Recenzja "Opowiadania prawie wszystkie" Edgar Allan Poe

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 592


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Pol

Premiera: 14 kwietnia 2021

Edgar Allan Poe był prekursorem wielu nurtów i gatunków literackich. W sposób oczywisty wyprzedził popularność powieści kryminalnych. Jego wczesne powieści z C. Auguste Dupin’em położyły podwaliny dla przyszłych detektywów w literaturze. Prace amerykańskiego pisarza wywarły również wpływ na gałąź science fiction, co przyznawał sam Jules Verne, który napisał kontynuację powieści Poe „Relacja Arthura Gordona Pyma z Nantucket”. Autor „Człowieka tłumu” jest jednak przede wszystkim ojcem horroru. W swoich listach H.P. Lovecraft stwierdził: „Kiedy piszę opowiadania, Edgar Allan Poe jest moim wzorem”. Alfred Hitchcock powiedział kiedyś: „To dlatego, że tak bardzo lubiłem historie Edgara Allana Poe, zacząłem robić filmy z napięciem”. Poe jest fenomenem, do które mimo upływu lat chętnie wracamy.

Nie oznacza to wcale, że Poe nie czerpał wpływu od innych twórców. Gdybyśmy spróbowali wypisać listę nazwisk pisarzy, filozofów, dzieł sztuki, do których odwołania znajdziemy w opowiadaniach amerykańskiego pisarza, okazałaby się ona bardzo długa. Najczęściej pojawiają się wątki biblijne, ale dość mocno akcentowane są także ślady obecności dzieł Horace’a Walpole’a, Ann Radcliffe, Ludwiga Tiecka czy Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna. W „Morelli” żona narratora rozczytuje się w panteistycznych koncepcjach Fichtego, z kolei w „Ligei” widzimy odpowiedź na poglądy naukowe Francisa Bacona.­

Dobrym pretekstem do nowego odczytania opowiadań mistrza może być wydanie „Opowiadań prawie wszystkich” w tłumaczeniu Sławomira Studniarza. Drobiazgowo przygotowana publikacja zawiera trzydzieści dziewięć krótkich tekstów, w tym najpopularniejsze: „Zabójstwo przy Rue Morgue”, „Maska Czerwonego Moru”, „Zagłada domu Usherów”, „Ligeja” czy „Studnia i wahadło”.  Fani autora nie znajdą tu wcześniej nieznanych opowiadań, za to mogą na nowo rozsmakować się w specyfice budowania napięcia, oferowanej przez Poe. Na czym ona polega?

Poe fascynowała śmierć i to jej oddaje pierwszeństwo w wielu swoich utworach. Nie jest to jednak, jak sądziła między innymi Marie Bonaparte przejaw nekrofilii, ale próba ukształtowania określonego stylu odbioru. Autor „Ligei” traktuje motyw umierania, szczególnie tego makabrycznego, całkowicie instrumentalnie. To po prostu kolejne narzędzie artystyczne, którego celem jest wywieranie zaplanowanego wrażenia na czytelnikach. Temu służą także używane gęsto elementy gotyckie, takie jak strach i groza. Nierzadko Poe naigrywał się z fascynacji śmiercią, czego dowodem może być lektura „Studni i wahadła”, gdzie skazany na śmierć przez inkwizycję bohater, dokładnie opisuje przerażenie. Poe tak drobiazgowy opisu stanu psychicznego swojego narratora wyjaśnił w dialogu z rozmówczynią „Gdybyś miała pani kiedykolwiek być topioną albo wieszaną, nie omieszkaj spisać swych odczuć – dostaniesz za nie po dziesięć gwinei od arkusza”.

Utwory Edgara Allana Poe pełne są także innych wątków, które ponowna lektura może otworzyć w czytelniku. W wielu opowiadaniach ważną rolę odrywają doznania zmysłowe bohaterów (wzrok, słuch), warunkujące przede wszystkim konstrukcję postaci i sposób kreowania przestrzeni. Innym istotnym motywem jest komizm. W twórczości pisarza znajdziemy teksty burleskowe, satyryczne czy parodystyczne. Poe potrafił ośmieszać romantyczną miłość i kpić z polityki. Jednocześnie ani na moment nie zapominał o ważnych kwestiach, stąd opisywał wizję człowieka zdehumanizowanego, odwoływał się do przyjemności z doświadczania cierpienia czy propagował swoje poglądy rasistowskie.

W „Opowiadaniach prawie wszystkich” znajdziemy to, za co kochamy Edgara Allana Poe. Dla czytelnika poznającego dzieła pisarza, będzie to niezwykła przygoda i moc zaskoczeń. Dal fanów twórczości autora „Maski Czerwonego Moru” może być to przyczynek do próby spojrzenia na te teksty z historycznokulturowego punktu widzenia. W tych utworach ukryte jest bardzo wiele i wcale nie makabra ani intryga są tym, na co najbardziej warto zwrócić uwagę.

Recenzja "Rój Hellstroma" Frank Herbert

Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis

Liczba stron: 400


Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Andrzej Jankowski

Premiera: 27 kwietnia 2021

Franka Herberta wszyscy kojarzymy z Sagą Diuny. Warto jednak odnotować, że oprócz kronik dziejących się na pustynnej planecie Arrakis, amerykański pisarz stworzył kilkanaście innych powieści. Część do tej pory nie była tłumaczona na język polski. Jedną z nich jest „Rój Hellstroma”, który właśnie ukazał się nakładem Domu Wydawniczego Rebis w serii Wehikuł Czasu.

Przy okazji premierowego wydania książki warto wspomnieć, że inspiracją dla Herberta był film „Kronika Hellstroma” z 1971 roku. Wyreżyserowany przez trójkę znanych, chociaż raczej nie prestiżowych artystów (Walon Green, David Seltzer, Ed Spiegel), otrzymał Oscara dla najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego. Wyróżnienie trudno uznać za przypadkowe, bowiem sam film (nawiasem mówiąc, dostępny legalnie na youtube), jest wybitnym pokazem umiejętności operatorskich i prawdopodobnym prekursorem „Mikrokosmosu”. Trudno się dziwić, że przykuł uwagę Herberta.

W swojej książce pisarz kreśli obraz nowej społeczności. Tytułowy bohater, Nils Hellstrom to powiedzmy entomolog, ekolog oraz twórca filmów dokumentalnych o owadach. Taką maskę przybiera, na taką postać się kreuje. Trudno jednak oczekiwać wartkiej narracji z entomologiem w roli głównej i na szczęście Herbert na taki scenariusz nas nie skazuje. Hellstrom ma drugie oblicze, które dość nieoczekiwanie odkrywają ludzie z Agencji. Niewiele o nich wiemy, bo też oni sami niewiele o sobie mówią. Z jakiegoś powodu pilnują porządku społecznego, ale komu służą i jaki mają w tym cel? To musimy sobie sami dopowiedzieć.

Agenci odkrywają zatem tajemnice Projektu 40. Udają się na odległą farmę, by tam poznać szczegóły planu. Pewnie szybko odpuścili by dalsze poszukiwania, gdyby w trakcie pełnienia służby nie zaginął jeden z nich. Ta poszlaka staje się iskrą, która oświetli dość nieoczekiwane rozwiązanie całej zagadki (czy chodzi tu o szerzenie idei komunizmu, albo jakiś kult religijny?). Jeśli pamiętacie „Underground” Emira Kusturicy, wizja Herberta będzie dla Was w jakimś sensie uzupełnieniem obserwowanych tam ludzkich zachowań. Hellstrom, wbrew oczekiwaniom mocarnych zleceniodawców, chce po prostu ocalić ludzkość. Nie chodzi tu więc o żaden kult, tylko o przetrwanie i prawdziwe wartości. Chce stworzyć utopijne społeczeństwo, wolne od strachu, zazdrości, głodu i złości. Społeczeństwo, w którym wszyscy są spokojni i szczęśliwi, w którym każdy pracuje zgodnie, aby pomóc większej grupie. Ta idealna wizja nie mogłaby być wcielona w życie, gdyby nie pogłębiona analiza życia innego gatunku, który większość z nas chętnie by wytępiła.

„Rój Hellstroma” porusza ważne tematy, trudno tę wizję nazwać jednak świeżą czy oryginalną. Moc tej prozy tkwi gdzie indziej. Wartością są na przykład portrety postaci. W książce poznajemy garstkę agentów, którzy na zaledwie kilku stronach uzyskują prawdziwą osobowość. Herbert nie potrzebuje morza słów, by przekształcić bohatera w pełni rozwiniętą postać z różnymi nadziejami i obawami. To prawdziwy mistrz subtelnego rozwoju charakteru, ale nie tylko tego. Fabuła, choć mocno sensacyjna, rozwija się bardzo powoli. Autor kontempluje krajobraz, uczucia, emocje. Podkreśla tym samym, że nie o technologię tu chodzi, nie o zwroty akcji ani świetną zabawę, ale właśnie o człowieka. Ważna jest przyszłość nas samych i to jak uparcie dążymy do samozagłady. W tym sensie powieść jest nadal bardzo aktualna. Kto wie, może nawet bardziej niż w 1973 roku, gdy po raz pierwszy ją wydano.

Recenzja "Ulotne" Joanna Olczak

Wydawca: Sequoja

Liczba stron: 180

Oprawa: miękka

Premiera: kwiecień 2021

Wydawnictwo Sequoja znowu zaskakuje. Dziesięć opowiadań, dziesięć schodów w drodze ku zrozumieniu własnej tożsamości historycznej. Debiut Joanny Olczak pachnie przeszłością, ale boli przede wszystkim tym co obecne. „Ulotne” przypominają nam po raz kolejny, jak wiele odpowiedzi dotyczących naszego bieżącego funkcjonowania, tkwi w nas samych, w pamięci tego, czego doświadczyliśmy w przeszłości.

Chyba każdy z nas nosi w sobie jakieś niepowtarzalne, indywidualne obrazy dzieciństwa lub młodości. Mogą być nimi tak szczęśliwe chwile, jak i traumatyczne wspomnienia. Olczak słusznie zauważa, że szczególnie te drugie są po latach silnie eksponowane w naszej pamięci. Dzięki pozostawaniu w konkretnej wspólnocie kulturowej i społecznej, określają one naszą tożsamość. Czyż nie tak działa to w najlepszej opowieści zbioru, zatytułowanej „Zjazd płci pięknej”? Obserwujemy tu dwie bohaterki: fryzjerkę i jej wiekową klientkę. Nie jest to usługa jakich wiele. Zlecenia nie polegają na odtworzeniu modnych stylizacji, ale wręcz przeciwnie, odwołują się do czasów powojennych. Początkowe niezrozumienie takiego postępowania zostaje szybko wyjaśnione, a rozwiązanie zagadki będzie tyleż zaskakujące, co bolesne.

Historia gra pierwszoplanową rolę także w innych opowiadaniach. Jednym z lepszych jest z pewnością przedostatnie w zbiorze „Koty na wierzbie”. W nim Olczak używa czegoś, co zbyt rzadko pojawiało się w tym tomie – dosadności. Dwójka dzieci wychowuje się w rodzinie, w której raczej nikt wychowywać by się nie chciał. Ojciec alkoholik lubuje się w przemocy domowej. Ta w pewnym momencie wykracza poza patologiczne standardy i doprowadza do zgonu jednego z synów. Drugi nie rozumiejąc czym jest śmierć i jakie niesie za sobą konsekwencje, próbuje na swój sposób rozwiązać sytuację. W ten sposób autorka podejmuje nie tylko próbę mierzenia się z demonami przeszłości, ale dorzuca także pytania w kontekście debaty o rodzinie, zbrodni i karze oraz sile miłości.

Olczak operuje językiem oszczędnym we wszelkie ozdobniki. Jej proza zyskuje dzięki temu olbrzymią pojemność, staje się narzędziem nie tylko słowa, ale też obrazu. Opowiadania przypominają narrację kogoś, kto nagle, w zapomnianej szufladzie znalazł plik fotografii z dawnej epoki, wykonanych na enerdowskiej kliszy Original Wolfen. Ale jednocześnie, zaskakująco trwałych, mających oddziaływanie na to, co dzieje się tu i teraz. To właśnie relacje przeszłości z teraźniejszością zdają się w tym zbiorze najważniejsze. Praktycznie wszystkie opowieści skupiają się na zdarzenia realnych. Tylko w jednym przypadku („Niewidzialny człowiek”), wkraczamy na grunt metaforyki. Jednocześnie jak na tom budowany na indywidualnych doświadczeniach, za mało tu brudu, a trochę za dużo dydaktyki i niestonowanych emocji. Myślę, że autorka mogłaby zadbać o jeszcze więcej napięcia, tajemnicy i niejasności, dzięki którym zamieszczone tu opowiadania bardziej zapadłyby w pamięć.

W tomie „Ulotne” Joanna Olczak pisze o tym, że człowiek tak naprawdę się nie uczy, że historia lubi się powtarzać, a demony przeszłości potrafią powrócić w najmniej spodziewanym momencie. Jest to swoisty akt oskarżenia względem zamiatania nieprzerobionych tematów. To przez nie rozwijają się w człowieku negatywne emocje, które nigdy nie pozwolą żyć pełnią życia. Czytelnikom poruszane tematy mogą wydać się znajome, odnoszę bowiem wrażenie, że wszystkie te grzechy wykraczają poza przestrzeń, czas i narodowość. To zbiór absolutnie prawdziwy, refleksyjny, w sam raz dla poszukiwaczy chmurnych, melancholijnych historii z życia wziętych. Dobra książka, ukazująca duży talent młodej pisarki.

Recenzja "Wielki Upadek" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 256


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Viktor Grotowicz

Premiera: marzec 2021

Petera Handke przedstawia się głównie jako autora takich powieści jak: „Szerszenie”, „Pełnia nieszczęścia”, „Krótki list na długie pożegnanie” oraz dramatów: „Publiczność zwymyślana” czy „Kaspar”. Wszystkie wspomniane tytuły austriacki Noblista tworzył na początku swojej kariery, w latach 60. i 70. Błędnym byłoby myślenie, że na nich kończy się dorobek twórczy autora. Handke jest przecież niezwykle płodnym pisarzem. Łącznie w jego życiorysie znajduje się ponad 50 powieści i dramatów, z czego 16 napisanych po 2010 roku. Jedną z książek, które do tej pory nie były tłumaczone na język polski jest niedawna nowość, czyli „Wielki Upadek”, wydany przez Eperons-Ostrogi.

„Wielki Upadek” Peter Handke napisał w 2011 roku. Jest to przykład dojrzałej twórczości autora i to czuć w każdym zdaniu. Akcja powieści została zamknięta w jednym dniu. Bohaterem jest tu pewien aktor, który podobnie jak większość postaci wspomnianych w książce, pozostaje bezimienny. Protagoniści nie są tu właściwymi charakterami, a jedynie określają role i fundamentalne postawy społeczne: prezydent kraju, policjanci, dawny znajomy, a nawet kobieta, w której domu przebywa bohater. Nad powieścią czuwa też narrator, który kilkakrotnie wspomina o „moim aktorze”. Przypomina tym samym, że bohater jest jego postacią, wynalazkiem i narzędziem samego Handke (który poza tym faktem nie wskazuje na swoją rolę w prowadzonej historii).

Powieść rozpoczyna się od przebudzenia. Bohater leży w łóżku kobiety, w której nie jest zakochany. Jest sam, bo wspomniana niewiasta zdążyła już wyjść do pracy. Aktor rusza więc przed siebie. W swojej nietypowej drodze spotyka innych ludzi, z którymi jednak praktycznie wcale nie rozmawia. Czasami próbę zawiązania dialogu podejmują inni, jak chociażby policjanci, napotykający go terenie, na którym nie powinien przebywać. Jego awersja do zawiązywania relacji osiąga apogeum, gdy dzwoni do kobiety. Całkowitą kontrolę w tej konwersacji przejmuje ona. On nie musi nic mówić, by doprowadzić do wieczornego spotkania. Jest więc introwertykiem, co stoi w kontraście do jego profesji – wcielając się w różne role, musi opowiadać bardzo dużo. Aktor Handke jest przecież znany. Czeka na nową rolę i ceremonię wręczenia nagród. Jednocześnie jego niepozorność pozwala poruszać mu się po świecie bez rozpoznania. Pełni rolę zwierciadła narratora - bytu poruszającego się po historii, choć jednocześnie nie mającego wpływu na żadne zdarzenie. Usunięcie aktora z tego pejzażu, praktycznie nic by nie zmieniło.

„Wielki Upadek” to powieść drogi, ale nie typowa, z przygodami i abstrakcyjnymi zdarzeniami, a bardziej wewnętrzna. Narracja całkowicie podąża za aktorem i jego myślami. Ten wiele czasu spędza na spacerze, nie tylko tym fizycznym, ale też mentalnym. Przedziera się przez las, leżące pnie, łąki, przedmieścia, by wreszcie dotrzeć do megamiasta. Nie liczy się tu żadna konkretna droga, wydaje się wręcz, że nie ma tu także jakiegoś konkretnego punktu docelowego. Bohater spotyka ludzi, ale w tym wszystkim skupia się na swoich własnych ścieżkach. Praktycznie zawsze pozostaje tylko obserwatorem. Jego zatrzymanie się w kościele, a następnie pomoc niesiona księdzu, to rzadki przykład zaangażowania. Przede wszystkim kieruje nim bierność i refleksja nad konstrukcją świata.

W „Wielkim Upadku” Handke kreuje kilka symbolicznych scen. Jest chodzenie tyłem, pisanie listu do syna, spotkanie ze starym znajomym. Te momenty dobitnie ukazują, jak przemyślana jest cała konstrukcja książki. Autor skupia się na drobnych szczegółach, od plam na ubraniach po zmieniające się myśli i wspomnienia swojego protagonisty. Tworzy w ten sposób wielowymiarowe studium postaci, które sugeruje o wiele więcej niż tylko obraz jednego dnia z życia. Historia Handke, podobnie jak życie, pozostaje celowo otwarta. Nie dowiemy się czym jest „wielki upadek”. Ba, nie dostaniemy praktycznie żadnych wyjaśnień ani odpowiedzi. To cierpliwa fikcja, która zagłębia się w psychikę człowieka odkrywającego różnorodność świata. Powieść oferuje całkiem sporo przemyśleń natury geopolitycznej. Potrafi też zachwycić językowo. Jest przede wszystkim osobliwa, wciągająca, nie do zapomnienia.

Recenzja "Do boju!" Lu Xun