Recenzja "Powrót do Edenu" Paco Roca

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 176


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Pindel
 
Premiera: czerwiec 2022 rok

Pisząc o „Kolejach losu”, zwróciłem uwagę, że ów tom ma w sobie więcej z lekkości „Pianisty”, niż zdecydowanie bardziej dosadny i hermetyczny „Syn Szawła”. To porównanie można odnieść do całej działalności artystycznej hiszpańskiego autora. Paco Roca celuje w historie uniwersalne, epickie, czytelne w każdym rejonie świata. Przy okazji tworzy je w sposób uładzony, nostalgiczny, wyczyszczony z większości brudu czy ozdobników. To opowieści wywołujące silne emocje. Taki jest także „Powrót do Edenu” wydany niedawno przez Kulturę Gniewu.

O ile w „Domu” obserwowaliśmy trójkę rodzeństwa, które powraca do miejsca zamieszkania swojego zmarłego ojca, o tyle w „Powrocie do Edenu” w centrum autor ustawia wiekową kobietę. Lontem fabularnym jest tu zdjęcie, na którym bohaterka spędza chwilę ze swoją matką i rodzeństwem. Choć wszyscy są uśmiechnięci, ten moment wcale nie przeszedł do historii rodziny jako szczęśliwy. Dlaczego? Kogo brakuje na fotografii? Właśnie na te pytania odpowiedzi znajdziemy w komiksie.

W „Powrocie do Edenu” Antonia wspomina swoich bliskich. Tak poznajemy całkowicie różne życiorysy. Jedni są wolnymi duchami i najbardziej cenią sobie kolejne przygody z kobietami, podczas gdy inni oddają się polityce i osiągają w tym niejakie sukcesy. Szczególną uwagę warto zwrócić na losy płci pięknej. W ich przypadku nie ma miejsca na luksus czy spełnienie marzeń. Żyją w ubóstwie. Każdego dnia walczą ze stosami naczyń, nieporządkiem i głodnymi mężczyznami, których trzeba wykarmić na czas. Ewentualne spóźnienie może się skończyć źle, nawet użyciem siły, na co i tak nikt nie zwróci uwagi. Jesteśmy przecież w latach 40. w Hiszpanii, erze terroru religijnego i patriarchatu. Nie przez przypadek na kilku ilustracjach widzimy jednostki zgniatane przez olbrzymie buty władzy i społeczeństwa. W tym kontekście Powrót do Edenu należy odczytywać jako poruszający fresk pogmatwanych, złożonych relacji rodzinnych, a jednocześnie pejzaż powojennej Hiszpanii – wynędzniałej, głodującej, w której pozycja młodych kobiet była nie do pozazdroszczenia.

Paco Roca ma talent do kreowania małych, zapadających w pamięć scen. „Powrót do Edenu” to nie tylko znój i dyktatura, ale także próba zbudowania wokół siebie małych radości i magii. Na kartach komiksu odnajdziemy między innymi wspomnienia matki Antonii o kapitanie don Milanie, który uniósł się balonem nad Walencją i odleciał w niebyt. Odwiedzimy dawne kino, gdzie w oczach bohaterów ujrzymy emocje związane z seansem wspaniałej „Filadelfijskiej opowieści”. Wreszcie pojedziemy tramwajem na plażę, gdzie zamiast tłumów i upału, zwrócimy uwagę na rajski piasek i rozkosz płynącą ze spożycia schłodzonego trunku (przynajmniej do czasu). Inna sprawa, że praktycznie każda z tych scen jest dość szybko ucinana przez rozczarowanie i zło kryjące się w sercach innych osób.

Samą opowieść można określić mianem ‘ważnej’ i ‘aktualnej’, ale ja wolę ją czytać jako ponadczasową. Do takiego wniosku przekonuje mnie także sam autor, spinając historię graficzną klamrą. Pierwsze plansze są całkowicie czarne. Ukazują niebyt, z którego powoli wyłaniają się białe punkty łączące się w konkretne kadry. Gdy historia osiągnie swoje rozwinięcie, powoli zacznie tracić na ostrości. Postaci, miejsca i rzeczy zaczną ponownie przeradzać się w pojedyncze kreski i odchodzić w nicość. Formalnie „Powrót do Edenu” jest więc pomysłowy i przemyślany do ostatniego szczegółu. Plansze, kiedy muszą, są realistyczne. Bywają też miejsca, gdzie hiszpański autor dobitnie podkreśla absurdy rzeczywistości poprzez odwołanie się do dokonań karykaturalizmu czy surrealizmu. To wszystko jest jednak spójne. Razem z zabawą barwami stanowi oddzielną ramę dzieła, która byłaby pewnie tak samo czytelna i bez tekstu.

Recenzja "Przepływy" Maciej Libich

Wydawca: WBPiCAK

Liczba stron: 66


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: kwiecień 2022 rok

Maciej Libich to człowiek pracujący ze słowem. Zaangażowany w projekt kwartalnika Wizje, redakcję Literatury na świecie, krytykę prozy i poezji współczesnej, na co dzień obcuje z literaturą. Z tego obcowania powstał tom tekstów „Przepływy”, który nie jest ani prozą, ani poezją, ani żadną inną, łatwo szufladkowaną formą. Z tego powodu samo czytanie książki do prostych nie należy. Czytelnik przyzwyczajony do szablonów, linearności i fabuł, może się w tym labiryncie znaczeń zagubić, parafrazując tytuł utworu – przepłynąć obok portu docelowego, nie przybijając do brzegu.

Lubię, imponuje mi, gdy debiutanci starają się opowiadać w nowy sposób. Haruki Murakami wyznaje zasadę, że powieść może napisać każdy „Wystarczy umiejętność pisania i zmyślania oraz przybory służące do przelewania tego na papier”. „Przepływy” powieścią jednak nie są i jestem przekonany, że nie byłby w stanie ich napisać człowiek nie żyjący literaturą. Z jednej strony, chodzi tu o dialogowanie z działami i twórcami, czyli o pewien zasób wiedzy i umiejętności krytycznego ich komentowania, z drugiej o sam model kreacji – przechodzący z wiersza do miniatur. Dzięki niemu teksty zyskują specyficzny rytm.

W centrum swojej książki Maciej Libich ustawia postać męską. To antybohater, outsider, postać stojąca w szczególnym konflikcie z uznanymi przez ogół formami życia. Jego egzystencja, umieszczona poza konkretną przestrzenią i czasem, jest pełna rozczarowań i strachu. Owe uczucia wiążą się częściowo ze zdarzeniami wplecionymi w jego życiorys (np. rozstanie z partnerką), należy je jednak traktować szerzej. Przekonuje o tym sam autor, pisząc w jednym tekście „Wyobrażam sobie wręcz, że niczym nie różnię się od innych ludzi”. Strach jest więc tu wypadkową trudnego momentu, w którym przyszło nam żyć. Pandemia, wojna, zmiany klimatyczne – to wszystko działa podskórnie, wchodząc do krwioobiegu narratora, steruje jego myślami i czynami.

Nie mając lepszego pomysłu na przetrwanie, antybohater oddaje się w pełni rutynie. Pracuje, wspomina, spaceruje po mieście, porządkuje mieszkanie z nagromadzonego na pustych półkach kurzu. Swoją biernością i obojętnością prowokuje czytelnika, który chciałby przeczytać o czymś wielkim. O jakimś zdarzeniu godnym zapamiętania. Nic takiego jednak się tu nie dzieje. Wiwisekcja codzienności i zatapianie się we wspomnieniach są tu drogą ku zrozumieniu otaczającego świata. Projekcją ścieżki, po której można bezpiecznie stąpać. Narrator znajduje w tym działaniu równowagę, namiastkę harmonii. Czy jednak dokłada do tego też jakiś sens? Niekoniecznie, bo „Przepływy” nie są książką, która daje odpowiedzi.

Wspomniałem już, że Maciej Libich dyskutuje z autorami. Dwa tropy są tu oczywiste. Po pierwsze Franz Kafka, który doskonale czuł dziwność otoczenia. Po drugie Robert Walser, którego od niedawna przypomina nam Państwowy Instytut Wydawniczy, a który podobnie jak autor „Przepływów” naśmiewa się z okrucieństwa świata, poprzez jego transformację i wykrzywianie. We wstępie do trzeciej części pada zresztą znamienny cytat z „Rodzeństwa Tanner” „Nie chcę przecież robić w życiu kariery, chcę tylko żyć, żeby to miało odrobinę sensu. Nic więcej. Właściwie chcę tylko dożyć zimy, a  kiedy już spadnie śnieg i przyjdzie zima, będę wiedział, jak żyć dalej, przyjdzie mi to do głowy, co najlepiej zrobić z życiem. Bardzo lubię tak podzielić życie na małe, proste, łatwe zadania rachunkowe, które nie wymagają łamania głowy, które same się rozwiązują”. On najlepiej podsumowuje, o czym Maciej Libich chciał nam opowiedzieć.

Nawiązań w „Przepływach” jest pewnie więcej. W pewnym momencie narrator czyta chociażby Andrása Pályia, którego zbiór „Na końcu świata” też chciałem swego czasu poznać, ale później zupełnie o tej potrzebie zapomniałem. Podobnie więcej można znaleźć tu wątków. Istotny wydaje się pomysł ukazania postaci w różnych momentach życia. Od dzieciństwa, przez dorastanie, aż po dorosłość. Ważne są także relacje z rodziną i bliskimi („pomyślałem, że rodzice wychowywali mnie w poczuciu absolutnej wyższości nad innymi ludźmi, do dziś nie rozumiem dlaczego, bo nie było we mnie przecież nic wyjątkowego”). Z „Przepływów” można wziąć całkiem sporo. W tych smutnych, szczerych i momentami radosnych tekstach ukryte jest wiele pytań i refleksji. Ale nie to jest siłą tej książki. O samotności i niedopasowaniu napisano już wystarczająco dużo. Teksty Macieja Libicha to przede wszystkim forma, język i ulotność chwili. Warto się w nich zatopić.

Recenzja "Skąd" Sasa Stanisić

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 376


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Małgorzata Gralińska
 
Premiera: 17 lipca 2022 rok

Narratorem powieści „Skąd” jest sam autor, Sasa Stanisic. Jego matka była bośniacką muzułmanką, ojciec Serb z kolei wyznawał prawosławie. Wychowany w Jugosławii młody Sasa był świadkiem i ofiarą rozpadu kraju z 1992 roku. Razem z matką uciekł przez Serbię, Węgry i Chorwację do Niemiec, gdzie po pewnym czasie dotarł też zmieniony ojciec, a sam autor dostał się na studia i rozpoczął karierę pisarza. Jak sam wspomina, jego rodzina rozbiła się wraz z Jugosławią, a świadectwo emigracyjnych przeżyć silnie rezonuje także w jego najnowszej książce, za którą otrzymał nagrodę Deutscher Buchpreis.

W oryginale „Herkunft” może oznaczać miejsce urodzenia, pochodzenie lub rodowód. Również polskie tłumaczenie daje duże pole do interpretacji. Książka pokazuje życie autora, którego codzienność w wieku zaledwie 14 lat została wywrócona do góry nogami. Spokojny czas i świętowanie sukcesów Crveny Zvezdy spotykają się tu z wojną. Ale nie o brutalności jest ta książka, a o pamięci. Stanisic z rozrzuconych puzzli swojego życia stara się ułożyć pejzaż ukazujący tożsamość emigranta. Wspomina nastoletnie lata w enklawie uchodźców poza Heidelbergiem w Niemczech, przypatruje się babci tracącej pamięć, wraca do Oskorusy, gdzie rozmawia z członkami rodziny i odwiedza groby przodków. Swobodnie miesza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przywołuje ważne dawniej przedmioty, jak szalik swojej ulubionej drużyny. Opisuje także pamiętne wydarzenia, na przykład imprezę przy grillu przed uzdrowiskiem w Wyszegradzie w Bośni, gdzie matki śmiały się przy winie a dzieci bawiły w chowanego. Ten ostatni wątek rozbudował też o mrożącą krew w żyłach puentę. Raptem dwa lata po grillu dziesiątki muzułmańskim kobiet było zabieranych do uzdrowiska i tam gwałconych oraz zabijanych.

Zamiast tkać swoją relację w spójną i linearną historię, celowo miesza gatunki, by odzwierciedlić, jak zagrożona jest pamięć. Fragmentaryczny styl Stanisica współgra z tematyką książki. Autor ucieka się do wspomnień, rozmów na WhatsAppie, przekazywania obserwacji w taki sposób, w jaki pamięć rozwija się w oderwanych obrazach i niepełnych narracjach. Nie stroni przy tym od dygresji. Niektóre są ciekawe, jak chociażby ta o ciotce Zagorce, która zostaje sowieckim pilotem wojskowym i wysyła kozę w kosmos. Czasami jednak idzie kilka kroków za daleko i opowiada na przykład o swoich literackich dokonaniach. W pewnym momencie powieść zamienia się też w specyficzną zabawę formą. Czytelnik sam wybiera własną ścieżkę, którą podąża, by lepiej zrozumieć zmienność życia. Dopiero kilka ślepych zaułków udowadnia, że nie wszystko jest takie proste, jak na pozór się wydaje.

„Skąd” traktuje o wielu istotnych tematach. O próbie radzenia sobie w nowym środowisku, które nie zawsze bywa przyjazne. O refleksjach na temat decyzji podejmowanych przez rodziców, które później silnie oddziałują na życie dorosłego człowieka. Także o tym, że różne historie poprzez niedoskonałość przekazu bywają zniekształcane, zapomniane lub wymazane. Praktycznie każde wspomnienie, jest wyłącznie osobistą interpretacją, zwierciadlanym obiciem pamięci, zasłyszanych słów i zmieniających się w czasie poglądów. Jak z tych wszystkich indywidualnych obrazów ulepić obraz narodu, który gdzieś zagubił swoją tożsamość? Czy naprawdę jedynym tematem podejmowanym po latach ze znajomymi mogą być kwestie aktualne? A co z przeszłością? Czy ona nie ma znaczenia?

„Skąd” jest książką manifestem, książką oskarżeniem. To pozycja z gatunku WAŻNA i AKTUALNA, ale nie w tym sensie, w jakim WAŻNE i AKTUALNE bywają bestsellery. Nie zrażajcie się tym sformułowaniem, bo możecie sporo stracić. Stanisic mówi o naprawdę istotnych kwestiach dla każdego uchodźcy, ale też dla osób, które z tymi uchodźcami wchodzą w jakiekolwiek interakcje. A nawet dla tych, co tych interakcji unikają. A może właśnie przede wszystkim dla nich. Homofobia i nietolerancja widoczne są na każdym kroku. Także u nas.

Nie mam pewności czy książka napisana w tak specyficzny, poszarpany i polifoniczny sposób może cokolwiek zmienić. Być może jest zbyt trudna, być może brakuje to klarowniejszego story, być może też autora jest tu czasami za dużo. Co by tu jednak nie mówić, „Skąd” uderza i trafia w wiele czułych punktów.