie książki w jednej. Granica między niewinną młodością, a cierpieniem, jest tu zbyt gruba. Być może Bronja Žakelj fragmentami pisze też trochę zbyt dosłownie i nie każdy bohater dostał tyle miejsca, na ile zasługiwał.

„Białe pierze się w dziewięćdziesięciu” to pozycja dla tych, którzy lubią zanurzyć się w literaturze balansującej między śmiechem a łzami.

Recenzja "Dwadzieścia jeden" Krzysztof Maciejewski

„Dwadzieścia jeden” Krzysztofa Maciejewskiego to mozaika krótkich form, które zaskakują, przerażają i bawią. Groza, surrealizm i ironia – to mieszanka, której nie da się zapomnieć.
Wydawca: Forma

Liczba stron: 122


Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera: listopad 2024 rok

Krzysztof Maciejewski to autor, który bawi się literaturą niczym wprawny iluzjonista – pokazuje nam rzeczy, które wydają się znajome, po czym jednym ruchem wywraca je do góry nogami, serwując fantasmagoryczne, niepokojące wizje. Jego najnowszy zbiór opowiadań zatytułowany „Dwadzieścia jeden” to podróż przez światy, które pozornie są odbiciem naszego życia, ale widzimy je w lustrze, które pękło na tysiąc kawałków.

Już od pierwszego opowiadania wiemy, że nie będzie tu miejsca na komfortowe czytanie. Maciejewski nie szuka sensacji – jego narracje zaczynają się w prozaicznych sceneriach, w piwnicach, przy kuchennych stołach, na dermatologicznym oddziale. Dopiero wtedy autor wprowadza elementy niesamowitości, które rozbijają rzeczywistość jak wściekły młot. Jakby ktoś zaprosił Kafkę do współczesnego horroru bizarro – niepokój czai się w najbanalniejszych szczegółach.

Weźmy choćby „Lalki pana Plumma”, gdzie niewinny fetysz kolekcjonowania lalek przemienia się w klaustrofobiczną opowieść o narastającym szaleństwie. Albo „Miasto Fregoliego”, które pod płaszczykiem opowieści o zdradzie skrywa duszny klimat psychicznego rozkładu i ucieczki. To historie, które najpierw cię wciągają, a potem nagle zaciskają się na twoim sercu, zostawiając cię z dreszczem na plecach.

Choć na pierwszy rzut oka może wydawać się, że „Dwadzieścia jeden” to mroczna, ponura antologia, prawdziwi czytelnicy Maciejewskiego wiedzą, że jego literacki geniusz tkwi w balansie między grozą a przewrotnym humorem. „Rycerze w opresji” to przykład tego, jak autor z uśmiechem na twarzy rozbija nasze oczekiwania wobec epickich pojedynków i średniowiecznych bohaterów. Rycerze, zamiast krwawych walk, muszą zmierzyć się z prawniczym absurdem – polisy ubezpieczeniowe uniemożliwiają im spełnienie swojego obowiązku. Czy to satyra na biurokrację? A może parodia rycerskich ideałów? Maciejewski pozostawia nam pole do interpretacji, ale jego ironiczny uśmiech wyraźnie czuć w tle.

Podobny efekt wywołuje „Fruwająca dusza” – historia kobiety, która na pozór tkwi w domowych obowiązkach, ale jej myśli latają po makabrycznych scenariuszach podsycanych przez telewizyjne newsy. To naprawdę ciekawa i udana wiwisekcja współczesnego lęku wywołanego natłokiem informacji.

Maciejewski porusza się po literackich konwencjach jak tancerz po zawiłym układzie choreograficznym. W jego opowiadaniach znajdziemy elementy grozy, absurdalny surrealizm, filozoficzne rozważania, a nawet dekonstrukcję klasycznych form. „Dachau doggin” łączy brutalność z powojenną traumą, a „Ustawiacz znaków” to niemal egzystencjalny traktat o samotności. Każda z tych historii jest jak małe lustro – raz pokazuje ci siebie, raz odbija w krzywym zwierciadle społeczeństwo.

Nie sposób nie wspomnieć o języku. Maciejewski jest pisarzem niezwykle precyzyjnym. Każde zdanie zdaje się wyważone, każda metafora na swoim miejscu. Autor puszcza oko do czytelnika, wplatając subtelne nawiązania do popkultury, filozofii, czy psychologii (a Freud i Jung w tle tylko przyklaskują). Nawet w mroku i grotesce jego pisarstwo ma lekkość, która sprawia, że czyta się go z prawdziwą przyjemnością.

W jednym z tekstów pisze tak „kartka papieru jest białą plamą na mapie i ode mnie zależy, jakie nazwy nadam losom, rzekom i górskim szczytom”. Jak mówi, tak też robi, a nam nie pozostaje nic innego, jak oddać się tej literackiej mozaice - różnorodnej, nieprzewidywalnej, czasem zabawnej, czasem przerażającej. Jasne, będziemy tu czuć pewien dyskomfort, bo nasze przyzwyczajenia każą szukać gotowego i klarownego scenariusza. Nie wszystkie miniatury przypadną nam też do gustu. Maciejewski udowadnia jednak, że granice między rzeczywistością a koszmarem są cienkie, a literatura może być dobrym polem do eksperymentu. To książka dla tych, którzy nie boją się stanąć twarzą w twarz z własnym niepokojem – i wyjść z tego z uśmiechem pełnym zadumy.