Recenzja "Audyt" Jacek Hugo-Bader

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 488

Oprawa: twarda

Premiera: 9 maja 2018 r.

„Audyt” stanowi drugą część tryptyku Jacka Hugo-Badera, którego tematem przewodnim jest obraz Polski po zmianie ustrojowej. W „Skusze”, reportażysta nakreślił obraz działaczy polskiego podziemia, zaś tym razem dał dojść do głosu innemu typowi osób. Jak sam pisze w swojej książce „Audyt” to „opowieść o outsiderach, ludziach z pobocza, wypchniętych na aut, siedzących na krawężniku albo na ławce rezerwowych.” Autor przedstawia historie własnych bohaterów, o których pisał na łamach Gazety Wyborczej w latach dziewięćdziesiątych, na początku transformacji ustrojowej. Teraz, po ponad 20 latach wraca do nich i pyta, drąży, dochodzi co też porabiali przez te wszystkie lata i do czego doszli.

Publikacja została podzielona na pięć tematów: badyci, wyznawcy, wsiowi, uliczni, nasiona. W każdej swoje losy przedstawiają odmienne grupy społeczne. Usłyszymy niemy krzyk dawnych kryminalistów, nawróconych i proroków, rolników wspominających likwidację PGR-ów,  żebraków i ulicznych muzyków, a także rodziców i lekarzy podejmujących próby leczenia bezpłodności metodą In vitro. Jacek Hugo-Bader stworzył barwny kalejdoskop ludzkich historii, pęknięć i marazmu. Są tu opowieści wywołujące uśmiech na ustach, a są też takie, które mrożą krew w żyłach.

Autor przyzwyczaił nas do pisania z perspektywy wałęsającego się psa, jak zwykło się nazywać technikę opartą na poszukiwaniu tam, gdzie inni baliby się spojrzeć. Odwiedzimy więc wyludniającą się gminę na wschodzie polski, odstraszającą mieszkańców ulicę w stolicy, zapadłe dziury gdzieś na Kujawach czy Pomorzu. Zwiedzimy rozpadające się pod ciężarem lat i zaniedbań rudery, obdarte do szczętu kamienice z wybitymi oknami, a nawet śmietniki, w których czasami można znaleźć wyniesione z mieszkań fekalia. Zbliżymy się do odszczepieńców, dziwaków i wykolejonych przez los. A wszystko to potwierdzi, jak trudna i kręta była polska droga do „wolności”. Ba, to nawet nie droga była a jakiś bruk, i to wyjątkowo nierówny i rozjeżdżony, a do tego uwalony błotem nieszczęść i upadków.

Jacek Hugo-Bader nadał swojej relacji charakter retrospektywny, dzięki zastosowaniu ciekawego zabiegu na początku części historii. Dodał tam mianowicie niewielkich rozmiarów noty informacyjne, przenoszące nas do dnia, w którym reportażysta pierwszy raz pisał o danym bohaterze. Dowiadujemy się z nich jakie utwory wtedy słuchano w Polsce, o czym pisała Gazeta Wyborcza, jaka była pogoda i średnia ilość opadów rocznych. Dzięki temu czytelnik z jeszcze większą wyrazistością dostrzeże potencjał zmian gospodarczych, politycznych i kulturowych, jakie nastąpiły w kraju w ostatnich dekadach.

Z „Audytu” wyłania się słodko-gorzki obraz Polski po przemianach, obraz który wzbudza kontrowersję i przyczynia się do dyskomfortu czytających. Bo też ta narracja uwiera głęboko, drażni niesprawiedliwością i otępia beznadzieją rzeczywistości. Dla autora najważniejsi są ludzie, a jego najnowszy reportaż to swoista galeria postaci, o których szara codzienność nie dba, ale którzy za wszelką cenę próbują przetrwać i być uradowanymi w świecie, jaki im to utrudnia. „Audyt” to także rozpisana na wiele głosów historia o trudzie życia we współczesnej Polsce, Polsce, która nie znosi potknięć i prawości. To garść bezspornie soczystych opowieści, zapisy rozmów o ludzkich bolączkach bez ich gloryfikowania.

„Audyt” ma też jednak swoje drugie, mniej pozytywne oblicze. Przede wszystkim w licznych fragmentach odnosi się wrażenie, iż reportaż stanowi nie tylko dzieło o ludziach upadłych, lecz także o samym autorze. Irytuje fakt, że część rozmów została nieco wymuszona, obcięta w niepasującym do kontekstu momencie, dopowiedziana przez narratora. Że te historie mają iść w jakimś z góry obranym przez autora kierunku i nie mogą się rozejść, poszybować od wytypowanych tez. A rzetelność wymagałaby podejścia zupełnie odmiennego, wszak istotą tego projektu jest pokazanie różnorodności, odrębnych wydarzeń i losów.

Są też inne mało przekonujące momenty, jak choćby te, w których autor wyrzuca czytelnikowi jego naiwność i bezmyślność. Krzyczy na nas, jak na dziecko które zasłużyło na klapsa. Przytoczę tu dwa cytaty „Ale nie kupujemy i nie czytamy książek, dwie trzecie z nas w 2016 roku, nie przeczytało, a więc i nie kupiło żadnej książki. Ani jednej! Szesnaście procent z nas nie przeczytało po prostu niczego!”. „Bo pewnie myślicie, że wiecie, co się nam, mieszkańcom tego kraju, przydarzyło przez ostatnie ćwierć wieku? Myślicie, że rozumiecie, co się wokół was działo? Guzik prawda, nic nie rozumiecie”. Jest też mój ulubiony fragment, który jako mężczyzna traktuję bardzo osobiście – „Bo który z nas nie miał fantazji albo snów o gwałcie”. Jeśli do tego dodać kontrowersyjną relację z Dnia Niepodległości oraz wątpliwej jakości poglądy i statystyki na temat In vitro, powstaje całkiem spora ilość materiału, który drażni nie tylko bólem historii, ale także sposobem przedstawienia.

Książka na przemian uwodzi i denerwuje. Uwodzi tym, w jaki sposób plejada bohaterów opowiada o swoich losach z ostatnich trzydziestu lat, ze wszystkimi ułomnościami, dylematami i złością na te nowe czasy zmierzające donikąd. Drażni z kolei obecności stronniczego narratora, który nie potrafi zejść na dalszy plan i pozostać obiektywny. Nie zmienia to jednak faktu, że „Audyt” jest tekstem, który rośnie i rozwija się wraz ze swoimi postaciami. Dostrzec w tym można, jak wiele pracy oraz emocji autor włożył w to wszystko, w ten zbiór historii o zapomnianych ludziach. To trudna lektura, mocna w przekazie, a jednocześnie bardzo nostalgiczna. Tym razem sięgajcie po nią na własną odpowiedzialność.

Ocena:
 

Recenzja "Podróż zimowa" Jaume Cabre

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda


Premiera: 9 maja 2018 r.

„Podróż zimowa” to zbiór czternastu opowiadań katalońskiego mistrza prozy. Przestawione historie powstawały i dojrzewały na przestrzeni wielu lat. Najstarsze zostało napisane już w 1982 roku, całość jednak, po wielokrotnej redakcji i adaptacji, w finalnej wersji ukazała się w 2000 roku. Tytuł zbioru w sposób bezpośredni odwołuje się do cyklu pieśni skomponowanych przez Franza Schuberta (wybitnego kompozytora romantycznego, dwunastego z czternaściorga dzieci nauczyciela z Wiednia), poematu Wilhelma Müllera pod tym samym tytułem, jak również do utworów Bertolucciego. Sieć odniesień jest więc rozległa, tak jak panoramiczne są w tej książce wszelkie relacje i więzi.

Jaume Cabré udowadnia tym zbiorem, że zabawy konwencją oraz mieszanie stylów równie dobrze sprawdzają się w opasłych tomach, jak i miniaturach. „Podróż zimowa” stanowi ewolucyjne w swej strukturze dzieło przenikające wiele zagadnień życia. To polifoniczna narracja pozostawiająca w czytelnikach poczucie artyzmu, ale także niepokoju, bo dotykane przypadki zgłębiane są w tonacji lęku i powątpiewania. Autor konfrontuje czytelnika z tematem upływu czasu oraz roli sztuki w życiu, stojąc jednocześnie na stanowisku, że to właśnie te elementy determinują w naszą egzystencję.

U katalońskiego pisarza w sercu opowieści zawsze znajduje się człowiek, ze wszystkimi jego słabościami i atutami, marzeniami i porażkami. Tło historii, choć często egzotyczne i atrakcyjne, bez człowieka nie ma większego znaczenia. Nie ważne czy znajdujemy się w drodze do Łodzi, na koncercie muzyki klasycznej lub w zapomnianym domu z tysiącem nikomu niepotrzebnych książek, ludzie odczuwają ból w podobny sposób, często nawet sobie tego nie uświadamiając.

Autor „Jaśnie Pana” zaprasza nas do wielu intrygujących fraz. Jest tu znany i ceniony pianista, który podczas jednego ze swoich koncertów, stracił serce do występów. Swoje miejsce w książce będą mieć także zrozpaczony śmiercią żony mężczyzna oraz kobieta, której wystarczy chwila, aby przekreślić swoje dotychczasowe życie. Będzie też relacja więźnia, który rezygnuje z ucieczki, by przeczytać wyczekiwane listy od córki, a także opowieść o uczniu Bacha niszczącym ostatnie dzieło swojego Mistrza. Pisarz pozwoli nam także na chwilę uśmiechu, podczas lektury opowiadania o szajce złodziei wzajemnie się eliminujących, jak również na momenty nostalgii podczas mojego ulubionego fragmentu o starszym człowieku zakochanym w swoim księgozbiorze. Te, jak i inne przekazy, Cabre pisać będzie odmiennymi manierami. Nie pozwoli nam na stagnację stylistyczną, nastrój malować będzie wieloma barwami tęczy, a wszystko to doprawi całą masą erudycyjnych wywodów i symbolicznych odniesień do dzieł sztuki. Niezwykle istotne jest przy tym, że ma on rękę do kreowania światów nieskomplikowanych, czytelnych i subtelnych jednocześnie, takich, które pochłoną zarówno wytrawnego słuchacza XVII-wiecznych sonat, jak i przeciętnego Kowalskiego.

Cabre umiejętnie buduje napięcie w swoich opowiadaniach. Początkową harmonię stopniowo i niepostrzeżenie odwraca do góry nogami, by docelowo, tuż przed metą, pozwolić sobie na konkretną erupcję emocji. Tu nie ma historii urwanych w połowie, nie ma też miejsca na niedopowiedzenia i improwizację. Pisarz stawia na efektowne zakończenia i błyskotliwe pointy. Nie zapomina jednak przy tym o swoim celu nadrzędnym, czyli splataniu wszystkich relacji w jeden wielki motek. Interesuje go bowiem szeroka perspektywa, stąd jego postacie wciąż na nowo się odradzają, powracają w nowych wcieleniach, w odmiennych czasach i przestrzeniach. U katalońskiego mistrza słowa wszystko jest względne: bohaterowie historyczni stają się postaciami fikcyjnymi, pięknie brzmiące cytaty, są tak naprawdę fałszywymi przestrogami, zaś przywołani mentorzy to wyłącznie wytwory wyobraźni pisarza.

„Powieść zimowa” jest pułapką, świadomie zastawioną na czytelnika. Stanowi przejaw literackiego buntu przeciw klarowności przekazu. Cabré stworzył jedną, misterną opowieść o przeznaczeniu, zbudowaną z siatki miniatur, pozornie ze sobą niezwiązanych. To też dojrzała i zaskakująca kompozycja, którą można smakować wielokrotnie, wciąż poszukując właściwych odpowiedzi. Zbiór kompletny i przemyślany, mądry, ale jednocześnie wielowymiarowy. Można czytać go płytko i mieć przy tym kapitalną rozrywkę, a można też zatrzymać się nad treścią nieco dłużej i oddać refleksji na tematy fundamentalne. 


Ocena:


Recenzja "Nasz chłopak" Daniel Magariel

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 144
 
Oprawa: miękka


Premiera: 6 czerwca 2018 r.

„Nasz chłopak” to niewielkich rozmiarów debiut amerykańskiego pisarza Daniela Magariela. Książka rozpisana została jako kameralny dramat obsadzony czterema rolami. Po rozpadzie małżeństwa, ojciec zabiera dwóch nastoletnich synów w podróż do Nowego Meksyku, by tam, z dala od problemów i znajomych rozpocząć wszystko od początku. W nowym domu budują swoją codzienność od podstaw, nawiązują znajomości, uczęszczają do szkoły, obsługują kolejnych „ważnych klientów”. Ten powszedni krajobraz nie trwa jednak wiecznie, ponieważ na wierzch wychodzą zwierzęca natura i interpersonalny chaos.

Narratorem minipowieści jest dwunastoletni, młodszy syn, który u początku rodzinnej pielgrzymki w nową rzeczywistość, nie potrafi  krytycznie i chłodno spojrzeć na zachowanie ojca. Cechują go bezgraniczne zaufanie, naiwność a także strach przez możliwością rozczarowania swojego autorytetu. Ojciec to z kolei zręczny manipulator, salonowy dyktator. Krążąc po korytarzach wiary własnych synów, mataczy ich świadomość, stopniowo zdobywając władzę nad ich odruchami.  Ma totalną obsesję na punkcie sprawowania kontroli  i nie boi się używać przemocy do egzekwowania spełniania swoich oczekiwań. Magariel oddaje głos obu stronom, dzięki czemu udaje mu się uniknąć pułapki polaryzacji. Nie ma tu jednego winnego. Nawet ojciec, pozornie pozbawiony skrupułów sadysta, jest kimś więcej niż demonem. Kocha swoje dzieci, pragnie zapewnić im byt i bezpieczeństwo. Jednocześnie jednak nie dorósł do pełnienia tej roli, jego potrzeby są zawsze na pierwszym miejscu, nie umie wybrać właściwej drogi, wiecznie przegrywa ze swoimi najgorszymi instynktami. 

„Nasz chłopak” traktuje też o relacjach braterskich. Dwaj dorastający synowie wchodzą w sieć zależności, w której muszą wybierać strony konfliktu. Ich rodzice są po rozwodzie, który nieprzypadkowo nazwano wojną. Obaj potrzebują bliskości, a równocześnie otoczenie wymaga obrania jakiegoś wspólnego frontu działań. Tu nie ma miejsca na oparcie, azyl czy spokojne dojrzewanie. Muszą zdać przyśpieszony kurs z dorosłości, inaczej piekło pochłonie ich na dobre. Magariel stworzył przerażający świat bez kobiet, albo raczej takie poletko, w którym płeć piękna pełni rolę marginalną. Matka nie ma ani siły, ani odpowiedzialności żeby pomóc swoim dzieciom. To tylko potęguje ból, wątpliwości i zagubienie braci.

Magariel stworzył opowieść skupioną na toksycznych relacjach rodziny. Przy pomocy dynamicznych klatek zobrazował rozpadające się więzi. Młodzieńcza ufność, potrzeba wsparcia się na jakimś pewnym fundamencie oraz wrodzona miłość do rodziców – to wszystko zostanie zburzone i zmieszane z patologicznym, mrocznym obliczem ludzkości. Będzie ciężko, dysfunkcyjnie i przerażająco, bowiem autor nie stroni od werystycznych kłótni i przemocy. Wierzy przy tym, że to rodzina jest najważniejsza i wszystko co z niej wyniesiemy, wpływa na naszą osobowość. W tym świecie nie ma światła w tunelu, bohaterowie nie znajdą swojego katharsis. Nie ma nawet czasu i warunków na zrozumienie kontekstów, w jakich kolejne etapy rozpadów się toczą. Takie malowanie uczuć ma swój atut, gdyż nie jest zaburzane żadnymi obiektywnymi czynnikami, z drugiej strony jest mało prawdopodobne, aby w obecnych czasach do dzieci nie docierały żadne sygnały z zewnątrz.

Daniel Magariel odcedził swoją prozę z tego, co dla rozwoju akcji zbędne, pozostawiając czytelnika z samą zawiesistą materią. Od początku jesteśmy niemymi świadkami rzuconymi w wir dramatycznych wydarzeń. Szybkość kolejnych działań, nieporozumienia, emocje. Bez żadnego wstępu, próby nakreślenia pejzażu albo wyjaśnień. W tej mikropowieści nie ma przestrzeni na opisy i  kontemplację, nie ma miejsca na analizę. Przedstawiony świat jest prawdziwie realistyczny i pozbawiony plastycznych form. Magariel pisze oszczędnie, niemal potocznie. Można mieć wręcz wrażenie, że momentami jest to cięcie zbyt laboratoryjne, bo relacja jest zbyt ułożona i logiczna jak na umysł dwunastolatka.

„Nasz chłopak” pochłania i niepokoi. To książka, która pełna jest przemocy, cierpienia i destrukcji. Autor ukazuje nam problematyczne oblicze więzi rodzinnych oraz jak niszczycielska dla psychiki dziecka bywa bezsilność i indolencja względem ojcowskiej siły. To taka fraza, która z początkowego chaosu przemienia się w emocjonalną bombę i nie spuszcza z tonu, aż do otwartego na różne interpretacje zakończenia. „Nasz chłopak” nie jest powieścią doskonałą, ma pewne drobne mankamenty, ot chociażby fabularną wtórność, zwłaszcza w stosunku do pozycji kobiet. Mimo jednak tych nieznacznych niedociągnięć, jest to wyjątkowy debiut. Rzadko się zdarza, aby książka spod znaku dysfunkcji w rodzinie tak porażała i zostawała z czytelnikiem na dłużej. Dzięki narzuconej dynamice i mnogości dialogów ma się wrażenie świeżości lektury. Warto poznać tę historię.

Ocena:

Recenzja „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” Dan Baum

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 432

Oprawa: twarda

Premiera: 28 lutego 2018 r.

Dan Baum, pisarz, felietonista „New Yorkera”, reporter „The Wall Street Journal” i „The Asian Wall Street Journal”, znany polskiemu czytelnikowi z książki „Dziewięć twarzy Nowego Orleanu”, postanowił zbadać środowisko posiadaczy broni w USA. „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” stanowi zapis tego socjologiczno-psychologicznego eksperymentu. Autor, będący jednocześnie narratorem opowieści, przy użyciu aplikacji Gun Store Finder przemierza samochodem amerykańskie stany w poszukiwaniu pasjonatów broni. Odmalowuje bogaty kalejdoskop zdarzeń i postaci, które napotkał na swojej drodze. Rozmawia ze sportowcami, trenerami, przedstawicielami branży filmowej (fragment dotyczący broni w Hollywood stanowi najsilniejsze ogniwo reportażu), zwolennikami gier komputerowych o profilu militarnym, myśliwymi, kolekcjonerami, a także działaczami społecznymi walczącymi o nadanie kulturze strzelania nowej, bardziej przyjaznej łatki. Obok powstałego w ten sposób polifonicznego wielogłosu, pisarz posługuje się danymi dotyczącymi makroskali. Przywołując się na statystyki oraz wyniki badań, zestawia ze sobą konkretne informacje i postawy, tworząc w ten sposób rzetelny obraz rzeczywistości.

Baum nie szczędzi środków na dojście do prawdy. Jeździ na szkolenia i kursy, aby uzyskać pozwolenia na posiadanie broni maszynowej, noszenie broni ukrytej czy użytkowanie tłumika. Kupuje różne rodzaje maszynowego oręża, udaje się na polowania czy wchodzi do barów z odsłoniętą kaburą. Zadaje masę pytań. Jak te sytuacje wpływają na niego? Czy przyczyną tragedii jest sama broń, czy może zakaz jej używania? Czy przepisy regulujące jej zdobycie są wystarczająco restrykcyjne? Pokazuje czytelnikowi, jak rozległy jest to temat i jak łatwo można pomylić się w ferowaniu wyroków i poszukiwaniu winnych.

Niewątpliwie „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” to ze wszech miar wnikliwy i otwarty reportaż. Portretując kolejne epizody z życia mieszkańców swojego kraju, pisarz daje się poznać jako dobry obserwator i cierpliwy słuchacz. Jego obiektywna relacja nie ogranicza ani zwolenników swobodnego dostępu do broni, ani ich przeciwników.

Jest to też książka o olbrzymim wpływie rynku broni na społeczność amerykańską. Baum przekonuje, że NRA sztucznie nakręca powszechne fobie i przekonanie, że przestępczość stale rośnie, co jest efektem łatwości dostępu do broni. To doprowadza do polaryzacji opinii i w konsekwencji narastającej histerii Amerykanów. W tym kontekście strzelectwo przestało być niewinnym hobby, a stało się biznesem pełnym politycznego zaplecza.

Najnowszy reportaż Bauma napisany został językiem lekkim i rozwlekłym. Autor nie stroni od autoironii oraz melancholii, dopuszczając się jednak przy tym rozczarowujących uproszczeń i banalnych zdań. Niektóre historie nużą, a nawet sprawiają wrażenie deja vu z opowieściami opisanymi kilka rozdziałów wcześniej. Trudno nie zauważyć też skłonności autora do wydłużania swoich refleksji. Opisuje w nich z drobiazgowością modele aut, smaki trunków czy własne opinie na temat napotkanych ludzi, co nijak ma się do sztywnych ram literatury faktu i tego, co w tym temacie mogłoby zainteresować polskiego czytelnika. Najgorsze jest jednak to, że zebrany materiał nie posiada czytelnej konkluzji. Dużo tu rozważań i wątpliwości, brakuje jednak klarownych odpowiedzi. A właśnie tego oczekiwałbym od wnikliwej autodebaty na tak istotny temat. „Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę” nie zachwyca. To kolejny przykład literatury faktu, który poza marketingowo ciekawą tematyką ma niewiele do zaoferowania. 


Ocena



Recenzja "Blask" Eustachy Rylski

Wydawca: Wielka Litera

Liczba stron:
376


Oprawa: miękka

Premiera: 23 maja 2018 r.

Eustachy Rylski, autor pięciu powieści, trzech zbiorów opowiadań, pięciu dramatów i zbioru esejów, a przy okazji laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (2005) i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy powrócił ze swoją najnowszą powieścią „Blask”.

Głównym bohaterem książki jest Fabian Gaponia – poplecznik i najbliższy współpracownik Dona, niefrasobliwego dyktatora drapieżnego i upadającego państwa. Gdy Don znika, naród popada w chaos i tonie w morzu demoralizacji. Krajem zaczynają wstrząsać fale pogróżek oraz drastycznych represji, których ofiarą padają jednostki stojące w opozycji do chorej rzeczywistości. Przemoc, gwałt i likwidacja wrogów zacierają granice między tym co właściwe, a tym co moralnie niedopuszczalne. Pękają racjonalne tamy, ze słowników znikają takie słowa jak sprawiedliwość, rozsądek i uniewinnienie. Zwierzęce instynkty biorą górę nad człowieczeństwem. W tej ponurej rzeczywistości, Gaponia, pierwszorzędny cynik i groteskowy introwertyk, zaczyna wewnętrzną analizę otoczenia. Utrata stanowczości i przejawy sumienia zostają szybko odkryte, czego efektem jest odsunięcie od władzy. Gaponi nie zostanie nic innego, niż wplątanie w związek z prostytutką i trwanie gdzieś na uboczu cywilizacji w całkowitej bierności. Naród nie pozwoli mu jednak o sobie zapomnieć, wszak potrzebuje ofiary.

Rylski kreuje alegoryczny obraz kraju zniewolonego. W jego państwie nadal funkcjonuje parlament, prawo, sądownictwo, a nawet rząd, mimo, iż piastują one funkcje wyłącznie reprezentacyjne. Tym, który dzierży faktyczną władzę jest dyktator. Choć pełni on w utworze rolę marginalną, jest dyskretny i szybko przestaje istnieć, wisi nad społecznością niczym demon z batem. Deprawuje rzeczywistość bardziej, niż gdyby stał na czele i pojawiał się na każdym wiecu. „Blask” jest więc ostrzeżeniem, znakiem drogowym wskazującym realną groźbę. Gdy nieumiejętne rządzenie, manipulacje, łapówki i konflikty narastają, wszystko może potoczyć się według czarnego scenariusza. Kraj zepchnięty na krawędź losu, wcale nie musi sam się ozdrowić, zawsze bowiem znajdzie się zgraja frustratów i bandytów, którzy będą chcieli wykorzystać to dla własnej korzyści. A lud? Lud wciąż potrzebuje swoich igrzysk. I choć autor sugeruje, że odpowiednia ofiara powinna zatrzymać machinę zła, realny świat wcale może nie być tak łasy na to proste antidotum.

„Blask” to przypowieść o rozkładzie, przemocy i okrucieństwie państwa. Czytelna metafora naszej polskiej rzeczywistości. Rylski w swoim indywidualnym stylu, miesza pełne subtelności opisy miłosnych uniesień z brutalnością otoczenia. Przeplata sytuacyjny liryzm ze zdziczeniem i agresją. Nie boi się stylistycznych eksperymentów, zanurza nas w świat, w którym obowiązuje inny wyznacznik poprawnej polszczyzny. Jego słownik jest bogaty, a przy tym nieszablonowy. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że te formalne wybiegi pełnią rolę zasłony tego, czego pisarzowi nie udało się odpowiednio opracować. Najnowsza książka autora „Obok Julii” tonie bowiem w narracyjnej bylejakości. Państwo Rylskiego wygląda jak kraina z delirycznego koszmaru. To nie oniryzm czy magia unoszą się nad kartkami książki, lecz opary alkoholu kipiące z umysłu pijanego człowieka. Trochę przypomina to jednocześnie chorą i elegancką propagandę utworzoną na rzecz opozycji, nie zaś twórczy obraz przyszłości. Choć finezyjna to proza, jest po prostu przekombinowana, za bardzo skondensowana, a przy tym oparta na niejasnych przesłankach. Rzadko kiedy polityka idzie w parze ze sztuką wyższych lotów i „Blask” doskonale to zdanie potwierdza.

Ocena 



Recenzja "Dzicy detektywi" Roberto Bolano

Wydawca: Muza

Liczba stron: 624

Oprawa: miękka


Premiera: 7 lipca 2010 r.

„Dzicy detektywi” to bez wątpienia jedna z najlepszych książek Roberto Bolano, chilijskiego pisarza, poety i prozaika, przez wielu krytyków uważana za ostatnie arcydzieło XX wieku. Została ona napisana jako swoisty tryptyk o poszukiwaniu i to zarówno tym rzeczywistym, jak i metafizycznym. W pierwszej części poznajemy opowieść 17-letniego Juana Garcia Madero. Rozpisana w formie pamiętnika, przedstawia styczność narratora z ruchem bebechorealistów. Z dużą drobiazgowością analizujemy jego pierwsze miłosne uniesienia, niewykształcone poglądy na życie oraz szaleństwa młodości. Tu także po raz pierwszy zetkniemy się z dwójką głównych bohaterów powieści – poetami Ulisesem Limą oraz Arturo Belano. Historię Madero wieńczy jego spektakularna ucieczka z wymienioną dwójką oraz prostytutką Lupe na pustynię. Kolejny, kluczowy element książki, stanowi próba rekonstrukcji losów Belano i Limy. Do głosu dochodzi niezliczone grono osób, które na przestrzeni lat 1976-1996 miało możliwość spotkać na swojej drodze tę dwójkę. Belano i Lima włóczą się po mało znanych zakątkach Paryża, Barcelony czy Tel Awiwu, żyją „w drodze”, jakby ta ciągła ucieczka przed nieznanym, była dla nich celem samym w sobie. Nikt do końca nie wie, czym ta dwójka się para, ani jak zarabia na chleb. Wspomina się o handlu narkotykami, o przestępczych powiązaniach, o ucieczce przed mafią, ale to tak naprawdę tylko poszlaki, nic nieznaczące domysły. Powieść wieńczy powrót do pamiętnika Garcia Madero, tym razem skupiający się nie na cielesnej miłości i fascynacji poezją, ale przede wszystkim na poszukiwaniu śladów awangardowej artystki, założycielki ruchu bebechorealistów w latach 20-tych – Cesarei Tinajero.

„Dzicy detektywi” to impresyjna, częściowo autobiograficzna, podróż po pejzażu duszy poety, emigranta, mężczyzny zagubionego. Autor jako jednego z głównych bohaterów ustanowił własne alter ego – Artura Belano, mieszając przy tym wydarzenia prawdziwe, z tymi wymyślonymi. To charakterystyczna dla jego stylu zagadka, zabawa z czytelnikiem. Tu nic nie jest pewne, podążamy wciąż za słabymi argumentami, które w pewnym momencie się urywają i wiodą nas na manowce. Okruchy wiadomości kłębią się, wiją jak w jakiejś onirycznej wizji. Podawane wzmianki krążą między narratorami, domagają się ułożenia w jeden zwarty obraz, który jednak nigdy nie zostanie ukończony, ponieważ ludzie, co oczywiste, swoje relacje przekręcają, filtrują przez własną pamięć narażoną na ryzyko upływającego czasu, wstydu i sumienia. Dochodzi tu do głosu też ludzki cynizm i egoizm, każdy woli mówić o sobie, a dzieje Belana i Limy spycha na margines.

Jest w tej powieści spora dawka uczuć, seksu, humoru czy traumatycznych wspomnień. Bolano opisuje życie, które zadrwiło sobie z całego pokolenia artystów Ameryki Łacińskiej. Oszukało ich, kazało wciąż uciekać, wędrować w nieznane, bez szans na to, że znajdzie się przystanek końcowy. „Dzicy detektywi” są więc sentymentalną refleksją na temat przetrwania. Pisarz przedstawia tu jak w krzywym zwierciadle obraz świata literatów i wydawców. Odwołując się do setek nazwisk i dzieł, kreuje jedną z ciekawszych książek spod znaku metaliteratury. Postaci fikcyjne mieszają się z realnymi, a wszystkich łączy pożądanie odnalezienia swojej literackiej tożsamości.

To niewątpliwie bardzo dobra książka, oryginalnie napisana i doskonale zmontowana. Swoje miejsce odnajdzie w niej każdy, kto ukochał twórczość Cortazara i Borgesa. Bolano stara się penetrować ludzką duszę. Zadaje mnóstwo pytań, które pozostawia bez odpowiedzi. Snuje swoją niespieszną, wielowątkową i zaskakującą narrację, nie szczędząc czytelnikowi smutku i żalu. Nagminnie stosując otwarte zakończenia, nie pozostawia złudzeń na istnienie alternatywnego, prostego i ułożonego świata. Jego literatura jest jak wizja życia, w którą wierzy: zagmatwana, nierówna, trudna, wymagająca. Każdy tu mówi swoim językiem, wyobraźnią i emocjami. Nie istnieje coś takiego jak wolność, równość i braterstwo. Jest tylko zagadka i ciągłe poszukiwania. 
  
Ocena:

Recenzja "Człowiek tygrys" Eka Kurniawan

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 192

Oprawa: twarda


Premiera: 17 stycznia 2018 r.

Bałem się przeczytać tę książkę. Kraje Azji Południowo-Wschodniej mają to do siebie, że co jakiś czas wydają dzieła kulturalne z silnym akcentem orientalnym. Osadzają je w swoich magicznych, baśniowych i religijnych formach, będąc przy tym trudne do odczytania dla przeciętnego Europejczyka. Przeczuwałem, że z prozą Kurniawana, może być jak z filmami Apichatponga Weerasethakula, przepełnionymi powolną poetyką i metaforami bez rozwiązania. Po lekturze „Człowieka tygrysa” mogę jednak śmiało powiedzieć, że pomyliłem się.

Początkiem książki jest jednocześnie jej punkt kulminacyjny – zagadkowe zabójstwo Anwara Sadata, lokalnego artysty i fordansera. Grozę budzi nie tylko morderstwo, ale także sposób w jakim go dokonano - rozszarpano zębami gardło. Choć początkowo poszlaki wskazują na  atak dzikiego zwierzęcia, do zbrodni przyznaje się Margio, miejscowy młodzieniec. To byłby właściwy moment, aby opisać konsekwencje zdarzenia, podjąć się próby ukazania zemsty lub srogiego karania winnego. Pisarza z Indonezji interesuje jednak coś innego. Kurniawan z uporem cofa się coraz dalej i dalej, badając motywy bestialskiego występku. Razem z bohaterami nurzamy się w retrospekcjach, poznajemy ich dzieje opowiadane wstecz, by na sam koniec spiąć je logiczną klamrą z początkiem.

Historia Margio, rozpięta zostaje między rodzinnymi problemami a zwierzęcym erotyzmem. Jego matka, Nuraeni, została wyswatana z mężczyzną, którego była w stanie przyjąć aby zaspokoić ambicje ojca. Ten wyreżyserowany układ staje się z czasem źródłem wiecznej udręki i to zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Nuraeni tkwi w emocjonalnej pustce zobojętniała na codzienne troski. Dawno już zapomniała o swoich ambicjach i marzeniach. Częste kłótnie, przemoc, gwałty, ucieczki i rezygnacja wpływają na jej dzieci. Margio jest głównym beneficjentem tej patologii. W krótkim czasie wciela się w wiele trudnych do pogodzenia w młodym człowieku ról społecznych – ofiara, obserwator, oprawca, morderca. Jego motywacją staje się nawarstwiona gorycz oraz pogarda wobec swojego ojca, Komara. Nakreślony obraz rodziny, jako mieszanki egoizmu, napaści seksualnych i zamknięcia na partnera, jest poruszający, a brutalne morderstwo dokonane w samym centrum tego środowiska nie tylko nie dziwi, ale jest podświadomie przez nas usprawiedliwiane. 

Eka Kurniawan snuje bolesną opowieść o zachwianiu fundamentalnych praw w rodzinie.Człowiek tygrys” jest w tym kontekście przejmującą historią o wewnętrznym rozbijaniu społeczeństwa. Jest to także relacja o jednostce i targających nią emocjach, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Autor nie bez kozery posługuje się bardzo pojemną metaforą człowieka tygrysa. Działaniami jego bohaterów rządzą podstawowe popędy – chęć przeżycia, zemsty, reprodukcji, miłości, bezpieczeństwa. Jest w tej powieści złość, której nie można wygasić, zakazane żądze, dzięki którym można odnaleźć namiastkę szczęścia, a także przywiązanie, które musi doprowadzić do tragedii. 

„Człowiek tygrys” to proza osadzona w wyjątkowym kolorycie indonezyjskich tradycji, przekonań i lokalnych przesądów. Kurniawan zachwyca oszczędnością stylistyczną. Kreuje bomby emocjonalne przy jednoczesnym kumulowaniu wielu wątków. Książka łączy ze sobą elementy metafizyki i realizmu magicznego, przy jednoczesnym utrzymaniu czytelnej i niezwykle intrygującej warstwy fabularnej czytelnej w każdym zakątku naszego globu. Ta powieść opowiada też o tym, co w sobie kryjemy, i o konsekwencjach, jakie może to nieść dla naszej psychiki. Bo też pisarza interesuje właśnie przede wszystkim to, co pozornie niewidoczne. Z wprawą godną mistrzów pióra przędzie rozważania nad tym, co kształtuje człowieka i jak te okoliczności wpływają na jego decyzje. To nie jest literatura wesoła ani podtrzymująca nadzieję, to raczej gorzka refleksja na temat ciemnej strony życia, tyleż smutna, co liryczna i zwyczajnie piękna. Warto poznać tę krótką orientalną powieść, bo Kuniawan dowodzi, że nadal z powodzeniem można pisać o tym, co tak bardzo zajmowało wielkich pisarzy w XIX wieku.


 Ocena:

Recenzja "Wencheng" Yu Hua