Recenzja "Wencheng" Yu Hua

Yu Hua napisał "Wencheng" w 2021 roku
Wydawca: PIW

Liczba stron: 160


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Katarzyna Sarek

Premiera: 22 marca 2024 rok

Yu Hua w swojej najnowszej powieści „Wencheng” przedstawia niezwykle złożony i wielowarstwowy świat, łączący w sobie elementy utopijne, tragiczne i alegoryczne. Jest to jednocześnie kwintesencja literackiego kunsztu autora. Ta książka, której akcja została osadzona w burzliwym okresie schyłku dynastii Qing, doskonale ukazuje, jak dobrze znany polskim czytelnikom autor, subtelnie balansuje między skomplikowanymi problemami moralnymi, filozoficznymi oraz społecznymi.

Główna oś fabuły skupia się na losach Lin Xiangfu, zamożnego mężczyzny z północy, oraz jego nieszczęśliwej miłości do tajemniczej Xiaomei. Ta ostatnia dwukrotnie opuszcza Lina – najpierw znikając z częścią jego rodowego majątku, a później tuż po narodzinach ich córki. Zrozpaczony Lin, nie znajdując wyjaśnienia dla tych decyzji, wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż. Z córeczką na plecach przemierza kraj, aż osiedla się w Xizhen, wiosce, której mieszkańcy przypominają mu opowieści Xiaomei o jej rodzinnej miejscowości – Wencheng. Lin jeszcze nie wie, że Xiaomei przebywa niedaleko. Przez dwie dekady jego życie splata się z losami mieszkańców Xizhen, a także z burzliwymi przemianami w Chinach – upadkiem cesarstwa, zmierzchem dynastii Qing, powstaniem republiki, brutalnymi atakami bandytów i wycofujących się wojsk.

Rama fabularna opiera się zatem na poszukiwaniu przez Lin Xiangfu mitycznego miasta. Staje się ono nie tylko fizycznym celem jego wędrówki, lecz także symbolem idealizowanej przeszłości oraz utraconego raju. Przez pryzmat jego postaci Yu Hua kreuje wielowymiarowy obraz człowieka zanurzonego w głębokim kryzysie egzystencjalnym. Lin Xiangfu, niestrudzenie poszukujący swojej żony, Xiaomei, jest jednocześnie reprezentantem klasycznej cnoty konfucjańskiej wytrwałości, jak i tragicznej postaci skazanej na porażkę w starciu z chaosem nieprzewidywalnej historii i brutalności losu.

Czytelnik z pewnością dostrzeże, że najnowsza książka autora „Kroniki sprzedawcy krwi” zapełniona jest postaciami stereotypowymi. W ten sposób Yu Hua podkreśla kontrast między tradycyjnymi a nowoczesnymi stylami narracji. Wczesne chińskie powieści często przedstawiały bohaterów w sposób czarno-biały, a to uosabiającymi dobroć, a to znowu symbolizującymi zdradę. „Wencheng” wraca do tego starszego modelu, kształtując postaci jako całkowicie dobre lub złe, co upraszcza ich złożoność. Bohaterowie tacy jak Lin Xiangfu, Gu Yimin i Chen Yongliang są przedstawiani jako w pełni cnotliwi, podczas gdy ich przeciwnicy, jak Zhang Siekiera – jako całkowicie złośliwi. To binarne podejście nie tylko upraszcza ludzką naturę, ale także wywołuje debatę na temat tego, czy ta metoda nadal jest skuteczna we współczesnej literaturze.

Pomimo swojej moralnej siły, postać Lin Xiangfu ukazuje również mieszankę postępowych i zachowawczych cech. Jego szacunek dla kobiet, widoczny w gotowości do wysłania córki do szkoły i odmowie ponownego ożenku po odejściu żony, jest nietypowy dla jego epoki. Jednocześnie wierzy w przesądy. Chociażby w ten, że niedopasowanie dat urodzenia zwiastuje nieszczęśliwy związek. Ta mieszanka współczesnych i tradycyjnych przekonań odzwierciedla szerszy konflikt między starymi i nowymi wartościami w społeczeństwie. W ten sposób Lin Xiangfu tkwi między postępem a ograniczeniami swojej epoki.

Narracja „Wencheng” jest charakterystyczna dla Yu Hua. Pełna melancholijnej introspekcji, ale jednocześnie osadzona w epoce, w której relacje międzyludzkie, zaufanie i lojalność ulegają dezintegracji w wyniku destrukcji społecznych struktur. Powieść eksploruje upadek wartości moralnych i tradycyjnych hierarchii, przedstawiając zjawiska postępującej anomii społecznej. Yu Hua mistrzowsko oddaje tę dekonstrukcję, tworząc przestrzeń pełną tragizmu i brutalności, w której bohaterowie muszą dokonywać bolesnych wyborów.

Jednakże „Wencheng” to nie tylko rozprawa nad upadkiem tradycyjnego porządku. To również refleksja nad ludzką dobrocią, którą Yu Hua ukazuje w zaskakująco utopijny sposób. Nawet w najbardziej mrocznych momentach, bohaterowie wyrażają niespodziewaną czułość, lojalność i człowieczeństwo, co nadaje powieści ton niemal baśniowy. Ten kontrast między brutalną rzeczywistością a nieskażoną ludzką naturą staje się sercem tej opowieści – świat Yu Hua nie jest jednowymiarowy, lecz pełen złożoności, nieustannie balansujący między światłem a cieniem.

W warstwie stylistycznej, Yu Hua stosuje narrację rwaną i meandrującą, na przemian prowadząc czytelnika przez labirynty losów swoich bohaterów. Wędrówka Lin Xiangfu staje się metaforą poszukiwania sensu, a jego tragiczny los, skazany na porażkę od samego początku, przypomina o nieuchronności śmierci. Co więcej, „dodatek” na końcu książki, przedstawiający perspektywę Xiaomei, ujawnia wewnętrzne konflikty i wahania tej postaci, które dodają historii kolejnych warstw interpretacyjnych.

Jednym z podstawowych elementów powieści jest relacja między jednostką a społeczeństwem, w którym żyje. Yu Hua zręcznie przedstawia te dwa aspekty kreując konflikt, w którym indywidualne dążenia bohaterów zderzają się z nieuchronnymi siłami historycznymi. To, co czyni „Wencheng” tak wyjątkową powieścią, to umiejętność autora w przedstawianiu zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych napięć, wpływających na losy jednostki.

Jest w tym wszystkim także sporo wątków zaczerpniętych z filozofii. Powieść można przecież odczytywać jako traktat o niemożliwości ucieczki od przeszłości. Lin Xiangfu, poszukujący Wencheng, w istocie poszukuje iluzji, mirażu, który nigdy nie miał miejsca. Miasto staje się alegorią utraconej utopii, której istnienie nigdy nie było pewne. Jego dążenie przypomina pogoń za czymś nieuchwytnym, co prowadzi do egzystencjalnej pustki. W tym sensie „Wencheng” można interpretować jako dekonstrukcję romantycznych mitów o powrocie do idealizowanej przeszłości.

Nie mam wątpliwości, że „Wencheng” to jedna z najlepszych książek 2024 roku wydanych w Polsce. Niezwykła opowieść o człowieczeństwie, miłości i utracie, pełna symbolicznych odniesień, wieloznacznych motywów i subtelnych nawiązań do chińskiej tradycji literackiej. To relacja, która jednocześnie porusza i zmusza do głębokiej refleksji nad kruchością ludzkiej egzystencji w obliczu nieuchronnych zmian historycznych.

Recenzja "Księżyc w martwym oku uwięziony" Pascal Garnier

"Księżyc w martwym oku uwięziony" Pascal Garnier to czwarta powieść autora przetłumaczona na język polski
Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 160


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Derelkowska

Premiera: wrzesień 2024 rok

„Księżyc w martwym oku uwięziony” to czwarta przełożona na język polski książka Pascala Garniera. To opowieść pełna mroku, humoru i egzystencjalnej ironii. Autor znany z umiejętności malowania ponurych krajobrazów ludzkiej psychiki, tym razem umieszcza swoją historię w pozornie idyllicznym środowisku - zamkniętej rezydencji dla emerytów o nazwie "Przyjazny zakątek". Jest to miejsce, które ma być oazą spokoju, bezpieczeństwa i słonecznej stabilizacji, ale szybko okazuje się więzieniem, gdzie monotonia życia zderza się z narastającą atmosferą niepokoju.

Książka opowiada historię pary emerytów, Odette i Martiala Sudre, którzy opuszczają zatłoczone przedmieścia Paryża, by znaleźć azyl w tej odizolowanej enklawie na południu Francji. Ich nowy dom, początkowo reklamowany jako ucieczka do raju, okazuje się miejscem pełnym ukrytych napięć. Są pierwsi, ale wkrótce dołączają do nich kolejni mieszkańcy: Maxime i Marlène Node, a także tajemnicza Léa. Wszyscy oni zostali zaciągnięci do tego "raju" w poszukiwaniu spokoju i bezpieczeństwa, lecz Garnier nie pozwala, by ich iluzje trwały zbyt długo.

Autor kreuje atmosferę zamkniętego świata, gdzie bohaterowie są zmuszeni do konfrontacji ze swoimi lękami, frustracjami i wzajemną niechęcią. Klaustrofobiczne otoczenie oraz deszczowa pogoda, której towarzyszy chłód zamiast obiecanego słońca, sprawiają, że przestrzeń Przyjaznego zakątka staje się sceną powolnego upadku. Każdy z mieszkańców ma swoje słabości, które wychodzą na światło dzienne w cieniu rutyny i wszechobecnego nadzoru.

Mistrzostwo Pascala Garniera leży w jego zdolności do łączenia czarnego humoru z bolesną analizą ludzkiej samotności. Autor bawi się karykaturą, ale robi to subtelnie, wywołując śmiech pełen goryczy i współczucia. Bohaterowie są w dużej mierze odzwierciedleniem współczesnych lęków: starzenia się, braku kontroli nad własnym życiem i poczucia wyobcowania w świecie, który wymknął się spod ich wpływu.

Po motyw zamkniętego osiedla/obozu, sięgało już wielu twórców, że wymienię tylko Johna MaxwellaCoetzee, Fernandę Melchor czy Kenzaburō Ōe. Nikt jednak nie wykorzystał go w ten sposób, podkreślając przy tym symbolikę szczegółów, takich jak zmiana pór roku, pojawienie się obcych czy żywioł. W „Księżycu w martwym oku uwięziony” nic nie jest takie, jak się wydaje, a idylliczna obietnica życia na emeryturze zamienia się w opresyjny koszmar. Z jednej strony ta powieść to zbiór ikonicznych motywów powracających w dziełach Garniera (dysfunkcyjna rodzina, przemoc, poczucie ciągłej kontroli), z drugiej zaś – diagnoza stanu społeczeństwa. Książka dobra, choć odnoszę wrażenie, że nie najlepsza w dorobku pisarza.

Recenzja "Republika", "UBU GPT", "Love Song", "Ameryczka" Joost de Vries, Jan K. Argasiński, Kaolina Krasny, Piotr Marecki

Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 340+236+120+232


Oprawa: miękka

Premiera: wrzeđnia 2024 rok

Wydawnictwo Ha!art rozpoczęło jesień 2024 roku od czterech premier. Nie ukrywam, że największe nadzieje pokładałem w powieści Joosta de Vriesa „Republika”, co wiązało się głównie z dobrymi wspomnieniami z poprzednich spotkań z serią przekładów. Tym razem jednak coś poszło nie tak.

Głównym bohaterem książki jest Josip Brik – słynny historyk i autorytet w dziedzinie hitlerologii. Zostaje on szybko uśmiercony przez autora, co nie wnosi jednak do fabuły żadnej większej intrygi czy emocji. Nie pomaga także wątek skradzionej relikwii Trzeciej Rzeszy. Coś, co mogło być kanwą dla interesującego thrillera czy kryminału, nie jest należycie wykorzystane. De Vries jest ewidentnie pisarzem z metafikcyjnymi skłonnościami. Interesuje go przede wszystkim zbadanie, co to znaczy pracować w środowisku, czyli w tym wypadku w świecie niewielkich wydawnictw popularnonaukowych oraz uniwersytecie. To właśnie tym elementom poświęca najwięcej uwagi. A jeśli nie jesteście nimi specjalnie zainteresowani, to podobnie jak i ja możecie poczuć pewne znużenie podczas lektury.

Nie jest jednak tak, że „Republika” to zła powieść. Całkiem ciekawy jest zabieg podszywania się. Robi to de Vos, redaktor czasopisma naukowego poświęconego Hitlerowi i znajomy zmarłego Brika. Powodem takiego postępowania jest inny protagonista - Philip de Vries (tak, ma nazwisko jak autor), który jako pierwszy postanowił nadać śmierci Brika znaczenie. Chcąc odzyskać pozycję na szczycie, de Vos postanawia podszyć się pod swojego rywala i tym samym go upokorzyć. Jest to całkiem zabawnie przedstawione. Szczególnie, że w międzyczasie pisarz rozprawia się z granicami kultury, która jest w stanie zrobić mema nawet z postaci Adolfa Hitlera.

Republika” okazała się książka, którą czyta się przyjemnie, ale sama lektura niewiele daje w zamian za poświęcony jej czas. Bo odkrywanie kolejnych warstw, w których znaleźć można między innymi bohatera książki Don DeLillo, to jednak dla mnie trochę za mało. De Vries napisał powieść nierówną i jeśli miałbym zaproponować Wam którąś książkę z oferty Ha!artu, na pewno nie byłaby to ona.

Podobnie mogę powiedzieć o „UBU GPT”, czyli książce spisanej przez sztuczną inteligencję i opromptowaną przez Jana K. Argasińskiego. Różnica jest taka, że po „Republice” spodziewałem się wiele, po tym opracowaniu z kolei nie. To rzecz jasna eksperyment, który dowodzi, że po pierwsze pisanie z GPT może być całkiem zabawne, po drugie, że póki co nie musimy niepokoić się inwazją tworów AI. Przynajmniej nie w zakresie tłumaczenia i tworzenia literatury poważnej.

W książce znajdziemy spolszczenie arcydzieła Alfreda Jarry’ego, streszczenie tłumaczenia i przepisanie dramatu na podstawie streszczenia, a także tłumaczenie dramatu na formę powieści współczesnej, wykorzystującej współczesny język młodzieżowy i wulgaryzmy. Każdy może wybrać więc swoją własną wersję, albo porównać je ze sobą. Tak jak wspomniałem, jest to w jakiś sposób humorystyczne, ale właściwie nie otrzymamy tu żadnych wniosków, których nie mogliśmy spodziewać się jeszcze przez rozpoczęciem czytania. To zresztą taka publikacja, która śmiem twierdzić, nie będzie czytana. Ot ciekawostka dla zainteresowanych tematem i przyczynek do przyszłych dyskusji toczonych na debatach czy w literaturze przedmiotu.

Największym zainteresowaniem wśród premier krakowskiego wydawnictwa cieszyła się książka „Love Song” autorstwa Karoliny Krasny. Pisano o niej w kilku miejscach, w tym tych ważnych, więc pewnie coś tam słyszeliście. W warstwie fabularnej widzimy parę XY i Zet, którzy przypadkowo poznają się po katastrofie pewnego autobusu. A jak już się poznali, tak zostali, choć ich związek daleki jest od ideałów kreowanych przez amerykańskie komedie romantyczne.

„Love Song” nie jest jednak chwalona za treść, ale za formę. Bo faktycznie jest to napisane w sposób nieoczekiwany. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich zdań – wieloznacznych, swawolnych, intymnych, poetyckich. Niektóre fragmenty książki czytałem z dużym zainteresowaniem, a wręcz zachwytem – ot chociażby pierwszą stronę. Inne jednak były dla mnie niezrozumiałe i niepotrzebnie udziwniane. Ostatecznie książkę Karoliny Krasny uważam za przekombinowaną. Niestety już teraz (a mija półtorej miesiąca od lektury), pamiętam z niej stosukowo niewiele. Nie wspominam jej prawie wcale, a też dyskutować nie ma tu za bardzo o czym, bo pretekstowej fabuły po prostu brak. To trochę jak czytanie recenzji obrazów Marka Rothko, w których upchnięto 100 trudnych słów by opisać czerwony prostokąt. Może trochę przesadzam i się narażam, ale doprawdy mam ostatnio wrażenie, że polscy twórcy zapominają, jak ważna jest historia w książce. Jak ktoś lubi gry słowne i odnajduje się w tej poetyce, to czemu nie. Ja wymagam jednak od lektury czegoś więcej, choć podkreślę to jeszcze raz - „Love Song” ma w sobie jakąś pociągającą siłę i warto nazwisko autorki zapamiętać.

Najlepszą rzeczą wydaną w tym czasie przez Ha!art okazała się „Ameryczka”. I nie jest to żaden ukłon z mojej strony w kierunku autora – Piotra Mareckiego, jednocześnie Prezesa Zarządu fundacji. To naprawdę jest dobra książka, którą przeczytałem jednym tchem. Jej bohater rusza wypożyczonym samochodem przez Amerykę. Odwiedza mniej uczęszczane miejsca, takie jak Radom, Rochelle czy Atomic City. Szuka w nich śladów polskości, ale także przydrożnych dziwactw i atrakcji, które najczęściej okazują się marketingowymi oszustwami. W międzyczasie sypia w pokojach wynajętych z Airbnb (których właścicielami są hipsterzy, kobiety żądające czytania i stosowania długich regulaminów czy inne typy spod ciemnej gwiazdy), u znajomych, albo na parkingu w samochodzie. Nie boi się poruszać w niebezpiecznych dzielnicach albo po drogach, wokół których szaleją pożary.

W „Ameryczce” nie ma co prawda sceny równie kultowej jak kleszcz z „Romantiki”, ale znowu sporo tu codziennych zmagań bohatera z rzeczywistością. Będziemy wiedzieć, za ile kupuje telefon z dostępem do lokalnej sieci, kiedy rozładuje mu się laptop oraz co zamawia w restauracji. Mi te osobiste wstawki bardzo się podobają, bo dzięki nim wiem, że obcuję z literaturą, nie zaś z przewodnikiem turystycznym. Wiarygodność całej historii podnosi także dodatek w postaci fotografii oraz przepisywanej ręcznie książki.

Bardzo mi się ta relacja podobała także dlatego, że sam lubię zatracić się w niczym. Atakowany wiele godzin dziennie przez gadające głowy marzę o odwiedzeniu miejsc, które trudno znaleźć w rankingach popularności. Kiczowate rzeźby, wielkie garaże, pola kukurydzy – w tym jest jakaś siła przyciągająca. Marecki udowadnia, że podróż po nicości może być naprawdę ciekawa i wymaga wbrew pozorom sporo otwartości i odwagi.