Recenzja "Republika", "UBU GPT", "Love Song", "Ameryczka" Joost de Vries, Jan K. Argasiński, Kaolina Krasny, Piotr Marecki

Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 340+236+120+232


Oprawa: miękka

Premiera: wrzeđnia 2024 rok

Wydawnictwo Ha!art rozpoczęło jesień 2024 roku od czterech premier. Nie ukrywam, że największe nadzieje pokładałem w powieści Joosta de Vriesa „Republika”, co wiązało się głównie z dobrymi wspomnieniami z poprzednich spotkań z serią przekładów. Tym razem jednak coś poszło nie tak.

Głównym bohaterem książki jest Josip Brik – słynny historyk i autorytet w dziedzinie hitlerologii. Zostaje on szybko uśmiercony przez autora, co nie wnosi jednak do fabuły żadnej większej intrygi czy emocji. Nie pomaga także wątek skradzionej relikwii Trzeciej Rzeszy. Coś, co mogło być kanwą dla interesującego thrillera czy kryminału, nie jest należycie wykorzystane. De Vries jest ewidentnie pisarzem z metafikcyjnymi skłonnościami. Interesuje go przede wszystkim zbadanie, co to znaczy pracować w środowisku, czyli w tym wypadku w świecie niewielkich wydawnictw popularnonaukowych oraz uniwersytecie. To właśnie tym elementom poświęca najwięcej uwagi. A jeśli nie jesteście nimi specjalnie zainteresowani, to podobnie jak i ja możecie poczuć pewne znużenie podczas lektury.

Nie jest jednak tak, że „Republika” to zła powieść. Całkiem ciekawy jest zabieg podszywania się. Robi to de Vos, redaktor czasopisma naukowego poświęconego Hitlerowi i znajomy zmarłego Brika. Powodem takiego postępowania jest inny protagonista - Philip de Vries (tak, ma nazwisko jak autor), który jako pierwszy postanowił nadać śmierci Brika znaczenie. Chcąc odzyskać pozycję na szczycie, de Vos postanawia podszyć się pod swojego rywala i tym samym go upokorzyć. Jest to całkiem zabawnie przedstawione. Szczególnie, że w międzyczasie pisarz rozprawia się z granicami kultury, która jest w stanie zrobić mema nawet z postaci Adolfa Hitlera.

Republika” okazała się książka, którą czyta się przyjemnie, ale sama lektura niewiele daje w zamian za poświęcony jej czas. Bo odkrywanie kolejnych warstw, w których znaleźć można między innymi bohatera książki Don DeLillo, to jednak dla mnie trochę za mało. De Vries napisał powieść nierówną i jeśli miałbym zaproponować Wam którąś książkę z oferty Ha!artu, na pewno nie byłaby to ona.

Podobnie mogę powiedzieć o „UBU GPT”, czyli książce spisanej przez sztuczną inteligencję i opromptowaną przez Jana K. Argasińskiego. Różnica jest taka, że po „Republice” spodziewałem się wiele, po tym opracowaniu z kolei nie. To rzecz jasna eksperyment, który dowodzi, że po pierwsze pisanie z GPT może być całkiem zabawne, po drugie, że póki co nie musimy niepokoić się inwazją tworów AI. Przynajmniej nie w zakresie tłumaczenia i tworzenia literatury poważnej.

W książce znajdziemy spolszczenie arcydzieła Alfreda Jarry’ego, streszczenie tłumaczenia i przepisanie dramatu na podstawie streszczenia, a także tłumaczenie dramatu na formę powieści współczesnej, wykorzystującej współczesny język młodzieżowy i wulgaryzmy. Każdy może wybrać więc swoją własną wersję, albo porównać je ze sobą. Tak jak wspomniałem, jest to w jakiś sposób humorystyczne, ale właściwie nie otrzymamy tu żadnych wniosków, których nie mogliśmy spodziewać się jeszcze przez rozpoczęciem czytania. To zresztą taka publikacja, która śmiem twierdzić, nie będzie czytana. Ot ciekawostka dla zainteresowanych tematem i przyczynek do przyszłych dyskusji toczonych na debatach czy w literaturze przedmiotu.

Największym zainteresowaniem wśród premier krakowskiego wydawnictwa cieszyła się książka „Love Song” autorstwa Karoliny Krasny. Pisano o niej w kilku miejscach, w tym tych ważnych, więc pewnie coś tam słyszeliście. W warstwie fabularnej widzimy parę XY i Zet, którzy przypadkowo poznają się po katastrofie pewnego autobusu. A jak już się poznali, tak zostali, choć ich związek daleki jest od ideałów kreowanych przez amerykańskie komedie romantyczne.

„Love Song” nie jest jednak chwalona za treść, ale za formę. Bo faktycznie jest to napisane w sposób nieoczekiwany. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich zdań – wieloznacznych, swawolnych, intymnych, poetyckich. Niektóre fragmenty książki czytałem z dużym zainteresowaniem, a wręcz zachwytem – ot chociażby pierwszą stronę. Inne jednak były dla mnie niezrozumiałe i niepotrzebnie udziwniane. Ostatecznie książkę Karoliny Krasny uważam za przekombinowaną. Niestety już teraz (a mija półtorej miesiąca od lektury), pamiętam z niej stosukowo niewiele. Nie wspominam jej prawie wcale, a też dyskutować nie ma tu za bardzo o czym, bo pretekstowej fabuły po prostu brak. To trochę jak czytanie recenzji obrazów Marka Rothko, w których upchnięto 100 trudnych słów by opisać czerwony prostokąt. Może trochę przesadzam i się narażam, ale doprawdy mam ostatnio wrażenie, że polscy twórcy zapominają, jak ważna jest historia w książce. Jak ktoś lubi gry słowne i odnajduje się w tej poetyce, to czemu nie. Ja wymagam jednak od lektury czegoś więcej, choć podkreślę to jeszcze raz - „Love Song” ma w sobie jakąś pociągającą siłę i warto nazwisko autorki zapamiętać.

Najlepszą rzeczą wydaną w tym czasie przez Ha!art okazała się „Ameryczka”. I nie jest to żaden ukłon z mojej strony w kierunku autora – Piotra Mareckiego, jednocześnie Prezesa Zarządu fundacji. To naprawdę jest dobra książka, którą przeczytałem jednym tchem. Jej bohater rusza wypożyczonym samochodem przez Amerykę. Odwiedza mniej uczęszczane miejsca, takie jak Radom, Rochelle czy Atomic City. Szuka w nich śladów polskości, ale także przydrożnych dziwactw i atrakcji, które najczęściej okazują się marketingowymi oszustwami. W międzyczasie sypia w pokojach wynajętych z Airbnb (których właścicielami są hipsterzy, kobiety żądające czytania i stosowania długich regulaminów czy inne typy spod ciemnej gwiazdy), u znajomych, albo na parkingu w samochodzie. Nie boi się poruszać w niebezpiecznych dzielnicach albo po drogach, wokół których szaleją pożary.

W „Ameryczce” nie ma co prawda sceny równie kultowej jak kleszcz z „Romantiki”, ale znowu sporo tu codziennych zmagań bohatera z rzeczywistością. Będziemy wiedzieć, za ile kupuje telefon z dostępem do lokalnej sieci, kiedy rozładuje mu się laptop oraz co zamawia w restauracji. Mi te osobiste wstawki bardzo się podobają, bo dzięki nim wiem, że obcuję z literaturą, nie zaś z przewodnikiem turystycznym. Wiarygodność całej historii podnosi także dodatek w postaci fotografii oraz przepisywanej ręcznie książki.

Bardzo mi się ta relacja podobała także dlatego, że sam lubię zatracić się w niczym. Atakowany wiele godzin dziennie przez gadające głowy marzę o odwiedzeniu miejsc, które trudno znaleźć w rankingach popularności. Kiczowate rzeźby, wielkie garaże, pola kukurydzy – w tym jest jakaś siła przyciągająca. Marecki udowadnia, że podróż po nicości może być naprawdę ciekawa i wymaga wbrew pozorom sporo otwartości i odwagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz